Rachunki krzywd

Ustawa reprywatyzacyjna zostanie uchwalona do końca roku - zapowiedział premier Donald Tusk podczas ubiegłotygodniowej wizyty w Izraelu. Niezależnie od tego, jaką postać ostatecznie przyjmie, i tak będzie spóźniona o kilkanaście lat.

15.04.2008

Czyta się kilka minut

Katowice-Nikiszowiec: roszczenia reprywatyzacyjne domniemanych spadkobierców firmy Giesche dotyczą jednej trzeciej miasta / fot. Marek Maruszak / Forum /
Katowice-Nikiszowiec: roszczenia reprywatyzacyjne domniemanych spadkobierców firmy Giesche dotyczą jednej trzeciej miasta / fot. Marek Maruszak / Forum /

Zwroty w naturze często są już niemożliwe, rekompensaty mogą rozłożyć budżet na łopatki, a poszkodowani, procesując się latami z własnym państwem, są przekonani, że zrobi ono wszystko, by nie zmierzyć się z bezprawiem sprzed ponad półwiecza. Inna sprawa, że nie jest możliwe usatysfakcjonowanie wszystkich zainteresowanych: ani byłych właścicieli, ani tych, którzy sądzą, że jakiekolwiek zwroty czy odszkodowania są nieporozumieniem. Zawsze jednak "jakieś" rozwiązanie jest lepsze niż żadne. Choćby dlatego, że nie utwierdza w osobach wywłaszczonych poczucia podwójnej krzywdy: najpierw wyrządzonej przez nie swoje państwo, a potem przez swoje, tyle że zwlekające z rozwiązaniem ważnej dla nich kwestii.

Akcje z antykwariatu

Z "Czarnego ogrodu" Małgorzaty Szejnert dowiadujemy się, jak upadła firma Giesche, funkcjonująca na Dolnym i Górnym Śląsku od 1704 r. Dociekliwa reporterka znalazła w "Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 16 lutego 1973 r. jednoszpaltową notatkę: "Po ponad 260 latach historii kierownictwo rodzinnego koncernu zgłosiło postępowanie upadłościowe w sądzie okręgowym w Hamburgu".

W latach 1871-1945 Giesche było jednym z największych i najważniejszych przedsiębiorstw przemysłu wydobywczego, nie tylko Rzeszy, ale i Europy. Po I wojnie światowej cztery piąte zakładów znalazło się w Polsce (m.in. kopalnie "Giesche" i "Kleofas", część kopalni rudy cynkowej w Piekarach Śląskich, huta w Szopienicach i fabryka porcelany w Bogucicach; po niemieckiej stronie została jedna kopalnia, kilka mniejszych zakładów i siedziba firmy we Wrocławiu). Koncern zachował przedwojenną nazwę Bergwerkgesellschaft Georg von Gische’s Erben, ale majątek po polskiej stronie przekształcił w filię o nazwie Giesche SA i zarejestrował w sądzie okręgowym w Katowicach.

W 1926 r. inwestorem strategicznym koncernu zostaje amerykańska grupa Harriman-Anaconda. Powstaje towarzystwo holdingowe Silesian-American Corporation, które przejmuje 100 proc. akcji Giesche SA. Jak ustala Szejnert, Amerykanie płacą Niemcom 4 mln dolarów i zobowiązują się wobec polskiego rządu, że w zamian za ulgi podatkowe zainwestują w Giesche SA 10 mln w dolarów w ciągu 5 lat.

Ale inwestor zza oceanu opuszcza Polskę w sierpniu 1939 r., a kilka dni później kopalnie, huty i inne nieruchomości koncernu Giesche znajdują się znowu po tej samej stronie granicy. Po 1945 r. w wyniku porozumień jałtańskich trzon ogromnego majątku ponownie znajdzie się w Polsce, a koncern Giesche właściwie do końca działalności nie podniesie się z poniesionych strat.

W grudniu 2006 r. prezydent Katowic Piotr Uszok poznaje osoby podające się za spadkobierców firmy. Spółkę reaktywował biznesmen z Trójmiasta Marek Niegrzybowski, który wraz ze znajomymi skupywał akcje, jakie Giesche SA emitowała przed wojną. Leszek Pachulski, adwokat spółki, w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" w Katowicach przypomina, że kapitał akcyjny spółki przed wojną liczył 172 mln złotych, podzielone na 172 akcje na okaziciela. Zapewnia też, że "po reaktywacji spółki [do czego doszło w 2005 r.], akcjonariusze posiadają 99,9 proc. akcji". Na tej podstawie chcą odzyskać nieruchomości dawnej spółki - blisko jedną trzecią miasta Katowice. Według mecenasa, "spółka nie stara się odzyskać wszystkich nieruchomości, ale gdybyśmy nie wierzyli, nie rozpoczynalibyśmy jakichkolwiek działań. Na szczęście niewiele zależy tu od magistratu, decydują sądy".

Na plany reprywatyzacyjne odpowiedział wojewoda Tomasz Pietrzykowski: "Minęły już czasy, gdy poprzez proste triki prawne różne grupki spryciarzy stawały się z dnia na dzień multimilionerami, [dzięki] dziecinnej wręcz naiwności i łatwowierności urzędników odpowiedzialnych za majątek publiczny". Akcje, które przed wojną były faktycznie papierami wartościowymi, urzędnik przyrównał do "kolekcjonerskiej błyskotki".

Nowa Giesche SA ma przed sobą długą drogę udowadniania praw do majątku i bezprawności wywłaszczenia sprzed kilkudziesięciu lat. Nie byłoby jednak całej gorączki okołosądowej, gdyby w Polsce obowiązywała ustawa reprywatyzacyjna, precyzująca, kto i po spełnieniu jakich warunków może się ubiegać o zwrot zawłaszczonych ponad pół wieku temu nieruchomości. By plik akcji o wartości numizmatycznej, zebrany przez osoby, które kupiły je nie na giełdzie, a w antykwariacie, nie mogły zatrząść mieniem publicznym w posadach.

Systemowe bezprawie

Po 1939 r. naziści wysiedlali Polaków z terenów wcielonych do Rzeszy, Sowieci wywozili ich w głąb ZSRR, rozpoczęła się eksterminacja Żydów. Koniec wojny nie musiał oznaczać powrotu do status quo ante: zabrakło dawnych właścicieli (wielu zginęło, zostało na emigracji bądź nie mogło wrócić z zesłania), a w wyniku porozumień jałtańsko-poczdamskich zmieniły się granice. Poza tym nowa władza, choć tymczasowa - Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego i Krajowa Rada Narodowa - wydała akty prawne, które miały uspołecznić własność w Polsce, przede wszystkim wyjmując ją z prywatnych rąk.

Dekret o reformie rolnej z 1944 r. przejmował na własność lub współwłasność nieruchomości ziemskie osób fizycznych albo prawnych, jeżeli łącznie posiadały więcej niż 100 hektarów powierzchni ogólnej bądź 50 hektarów użytków rolnych. Na terenie ówczesnych województw poznańskiego, pomorskiego i śląskiego podlegały parcelacji majątki przekraczające 100 hektarów, niezależnie od wielkości użytków rolnych. Dekret nie zakładał wyrzucania z domów, ale dochodziło do tego właściwie notorycznie; nie podlegały mu też majątki o powierzchni mniejszej niż 50 hektarów - ale parcelowano je jak każde inne.

Fabryki, banki i zakłady przemysłowe, ale też domy i kamienice przejmowano na podstawie dekretów: o majątkach opuszczonych z marca 1945 r., majątkach poniemieckich, wydanego rok później, oraz o przymusowym zarządzie państwowym, z 16 grudnia 1918 r. Ten ostatni przepis, zgodnie z intencją ustawodawcy, miał dotyczyć zakładów ważnych dla gospodarki państwa, ale odwoływano się do niego po prostu gdy majątek nie był poniemiecki lub opuszczony. Bezprawne było również zabieranie podczas wywłaszczeń majątku osób trzecich.

Odszkodowań nigdy nie wypłacano, chociaż przewidywała to np. ustawa o nacjonalizacji przemysłu ze stycznia 1946 r. Pięć lat później, także drogą ustawy, przejęto na własność państwa apteki. W lutym 1958 r. ustawą uregulowano stan prawny mienia pozostającego pod zarządem państwowym (pochodzącego także z wywłaszczeń). Tzw. grunty warszawskie przeszły na własność Skarbu Państwa na mocy dekretu z 26 października 1945 r. W tym przypadku komunalizację gruntów i stojących na nich budynków uzasadniano dążeniem do szybkiej odbudowy stolicy ze zniszczeń. Dekretu nie uchylono do dziś, a problemy, jakie zrodził, są tak zagmatwane, że niewykluczone, iż przygotowywana ustawa reprywatyzacyjna ich nie obejmie - pozostawiając je do uregulowania osobnym prawem.

Na razie mamy wieloletnie procesy sądowe i problemy inwestycyjne, podobne do tych, z którymi boryka się centrum handlowe "Złote Tarasy". Spadkobiercy przedwojennych właścicieli grozili zablokowaniem inwestycji, powstającej na terenach, które chcieli odzyskać. Spółka postanowiła zapłacić milionowe odszkodowania, a potem zażądać ich zwrotu od miasta. Sąd uznał rację miasta, które wykazało, że roszczenia spadkobierców nie były udokumentowane. Wyrok nie jest prawomocny, a dawni właściciele raczej się nie wycofają.

Większość tych aktów - przede wszystkim dekret o reformie rolnej i ustawa nacjonalizacyjna - wciąż obowiązuje. Podjęte na ich podstawie decyzje sprzed półwiecza są nie do podważenia, nawet jeśli uznamy je za prawo niegodne - bo wprowadzone przez władzę, która nie miała demokratycznej legitymacji. Ich obowiązywanie - w całości albo w wyznaczonym zakresie - może znieść tylko ustawa reprywatyzacyjna.

Nasza władza powolna

Tam, gdzie władza ludowa łamała ustanowione przez siebie prawo, otwiera się pole dla tzw. małej reprywatyzacji - domagania się zwrotu majątku albo rekompensaty w postępowaniu sądowym lub administracyjnym. Czy jednak na pewno się otwiera?

Jan Marian Włodek, emerytowany profesor nauk przyrodniczych, i jego siostra Zofia, emerytowana profesor filozofii, nie mają wątpliwości, że mała reprywatyzacja otwiera nie tyle możliwości, ile długi i kosztowny czas procesowania się z własnym państwem. Są dwojgiem najstarszych spośród 19 spadkobierców browaru Okocim - dziś spółki giełdowej, której 100 proc. akcji należy do duńskiego koncernu Carlsberg. Browar ich wuja, barona Antoniego Goetza, najpierw przejęli Niemcy, a pod koniec wojny władza ludowa na mocy dekretu o reformie rolnej. Przejęcie było bezprawne - browar nie był przecież ziemskim majątkiem rolniczym.

- Ministerstwo Rolnictwa nawet przyznało nam rację, że browar nie podlegał reformie rolnej - przypomina Zofia Włodek. - A kiedy premierem została Hanna Suchocka, wydała rozporządzenie wstrzymujące sprzedaż nieruchomości, wobec których zgłoszono pretensje reprywatyzacyjne.

- Tyle że na to przyznanie racji zdobyto się dosyć późno: w 1993 r., już po uwłaszczeniu browaru i zakończeniu emisji akcji, choć staraliśmy się o odzyskanie dóbr od 1990 r. - dopowiada jej brat. - Dla nas to paserstwo: rodzinną własnością zadysponowano za naszymi plecami, lekceważąc i nasze roszczenia, i nas samych.

Natomiast rozporządzenie premier Suchockiej uchylił kolejny premier, Waldemar Pawlak.

Podobnie jak domniemani spadkobiercy Giesche SA, Włodkowie nadzieję pokładają w akcjach przedwojennego browaru, które kiedyś należały wyłącznie do rodziny, a teraz znajdują się w depozycie NBP. Choć nie mają wartości handlowej, potomkowie Goetza liczą, że dzięki nim udowodnią swoje prawa do własności.

Doświadczenie mitręgi sądowo-urzędniczej tzw. małej reprywatyzacji pokazał lutowy raport NIK. Wynika z niego, że zaniechania w tej kwestii mogą nas kosztować nawet 100 mld zł. Tylko w Ministerstwie Skarbu pojawiło się dotychczas 54,5 tys. wniosków o reprywatyzację, których wartość może wynosić nawet 60 mld zł.

W Funduszu Reprywatyzacji, stworzonym na poczet tego rodzaju roszczeń, są tymczasem zaledwie 2 mld zł - 15-18 proc. ewentualnego zapotrzebowania. Fundusz stworzono w maju 2000 r., ustalając, że zasili go 5 proc. środków uzyskanych z każdorazowej sprzedaży akcji lub udziałów w spółkach Skarbu Państwa.

W raporcie NIK dostało się nie tylko ekipom rządowym z lat 1990-2006, że nie zdołały do tej pory uregulować reprywatyzacji ustawowo. Administracji wytknięto przede wszystkim ślamazarne tempo: wnioski reprywatyzacyjne leżą w szufladach urzędników Ministerstwa Gospodarki pięć lat, a Rolnictwa i Rozwoju Wsi - 15 lat, choć w tym drugim resorcie rychlej zajmowano się wnioskami reprywatyzacyjnymi polecanymi przez parlamentarzystów. Przypadków korupcji nie stwierdzono, a samo ministerstwo broni się nawałem pracy - na jednego pracownika zajmującego się tego rodzaju orzecznictwem przypada ponad 290 spraw.

Kiedy jednak dojdzie już do wydania decyzji, do szczęścia i tak daleko: w latach 1992-2005 resort rolnictwa wydał 1397 decyzji, z których połowę sądy uznały za nieprawidłowe. I jeszcze coś: do połowy lat 90. oba ministerstwa bezprawnie wstrzymywały decyzje dotyczące wypłaty odszkodowań.

Według obliczeń "Rzeczpospolitej" ze stycznia 2008 r., byłych właścicieli nieruchomości warszawskich domagających się zwrotu majątku lub rekompensaty jest ponad 20 tys., poszkodowanych dekretem o reformie rolnej - ok. 5 tys., byłych właścicieli fabryk - kilka tysięcy, byłych właścicieli aptek - kilkuset. Do tego trzeba doliczyć kilkanaście tysięcy osób poszkodowanych przepisami o przymusowym zarządzie państwowym i kilka tysięcy spadkobierców majątków żydowskich. Wniosków reprywatyzacyjnych może być nawet 170 tys., a wartość majątku przejętego z naruszeniem prawa w latach 1944-62 ma wynosić 190 mld zł.

Są sądy w Strasburgu

Jarosław Kaczyński, który zresztą ujmował opracowanie ustawy reprywatyzacyjnej w program przedwyborczy, obecnie problem przedstawia krótko: "Biedni Polacy, a dokładnie ich potomkowie, mieliby płacić potomkom bogatych Polaków".

Być może urzędnicy w ciągu minionych 16 lat działali zgodnie z przekonaniem, że "bogaty Polak to zły Polak". A może kierowali się stanowiskiem wyrażonym przez Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego w tekście "Cena reprywatyzacji", opublikowanym w "GW" w 2001 r.?

"W czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu elementarne prawa wielkiej rzeszy Polaków zostały pogwałcone przez ludzi Hitlera, Stalina i Bieruta - pisali legendarni w PRL opozycjoniści. - Nie ma takiego imperatywu, który zmuszałby dzisiejsze pokolenie Polaków do płacenia rachunków za tamte krzywdy, ani takiej reguły, na mocy której spośród naruszonych praw człowieka tylko prawa własności zasługiwałyby na rekompensatę. (...) Nie uważamy, że własność jest bardziej święta od człowieka, od ochrony jego zdrowia i życia, od jego praw do wykształcenia, równego startu i godziwych warunków bytowych. Ale sprzeciwiamy się ustawie reprywatyzacyjnej także dlatego, że w imię pewnej ideologii i w interesie materialnym pewnej grupy obywateli naraża ona na szwank interes ogółu i grozi ciężkim kryzysem interesów państwa".

Urzędnicza opieszałość wydaje się być jednak obliczona po prostu na to, by jak najmniej dawnych właścicieli i ich spadkobierców odszkodowania otrzymało. Co na pewno nie należy do demokratycznych standardów państwa prawa.

Przypominają o tym sądy i, oczywiście, Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, do którego odwołują się zdesperowani byli właściciele. Choćby Tadeusz Koss, który w 1999 r. zaskarżył do Strasburga polskie sądy za niewydawanie wyroku. Przedmiotem sporu była nieruchomość w Warszawie; proces w jej sprawie toczył się od dziesięciu lat. W marcu 2006 r. Trybunał uznał jego prawa: przyznał mu 7 tysięcy euro odszkodowania, a przede wszystkim działkę. Znajduje się na placu Defilad i jest warta 8 milionów euro.

Bez "pomocy" Trybunału oddano dotychczas w stolicy 1,7 tys. zabranych nieruchomości, w tym Hotel Europejski, i zasądzono wypłacenie kilkuset milionów złotych tytułem odszkodowania. Odszkodowania przyznawane są przez sądy coraz częściej i do niskich nie należą.

Ale też przez lata jedyne, co byli właściciele mogli zrobić, by odzyskać majątek ziemski, który znajdował się w dyspozycji Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, to go odkupić. Nie zawsze za symboliczną złotówkę, choć czasami ze sporym upustem. Za rządu Tadeusza Mazowieckiego zastrzeżono byłym właścicielom prawo pierwokupu utraconego majątku. Wielu odebrało to jak czkawkę historii - zmienił się ustrój, a oni, by wrócić do bezprawnie odebranych domów, muszą je odkupić.

Tyle że następne rządy pożegnały się nawet z takim wymogiem i zagrabione majątki weszły w wolnorynkowy obrót prawny.

Zawsze ktoś był przeciw

Najbliżej ustawy byliśmy za rządu Jerzego Buzka w 2001 r. - nie podpisał jej jednak prezydent Aleksander Kwaśniewski. Reprywatyzacja miała wówczas obejmować majątki jedynie obecnych obywateli polskich - wykluczała więc np. emigrację czy osoby pochodzenia żydowskiego.

- Zawsze ktoś był przeciw - przypomina Henryk Wujec, przed laty poseł Unii Demokratycznej. - Na początku lat 90. UD proponowała respektowanie reformy rolnej i nacjonalizacji, ale zwrócenie zespołów dworsko-pałacowych, zabranych przecież bezprawnie i zdewastowanych. Inna własność miała być przynajmniej w części zrekompensowana finansowo.

Reprywatyzacja, podobnie jak w obecnym projekcie, miała dotyczyć wszystkich obywateli II i III RP. Co oczywiste - niezależnie od pochodzenia. Im jednak dalej od 1989 r., tym niższe są przewidywane rekompensaty. Teraz przewiduje się 15-20 proc. realnej wartości, choć jeszcze dwa lata temu, gdy PO była w opozycji, Bronisław Komorowski zapewniał, że powinna wchodzić w grę rekompensata w wysokości nie mniejszej niż 50 proc. realnej wartości zabranego mienia. I wtedy, i teraz byłyby to sumy dla Skarbu Państwa niebotyczne - nawet obecne 15-20 proc. będzie spłacane przez wiele lat. Prawdopodobnie nie będzie możliwa reprywatyzacja lasów, ustawa nie obejmie również tzw. mienia zabużańskiego (dotyczy go inna ustawa) i majątku Niemców, którzy uciekli z ziem przyłączonych po 1945 r. do Polski.

Państwo nie jest jednakowo nieustępliwe wobec wszystkich zgłaszających roszczenia. Kościół rzymskokatolicki oraz inne Kościoły i związki wyznaniowe bez kłopotów odzyskały większość nieruchomości. Odzyskują je zresztą nadal - komisja majątkowa przy MSWiA bada właśnie, czy grunt pod Ministerstwem Finansów, należący kiedyś do księży misjonarzy, został im zabrany przez carat czy dopiero w 1945 r.

Rozgoryczenie byłych właścicieli zwiększa świadomość, że jesteśmy ostatnim krajem w Europie Środkowo-Wschodniej, który się jeszcze nie uporał z reprywatyzacją. Mimo że u naszych bliższych czy dalszych sąsiadów również zmieniały się granice, a upaństwowione mienie miało nowych właścicieli, których prawa też zasługiwały na ochronę.

***

W II RP reprywatyzacji w obecnym kształcie nie było. Nie brakowało procesów o mienie zarekwirowane przez zaborców; w marcu 1932 r. wydano ustawę "o dobrach skonfiskowanych przez byłe rządy zaborcze uczestnikom walk o niepodległość". Chodziło jednak o walki jedynie z lat 1830-64, a uprawnionymi byli "uczestnicy tych walk, ich małżonkowie i potomkowie". Nie brano więc pod uwagę np. wypłaty odszkodowań za dobra utracone po zawarciu traktatu ryskiego w 1921 r., choć nie tylko dzielił on majątki, ale milion Polaków pozostawił po radzieckiej stronie granicy (kilka lat później wywieziono ich do Kazachstanu).

Na pewno i wtedy nie brakowało protestów, że to "hańba i krzywda". Ale państwo było na dorobku, postawy społeczne chyba bardziej obywatelskie niż teraz, a przede wszystkim straty poniesiono dla wielkiego celu. Prawie wszystko inaczej niż dziś. Także dlatego państwo musi dziś wyrównać z obywatelami te nie swoje rachunki.

O możliwości reprywatyzacji dóbr obecnie muzealnych pisali Anna Mateja i Jan Strzałka w tekście "Własność na służbie narodowej" ("TP" nr 31/04).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2008