Raj jurajski. „Dom ojców” Andrzeja Muszyńskiego

Lodowce omijały to miejsce, czyniąc je przytulną dziuplą. Głębokie, mokre doliny, pełne naturalnych schronień, gdzie łatwo się ukryć. Tu się czuje znaczenie słowa „dom” – mówi Andrzej Muszyński, tubylec.

09.05.2022

Czyta się kilka minut

Andrzej Muszyński,  Powroźnikowa Skała w Jurze ­Krakowsko-Częstochowskiej. 2 maja 2022 r. / JACEK TARAN
Andrzej Muszyński, Powroźnikowa Skała w Jurze ­Krakowsko-Częstochowskiej. 2 maja 2022 r. / JACEK TARAN

Chłopak ma dwanaście lat, gdy widzi przed sobą rogate, bezkształtne coś. Skała lśni jak złoty cielec i pnie się do nieba. Zapamięta z tej chwili cień, od którego chłodu cierpnie rozgrzana letnim słońcem skóra. ­Wciśnięte w masyw domy, jakby ich mieszkańcy chcieli się przed kimś ­schować. I ­białą grań, która szczerzy się w granatowe niebo niczym ­wilczy pysk. Ale nijak nie będzie w stanie zapamiętać, co to za miejsce. Być może dlatego, że kuzynka, z którą przyjechał, zawyrokuje: Srokowa Skała. A to wcale nie jest Srokowa Skała.

Będzie potem szukać tej skały przez ćwierć wieku. Z widokiem wapiennego giganta zapisanym pod powiekami i niczym więcej. Dwie i pół dekady stukania palcem po mapie, pytania, błądzenia w terenie, kluczenia rowerem po jurajskich dolinach. Kiedy już założy rodzinę, uprze się, że to właśnie pod tą skałą chce wybudować chałupę. Ktoś mógłby to nazwać obsesją. Stratą czasu, głupotą, kaprysem albo naiwnością. Ale Andrzej Muszyński – pisarz, podróżnik, rolnik i prawnik, chyba w takiej kolejności – wykaże się imponującym uporem i cierpliwością, i ostatecznie naprawdę postawi dom dokładnie tam, gdzie zaplanował.

Wspomina: – Wtedy, dawno temu, wjechaliśmy z kuzynką nie w tę drogę, co trzeba. Po prostu się zgubiliśmy. Zobaczyłem piękną, majestatyczną skałę. Krajobraz zachęcający do pozostania. Krasowy. Bo kras to woda, a woda kusi, żeby się napić, przylgnąć do skały i się wygrzać. Ten drugi raz to był zupełny przypadek. Naprawdę długo szukałem tego miejsca. Człowiek sprzedawał działkę tam dalej, na wzgórzu. Wjechałem na przełęcz koło cmentarza i doznałem olśnienia. Wow, to jest to ­miejsce, w którym się jako dzieciak zakochałem. Zacząłem łazić po ludziach, pukać od drzwi do drzwi. Pytać, kto mi tu sprzeda działkę. W końcu pewien ­człowiek się ­zgodził. To był wąski ­pasek ziemi, zakrzaczony, zarośnięty. Prawdziwy środkowoeuropejski busz. Miesiąc trwało, zanim to wszystko wyciąłem. Dało mi to ogromną ­satysfakcję, bo wiem już, ile potrzeba pracy, żeby taki ugór doprowadzić do stanu używalności.

Swoją najnowszą książkę, „Dom ojców”, Muszyński zaczyna cytatem z wiersza W.H. ­Audena. Brytyjski poeta mówi w nim o skalnym krajobrazie, okolicy niewielkich odległości i sprecyzowanych miejsc, który przypomina matkę. Ojcowski krajobraz – krajobraz Ojcowa, ale i ojców, czyli przodków – jest więc tak naprawdę matczyny. Wydaje się, że w tych stronach nic nie jest oczywiste. Niby dostałem adres, jednak GPS-owi w telefonie niewiele on mówi. Nazwa wsi się zgadza, ale numer domu ginie w cieniu jurajskiej skały. Na szczęście wiem, że to nie Srokowa, ale Powroźnikowa Skała. Może tak byłoby prościej – opisywać tutejsze adresy wapieniem, a nie abstrakcyjnymi ulicami czy wsiami, z którymi najwyraźniej technologia sobie nie radzi?

Archeologiczny eksperyment

Przedwiośnie pod Powroźnikową Skałą. Ostre słońce, długie, poszarpane cienie. Od paru tygodni nie padało, więc lessowa gleba, na której od jesieni wzrasta irańska pszenica samopsza, jest spękana jak dno wyschniętej rzeki. Andrzej mówi, że ta uprawa to eksperyment. Samopsza to najstarsze udomowione zboże na świecie, znana człowiekowi od tysięcy lat, dziś wyparta przez o wiele bardziej płodne odmiany uprawiane na przemysłową skalę. Początkowo Muszyński chciał pojechać do Persji, zobaczyć dziką samopszę. Ostatecznie, w związku z pandemią, nasiona kupił od rolnika pod Gorlicami. Sporo zachodu będzie z tą uprawą również później, bo w przeciwieństwie do pszenicy zwyczajnej, samopszę trzeba łuskać. Opowieść o okiełznaniu jurajskiej ziemi, którą zaczyna się „Dom ojców”, czytam trochę jak relację z takiego rzucania sobie kłód pod nogi.

Choć wychował się w gospodarstwie na skraju Pustyni Błędowskiej, to kiedy w czwartej dekadzie życia postanowił zapuścić korzenie w Jurze, musiał się rolnictwa uczyć niemal od zera: – Ta książka wzięła się stąd, że kiedy po paru latach udręki w końcu wzeszło mi to zboże, z paroma workami pojechaliśmy do młyna i w końcu dostałem mąkę, z której można było upiec swój chleb, pomyślałem, że muszę to opisać. Od samego początku opowiedzieć, jak to jest przyjść na pole, które jest zupełnym nieużytkiem. Jak ogromny jest zakres czynności, które trzeba wykonać, i czasu, który musi upłynąć, zanim wyciągniesz z pieca bochenek. Myślałem, że to będzie nowelka. Coś w stylu „Starego człowieka i morza”, bo ten cały proces był dla mnie długą walką z żywiołem. Ale potem się okazało, że prowadzę eksperyment archeologiczny. Że robię to samo, co ludzie przed tysiącami lat.

Zanim pojedziemy na krajoznawczą wycieczkę po okolicy, spojrzę tym ludziom w oczy. Zdjęcia układają się w szereg. Wiszą przy schodach, dzięki czemu przypominają o sobie każdego poranka, jeszcze przed zejściem do kuchni. Rekonstrukcja twarzy przedstawiciela gatunku Australopithecus africanus. Homo ­habilis, człowiek zręczny. Młody Homo ­ergaster sprzed półtora miliona lat, którego ­niemal cały szkielet odnaleziono lat temu czterdzieści. Homo heidelbergensis i Homo ­neanderthalensis. Wreszcie ciemnoskóra kobieta z gatunku Homo sapiens sprzed kilkunastu tysięcy lat. Na końcu rodzinna fotografia z wakacji: uśmiechnięci Andrzej z żoną i córką na jakiejś plaży.

Cały ten ciąg fotografii zdaje się mówić: dziękuję wszystkim, którzy byli tu przede mną, bez was nie byłbym tym, kim jestem. „Poza fauną i florą ten pejzaż nie zmienił się wiele od czasów pierwszych ludzi. Skały stoją tu od milionów lat. Gdy wspinam się po Jurze, moje ciało przyjmuje pozycje pierwszych odkrywców. Co można dziś więcej zrobić? Jak inaczej przywrócić o nich pamięć? Jak jeszcze, poza wędrówką, oddać hołd tym ludziom, żyjąc na ziemi użyźnionej ich prochem?” – pisze Muszyński w „Domu ojców”. Książka jest więc opowieścią o zapuszczaniu korzeni, ale też o poszukiwaniu ducha miejsca. Prehistoryczny reportaż śledczy, głosi nota na okładce, w którym „nasi przodkowie należący do różnych gatunków hominidów są odmalowani równie żywo, jak dziadek czy sąsiedzi”.

Skażony język

Wsiadamy do wiekowej łady niwy. Andrzej mówi, że to jej ostatnie miesiące, bo lada moment ją sprzeda. Kupił ją w tym samym czasie co ziemię pod Powroźnikową Skałą. Nie miał wtedy dostępu do traktora, a łada świetnie sprawdzała się jako auto gospodarcze, którym można wjechać na pole. Napęd na cztery koła, zboże na przyczepkę i jazda. O jej właściwościach jezdnych przekonuję się, gdy w jednej z wsi zostawiamy asfalt, żeby drapać się pod górę żłobionymi przez wodę drogami polnymi. Ale wcześniej chcemy się wtarabanić na sam szczyt Powroźnikowej. Zmienić perspektywę.

– Dopiero z góry widać, jak bardzo pofalowany jest ten krajobraz. Jak się kłębi, zatapia w półkształtach. Zupełnie jakby nigdy nie chciał się skończyć. Ostatnio się dowiedziałem, że to ma swoją nazwę w geografii. Takie półdoliny nazywa się rozdołami. Kończą się, rozwidlają, tworzą niekończącą się plątaninę, labirynt. Łatwo stracić w nim orientację. Kiedy się tu przenieśliśmy z Krakowa i zacząłem odkrywać dla siebie ten teren, to, uwierz mi, z dziesięć razy się tu zgubiłem. Ale tak kompletnie, całkowicie straciłem poczucie przestrzeni. Nie zdarzyło mi się to nigdzie indziej, nawet w afrykańskim lesie czy na pustyni.

– Teraz, po latach, nabyłeś już rozeznania w tym terenie?

– Nigdy nie będę miał pewności, że się tu nie zgubię. To jest istota tego kraj­obrazu, on cię wprowadza w błąd, wabi. Chwila nieuwagi i nie wiesz, gdzie jesteś. Przy tak zróżnicowanym pejzażu widok zmienia się niemal co chwilę. Mimo to mam wrażenie, że całą moją tożsamość, cały patriotyzm determinuje geografia. W chwili, gdy wjeżdżam między te iglice skalne, czuję się w domu. Każdy wyjazd poza ten obszar jest jak podróż za granicę.

– Ale przecież krajobraz twojego dzieciństwa był inny. Wychowałeś się wśród piachów Błędowa. To jest dom nabyty. Napisałeś nawet, że to pustynia skaziła ci umysł i język, pomieszała wątki – zauważam.

– Tak było. Ja się wychowałem w kilku językach naraz. We wsi mówiło się gwarą wiejską, ale ona miała sporo naleciałości ze śląskiej, bo byliśmy blisko Śląska, ludzie pracowali w kopalniach, więc nią przesiąkali. I z tego, jak mówił Kraków. Do tego dochodziła twórczość domowa, neologizmy, o których nie wiesz, że nimi są. I potem jak masz dwadzieścia, trzydzieści lat, to ci się wydaje, że mówisz klasyczną polszczyzną, a tak nie jest. Ostatnio redaktorka pewnego magazynu pytała mnie, czy jak piszę, że ktoś idzie pod depo, to ma to związek z koleją. A dla mnie „pod depo” zawsze znaczyło pod rękę!

– Pierwsze słyszę.

– No widzisz. A ja, zbliżając się do czterdziestki, biorę słownik i czytam, że to z gwary częstochowskiej. Ale to nie koniec, bo do tego koktajlu dochodziły jeszcze polszczyzna przystankowa oraz ta, której wymagali od nas w szkole. I pamiętaj, że ciągle mówimy o funkcjonowaniu w obrębie jednego języka. Miałem w głowie chaos, nie wiedziałem, na jaki styl mówienia powinienem się w danym momencie przestawić. Kiedy mogę mówić po swojemu. I co to w ogóle znaczy mówić po swojemu.

– Przełożyło się to jakoś na twoje dzisiejsze pisanie?

– Chyba tak. Mam problem z proporcjami, z kompozycją. Potrafię zatracić się w wizji pisarskiej, co mi sprawia ogromną przyjemność, ale ciągle muszę się pilnować, żeby nie tracić umiaru.

Skała jako refugium

Zanim pojedziemy do Ojcowskiego Parku Narodowego, Andrzej chce mi pokazać Chochołowe Skały, grupę ostańców w Dolinie Szklarki. Potężne, górujące nad lasem, z daleka wyglądają jak fragment twierdzy. Pierwszy raz trafił tam kilka lat temu, w ciemne listopadowe popołudnie. Zostawiamy ładę przy polnej drodze, a potem, płosząc sarnę, pniemy się w górę usłanego dywanem zawilców zagajnika.

Zaduszki są co prawda za pół roku, ale droga krzyżowa na kolumnadzie niewysokich drzew sprawia, że wyobraźnia bierze się do roboty. Na szczycie wzniesienia krzyż i kilkanaście krzeseł, ślad po jakiejś uroczystości. I symboliczna mogiła, do której ktoś przytwierdził tabliczkę: „Grób dzieci nienarodzonych”. Muszyński opowiada o znajomych, którzy mieszkają niedaleko Chochołowych Skał i którzy wielokrotnie, parę lat z rzędu widzieli, jak w sąsiedztwie krzyża przysiada kilkadziesiąt bocianów. Ptaki odpoczywały na skale, a potem falą odlatywały w kierunku Wisły. Intuicja podpowiada, że to miejsce od dawna musiało być kojarzone z kultem religijnym.

– Jura Krakowsko-Częstochowska jest wyspą. Wyniesioną ponad całą okolicę. Jesteśmy w tej chwili na 470 metrach nad poziom morza, najwyższy punkt w tej okolicy ma ponad pięćset. To są podobne wysokości co na Podhalu. Lodowce raczej omijały to miejsce, czyniąc je tym samym przytulną dziuplą. Tak ją moim zdaniem widzieli pierwsi ludzie, którzy przyszli w te strony. Głębokie, mokre doliny, pełne naturalnych schronień, gdzie łatwo się ukryć. Tu się czuje znaczenie słowa „dom”.

– Ale skała kojarzy się przecież z czymś surowym, nieurodzajnym.

– Tak, pod warunkiem, że mówisz o ludziach uprawiających ziemię. Dla nich rzeczywiście skała będzie zbędna, bo bezpłodna. Ale dla przyrody, dla życia, jest czymś niezbędnym, zapraszającym. To refugium. Kiedy w lecie przyjrzysz się jej z bliska, zobaczysz, jak wiele owadów znika w jej szczelinach. To wbrew pozorom miejsce wyjątkowo gościnne – mówi. I dodaje, że dla niego cały ten wapień przynosi otuchę również dlatego, że uczy bezinteresowności. Jest czymś, czego współczesny świat nie potrafi spieniężyć. Skały budzą zachwyt, za który nie trzeba płacić.

„Trzeba pobyć chwilę w Ojcowie. Dopiero potem człowiek zaczyna się szwendać po okolicy i odkrywa Dolinę Sąspowską. Sąspówka jest pełna jaskiń, jam i okienników, czyli murów skalnych z naturalnym otworem, których nie widać z zarośniętego dna doliny. Są ich setki”. Pisząc i mówiąc o Sąspowskiej, Andrzej często mówi o niej po prostu „dobra dolina”. Dolina życia. Jedna z wielu, bo wraz z Doliną Prądnika, od której odchodzi, i paroma pomniejszymi, które z kolei łączą się z nią, tworzą jeszcze jeden labirynt.

Zostawiamy auto tuż obok granicy parku narodowego. Przed nami raptem pięć kilometrów marszu wzdłuż potoku. Przez, jak mówi Andrzej, kolebkę ludzkości w tych stronach. Liczba archeologicznych stanowisk neandertalskich i ludzkich jest w tych okolicach ogromna. W jednej z tutejszych jaskiń znaleziono jedne z najstarszych narzędzi rolniczych na terenach współczesnej Polski – motyki rogowe sprzed pięciu tysięcy lat. Ruch turystyczny jest tu o wiele mniejszy niż w samym Ojcowie. Mijamy kilka domostw, zapewne starszych niż park narodowy, bo dziś, z oczywistych względów, nikt nie dałby w nim zgody na budowę. Ostatni, skryty w cieniu potężnej skały, ma adres, ale wygląda na opuszczony.

– Pamiętam wiejskie zabawy z dzieciństwa, odbywały się co sobotę, i to w środku lasu – wspomina Andrzej. – To był niemal pogański rytuał. Ludzie rozkładali się z kocami między drzewami, pili wódkę. Młody człowiek zaliczał tam po kolei wszystkie możliwe inicjacje. Potem wracało się po ciemku przez las, co rusz widząc upojonych sąsiadów śpiących pod drzewami. Te powroty w świetle latarek to jedno z silniejszych moich wspomnień. Więc jak kiedyś przyjechałem do tej doliny, minąłem wieś, ostatnie domy, i nagle zobaczyłem tę chałupkę pośród lasu i skał, to wiesz, jaka była moja pierwsza myśl? „Jak ten facet wracał tu po nocy z wiejskich imprez?”. Oczami wyobraźni zobaczyłem to rozpalone gorzałką ciało tonące w chłodzie, w wilgoci, w ciemności doliny i chałupy.

Chociaż wędrujemy przez teren pozornie pusty, to jednak co rusz wraca do nas opowieść o domach. Tym należącym do rodziny bobrów, które w ramach akcji reintrodukcji gatunku wpuszczono do Sąspówki w drugiej połowie XX wieku, w wyniku czego potok zamienił się w imponujących rozmiarów rozlewisko. O starej szwajcarskiej willi przyklejonej do skały, z malowniczym tarasem, użytkowanej przez sejsmografów z Polskiej Akademii Nauk. W przyległej jaskini, do której prowadzi wykuty w wapieniu korytarz, dawniej odbywały się bale. Jeszcze wcześniej dawała schronienie kozom, a gdy przez okolicę przetaczał się front I wojny światowej, to i całej wsi. Andrzej zwraca również uwagę na skały zwane Garncarskimi, bo dawniej stała przy nich chata garncarza, a człowiek lepił ceramikę przy samej drodze w górę doliny.

Kształt chmury

Łapię się na tym, że przestałem już zauważać połowę z mijanych ostańców, często zawieszonych nad doliną tak wysoko jak chmury. Być może po prostu za wysoko, przynajmniej dla oczu uśpionych życiem na niżu. Na szczęście nie jestem w tym sam, Andrzej też przyznaje, że choć bywa tu regularnie, to niektóre z nich widzi po raz pierwszy.

– Wiesz, co mnie w nich jeszcze fascynuje? To, że się nie poddają opisowi, że wymykają się językowi. On się o nie rozbija. Gdyby twoje życie zależało od opisu konkretnej skały, nie byłbyś w stanie tego zrobić.

– To może z nimi rzeczywiście jest jak z chmurami? W jednej chwili coś ci przypominają, ale za chwilę już nie i opis się rozłazi – zauważam.

– Miejscowi od zawsze starali się dostrzegać w nich różne kształty, jakieś okręty czy płetwy. Za tym szły nazwy miejscowe. Ale nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, bo przecież tu każda pora roku jest inna. Wapień potrafi drastycznie zmienić swój odcień. W teorii skała jest monotonna, jednokolorowa. Ale jak przez tydzień pada deszcz, to Powroźnikowa, którą widzę z okna, staje się czarna jak smoła. Z kolei śnieg wydobywa szarości. A jesienią, gdy długo świeci słońce i wszystko staje się nieprawdopodobnie wyraziste, krajobraz się zieleni, buki czerwienią, to te skały stają się wręcz kredowobiałe. Błyszczą jak cenny kruszec.

Wchodząc do Ojcowa, wkraczamy w inny świat. Taki z asfaltem, restauracjami, hodowlą pstrąga i wycieczkami szkolnymi, które przelewają się przez Bramę Krakowską. Rękawica góruje nad tym całym rozgardiaszem jak jeszcze jedno zjawisko atmosferyczne. Trzeba się wspiąć po długich i krętych schodach, żeby w pełni zrozumieć istotę monstrualnej skały. Jaskinia Ciemna, teraz z wejściem zasłoniętym szczelną kratą, to system komór i korytarzy o łącznej długości ponad dwustu metrów. Z imponującym dziedzińcem, w całości ukrytym za kamiennymi palcami. Trudno wyobrazić sobie lepsze stanowisko obronne i obserwacyjne. I nie ulega wątpliwości, że właśnie tym to miejsce było. Pierwsze prace archeo­logiczne prowadzono tu jeszcze pod koniec XIX wieku, a kamienne zabytki, które znaleziono, należą do najstarszych w Polsce. Nie trzeba zamykać oczu, żeby wyobrazić sobie w tym miejscu ludzi. Trzy zakurzone sylwetki o neandertalskich rysach tkwią co prawda w bezruchu, ale przecież czas też się tu zatrzymał. Jeszcze jeden dom ojców. ©

ANDRZEJ MUSZYŃSKI (ur. 1984) jest pisarzem, autorem m.in. reportaży „Cyklon” i książek prozatorskich „Miedza”, „Podkrzywdzie”, „Fajrant” i „Bez”. Ostatnio ukazał się „Dom ojców”. Laureat nagród literackich i podróżniczych. Mieszka w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2022