Pypcie

Nie znam zbyt wielu języków. Żałuję pogrzebanych szans na naukę kilku, które – jak turecki – zarzuciłam po trzech latach mozolnego zakuwania.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

Żałuję procesu wyraźnego wiotczenia mej francuszczyzny, niegdyś jędrnej jak słowa coquelicot i chuchoter. Żałuję wczesnoszkolnej niechęci do niemieckiego, kiedy to uznałam, że uczenie się wyrazów tak długich jak Grundstücksverkehrsgenehmigungszuständigkeitsübertragungsverordnung jest ponad moje siły. Ale choć żal zapomnianych słówek, porzuconych zasad deklinacji i przeklętego subjonctif, to i tak klękajcie narody – nie ma na świecie mowy piękniejszej niż nasza. W tym temacie wstałam z kolan dawno, grubo przed tym, nim to było modne. Uważam po prostu, że język polski jest najwspanialszy i nic się z nim równać nie może.

W domu moim rodzinnym było co prawda poniekąd dwujęzycznie – z połową krewnych rozmawiałam po polsku, z drugą godałam ino po śląsku, może to właśnie z tego wynikła ta namiętność do zabaw z językiem. Stanowiliśmy jako rodzina fanklub różnych słów, które lubiliśmy powtarzać sobie wyłącznie dla przyjemności ich brzmienia. Nie zapomnę nigdy ojca wprowadzającego w konsternację ludzi, kiedy ni stąd, ni zowąd w miejscach publicznych bez ostrzeżenia wypowiadał na przykład pamiętną frazę „lekarze z Brodnicy”. Bardzo go bowiem kiedyś ubawiła ta zbitka powtarzana w mediach z okazji strajku lekarzy z tej pięknej skądinąd miejscowości. Domniemana zbrodniczość lekarzy bawiła nas długo. Przejęliśmy ten podejrzany zwyczaj z moim bratem bardzo wcześnie, często używając do tego celu fragmentów skeczy Monty Pythona w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego. Przynależność do naszego klanu można było poznać po skłonności do mówienia na głos rzeczy typu „Rycerze, którzy mówią NI”, „pastor na wrotkach” albo „Zasmarkany Szczurek Buc” (wszystkie te wyrażenia znajdziecie państwo oczywiście u Pythonów). Wypowiedzenie na głos tych słów sprawiało nam ulgę, przynosiło przyjemne ukojenie. Możliwe, że to się leczy.

Jak każdego dziwaka zawsze cieszy mnie więc napotkanie pokrewnej duszy. Pamiętam zatem doskonale, jaką radość sprawiło mi, gdy dowiedziałam się z lektury książki Ludwiki Włodek „Pra” o skłonności Jarosława Iwaszkiewicza do zabaw słownych z rodziną – od tej pory i dla mnie na hasło „Gribojedow” istnieje tylko jeden odzew: „Glonosrajcew”. Tak jak się mawiało w Stawisku.

Bardzo przyjemnym odkryciem była więc ostatnio książka Michała Rusinka „Pypcie na języku”, czyli zbiór jego felietonów poświęconych jedynej i najwspanialszej mowie polskiej. Czytałam ją, siedząc z dwójką przedszkolaków w leśnych ostępach, co jest zadaniem na miarę namówienia Donalda Trumpa na włożenie bardziej dopasowanego garnituru. Forma „Pypci” jednak sprzyja rwanej lekturze – krótkie, zwarte i bardzo śmieszne teksty przynoszą dużo radości, ale i wejrzenia w tajemnicze mechanizmy słowotwórstwa.

Rusinek z wnikliwością badacza (którym jest) i czułością poety (którym jest) pokazuje, jak wspaniałym narzędziem jest język i co z nim potrafimy zrobić, czasem sami o tym nie wiedząc (kiedy to nie my mówimy językiem, ale on mówi nami). I tak na przykład okazuje się – w związku ze sławną anegdotą o pani z banku, która zadzwoniła do autora, chcąc rozmawiać z panem Michałem Rusinek, a następnie została zbita z pantałyku informacją, że Rusinek się deklinuje – że podobno Polacy wolą, gdy ich nazwisk się nie odmienia, bo czują się wówczas poważniej traktowani, jakoś tak bardziej oficjalnie. Lubimy też jako naród „posiadać” – z tych samych powodów związanych z poczuciem naszej wrodzonej godności. „Nie posiadam wiedzy na ten temat”– powie więc nasza ulubiona posłanka Mazurek i od razu będzie bardziej dostojna i wzmożona godnościowo, niż gdyby powiedziała zwykłe „nie wiem”. Skorośmy przy politykach, to oczywiście zachęcam do lektury tekstu o nosowych głoskach „ą” i ę”, które zaczynają zanikać w społeczeństwie albo przybierają pokraczne formy. Ja osobiście winię za to Ryszarda Kalisza, człowieka, który z „głębokom troskom” pochyla się ciągle nad „Polskom”, ale najwyraźniej niestety pochyla się nie w tę stronę, co trzeba. Słowo, jak wiadomo, było na początku. I trzeba się z nim obchodzić uważnie. Polecam więc tę książkę wszystkim wzmożonym, posiadającym wiedzę i tym, co się przenigdy nie deklinują. Polecam ją także profesorowi Wojciechowi Sadurskiemu, który zapomniał chyba o tym, jaką moc ma słowo. Styl jest jak koń i może ponieść – przestrzega Rusinek. Powściągnij więc rumaka retoryki, profesorze, i nie nazywaj w wywiadach plebsem tych, co nie podzielają twej wizji świata. Bo brzmisz, jakby ci pypcie wyrosły na języku.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017