Ratowanie twarzy

Roman Kuźniar, doradca prezydenta RP ds. międzynarodowych: W Afganistanie utraciliśmy kontakt z rzeczywistością. Proponowaliśmy Afgańczykom nasze rozwiązania za wszelką cenę, chcieliśmy zrealizować utopię.

20.03.2012

Czyta się kilka minut

PATRYCJA BUKALSKA: Najpierw masowe antyzachodnie demonstracje, potem szaleńczy czyn żołnierza USA, który zabija kilkunastu afgańskich cywilów. I kolejne straty w międzynarodowych kontyngentach. Trudno dziś o optymistyczne wieści z Afganistanu.

ROMAN KUŹNIAR: O optymizm w odniesieniu do sytuacji w Afganistanie trudno od kilku już lat. Ta misja uległa degeneracji. Trawestując Churchilla, który mówił, że władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie, powiedziałbym, że wojna deprawuje, a wojna długotrwała deprawuje absolutnie. Z każdym rokiem trwania tej wojny sytuacja się pogarsza, psuje się morale, jest coraz więcej strat, a poparcie dla tej misji – wśród samych Afgańczyków i w krajach zachodnich – maleje. Każdy naród czułby się znużony obecnością obcych wojsk, które tyle lat panoszą się w jego kraju. To trwa zbyt długo. A trwa tyle dlatego, że myśmy źle tę operację zaplanowali, już u jej początku.

Pisząc o Afganistanie w „Tygodniku” w 2002 r., był Pan raczej sceptyczny wobec tej misji. Przez 10 lat nie udało się w Afganistanie nic osiągnąć?

Liczy się końcowy efekt. Nawet jeśli uruchomiono szereg programów osłonowych i pomocowych, które miały zjednać Afgańczyków, to miarą oceny jest kwestia bezpieczeństwa. Jeśli nie możemy zapewnić bezpieczeństwa ludności, to wszystko inne bierze w łeb. Zaś bezpieczeństwa i stabilności nie mogliśmy zapewnić, bo zbyt wiele chcieliśmy osiągnąć.

Poparłem interwencję USA w tym kraju jesienią 2001 r., ale zrobiłem się sceptyczny, widząc jej późniejszy przebieg i utopię, jaką chcieliśmy tam zrealizować. Dlatego oceniając nasz udział w tej wojnie, trzeba zadać nie tylko pytanie, czy wolno w ogóle używać siły w polityce międzynarodowej, ale w jaki sposób jej używać. Jeśli używamy siły niewłaściwie, to środki delegitymizują cel. To stało się w Afganistanie. Nadmiar użycia siły spowodował tak wielkie straty, że stało się to nie do uzasadnienia na płaszczyźnie moralnej i nie do utrzymania na płaszczyźnie strategicznej. Talibowie, początkowo rozbici, zaczęli wracać, bo mieli poparcie, skoro Afgańczycy mieli dość obcych wojsk.

Jaki jest bilans celów politycznych?

Jeśli celem politycznym było zaprowadzenie tam demokracji na wzór zachodni i tę ideę miał reprezentować prezydent Karzaj i jego otoczenie, mające oparcie głównie w strukturach plemiennych, to był to błąd. Tkwiliśmy w nim przez lata, tracąc kontakt z rzeczywistością. Ale tkwiliśmy, bo my jako NATO każdy kolejny konflikt traktujemy niestety jako walkę o wiarygodność Sojuszu: musimy wygrać na 100 procent, żadnego kompromisu. Wcześniej podobnie mówiono o Bośni i Kosowie. Tymczasem najważniejsze jest, aby miejsce, w które dotarliśmy, uczynić bezpieczniejszym i niestanowiącym dla nas zagrożenia. Afganistan nie zagrażał Zachodowi, zagrażała natomiast Al-Kaida, mająca tam swe bazy. Ona została dawno rozbita, ale my uparcie odmawialiśmy kontaktów z talibami, bez czego nie da się ustabilizować Afganistanu, czy nam się to podoba, czy nie. Traciliśmy kontakt z tamtejszą rzeczywistością, proponując za wszelką cenę własne rozwiązania. Myśleliśmy, że wnosimy tam dobro, tylko że oni tego nie rozumieją.

Zachodnie wojska opuszczą Afganistan do końca 2014 r., decyzje już zapadły. Czy to nie ośmieli talibów, którzy będą chcieli przekonać Afgańczyków, że Zachód nie tyle sam się wycofał, co został wyparty?

To może ośmielić talibów do wzmacniania ich operacji. Ale mogą też wykazać chytrość, poczekać, aż się wycofamy, i spróbować porozumienia z Karzajem lub jego obalenia. Zresztą on sam i jego otoczenie wydaje się żywić do talibów pewną sympatię, jedni i drudzy to Pasztuni, a my nie doceniamy siły więzi plemiennych. Byłoby dobrze, gdyby Karzaj chciał reprezentować cały Afganistan, a nie tylko Pasztunów. Tymczasem ludzie z Sojuszu Północnego [sojusz narodów niepasztuńskich z północy kraju, który przed 2001 r. walczył z talibami i pomógł koalicji międzynarodowej w ich pokonaniu – red.], który był bardziej otwarty na Zachód, zostali przez Karzaja zmarginalizowani. Jednak to, czy talibowie porozumieją się z Karzajem, jest już sprawą Afgańczyków, nie powinniśmy narzucać im rozstrzygnięcia politycznego.

Czy poza tym, że Polska wysłała tam żołnierzy w ramach koalicji międzynarodowej, mamy jakieś interesy w tym regionie?

Żadnych. Pamiętam naiwne artykuły w polskiej prasie, gdy wysyłaliśmy wojsko do Iraku: że nasi przedsiębiorcy będą tam wydobywać ropę, budować itd. Czegóż tam nie było... I co? Czy choć jedną baryłkę ropy przywieźliśmy? Z Afganistanu też nie będziemy czerpać żadnych korzyści i nie mamy tam żadnych interesów. Co nie zmienia faktu, że Polska trafnie zrobiła, biorąc udział w afgańskiej operacji. Wtedy, po 2001 r., trzeba było wykazać solidarność z Amerykanami. A teraz trzeba wyciągać wnioski. Dotyczy to nie tylko Polski, ale całego Zachodu. Takich wojen nie wygrywa się tylko siłą. Siły można użyć na początku, ale nie przez cały czas. Nie można przechodzić do porządku dziennego nad stratami, które były tam powodowane. Teraz za późno na kolejną zmianę strategii. Jak wiadomo, chodzi już tylko o ratowanie twarzy.

W amerykańskiej „wojnie z terrorem” prezydent Obama najwyraźniej stawia, inaczej niż Bush, nie na interwencje zbrojne, ale na „wojnę dronów”. Liczba ataków – niektórzy mówią: egzekucji – dokonywanych przez tzw. drony, czyli samoloty bezzałogowe, stale rośnie. W ostatnich latach drony zabiły 2-3 tys. ludzi, w tym wielu bynajmniej nie terrorystów, ale cywilów, zwłaszcza na pograniczu afgańsko-pakistańskim.

To nie powinno mieć miejsca. W języku ONZ nazywa się to „extrajudicial killing” i jest zakazane. Aby dla siebie legitymizować pewne rzeczy, deprawujemy język. Tak stało się w czasie inwazji na Irak, i tak jest teraz, gdy mówimy, że walczymy z terrorystami. Ci, którzy podkładają bomby pod pojazdy wojskowe czy walczą z żołnierzami koalicji, nie są terrorystami, ale bojownikami, partyzantami – i choć możemy ich bardzo nie lubić, pozostają ludźmi, których chronią konwencje prawa wojennego. Ci, którzy są zabijani na pograniczu Pakistanu i Afganistanu przez rakiety wystrzeliwane z dronów, w większości nie są terrorystami, ale talibami. Giną dlatego, że są talibami. Jeśli my, „wyższa cywilizacja”, nie respektujemy prawa, nie dziwmy się, że mogą tego nie robić ci, którzy nie znają go naprawdę.

Drony to także nieproporcjonalne użycie siły, ginie wtedy wiele niewinnych osób. Nie wiadomo przecież na pewno, kto znajduje się np. w atakowanym budynku. Poza tym, masowe użycie dronów prowadzi do politycznej destabilizacji w Pakistanie, a to z kolei może stać się wkrótce jeszcze większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa.

Część amerykańskich prawników zarzuca Obamie, że doktryna użycia dronów to w gruncie rzeczy doktryna wojny prewencyjnej. Taką otwartą już wojnę, przedstawianą jako prewencyjną, może być wkrótce atak USA i Izraela na Iran – z uzasadnieniem, że chodzi o to, by zapobiec zbudowaniu bomby atomowej. Jeśli dojdzie do tej wojny, jakie Polska powinna zająć stanowisko?

Iran to nie Afganistan czy Irak. Na razie amerykańska administracja zachowuje się przytomnie, bo zniechęca Izrael do użycia siły.

Czasem uniemożliwiamy sobie rozmowę z drugą stroną, wysuwając wygórowane żądania, przez co nie dajemy jej innego wyboru poza podnoszeniem wysoko gardy. Iran to przecież suwerenny kraj, z bardzo dobrą kartą, jeśli chodzi o stosunki z sąsiadami, nieagresywny. Natomiast my nazywamy go „krajem zbójeckim” i chcemy go zmusić do wykonywania naszej woli. Wywołujemy reakcję obronną, wrogość, irracjonalne reakcje, a zarazem eskalację nastrojów antyamerykańskich. Zachowujemy się tu tak, jak byśmy uważali, że świat powstał wczoraj. Ale to, co jest dzisiaj, ma swoje korzenie w przeszłości, także w naszych błędach i złych czynach. Brytyjski historyk John Lloyd powiedział po zamachach na USA z 11 września 2001 r.: „Żyjemy w ruinach minionych imperiów”. Nie odważę się przewidywać, jakie mogą być konsekwencje wojny z Iranem. Żebyśmy tylko za ileś lat nie byli znowu zdziwieni... 


ROMAN KUŹNIAR jest politologiem, profesorem w Instytucie Stosunków Międzynarodowych UW, doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych. W latach 2005-07 był dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2012