Ekshibicjonizm na cudzy rachunek

Ludwika Włodek, autorka książki „Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów”: Wahałam się, czy tę książkę w ogóle pisać. Kiedy się opowiada o własnym życiu, to na swoją odpowiedzialność, a tu musiałam opisać cudze życie i jeszcze zdobyć aprobatę ludzi, o których opowiadam.

19.06.2012

Czyta się kilka minut

Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, lata 70. / fot. Wydawnictwo Literackie
Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, lata 70. / fot. Wydawnictwo Literackie

AGNIESZKA PAPIESKA: Jarosław Iwaszkiewicz, który dedykował Pani wiersz „Do prawnuczki”, zapisał w „Dzienniku”: „Chyba to dobrze, że będzie miała taką pamiątkę po mnie jak ten wiersz. Czy doceni?”. Docenia Pani?

LUDWIKA WŁODEK: Oczywiście, doceniam, chociaż przyznam, że nie lubiłam tego wiersza, bo jestem tam nazwana Ludką. Jednak z radością odkryłam, że w „Dzienniku” Iwaszkiewicz nazywa mnie konsekwentnie Ludwiką, czyli ta Ludka pasowała mu tylko do wiersza.

Czy książka „Pra” jest odpowiedzią na ten głos, próbą spłacenia jakiegoś długu?

Były momenty, kiedy tak myślałam. W „Dzienniku” Iwaszkiewicz opisuje, jak podczas niedzielnego obiadu wspominano jego siostry. To było w 1976 r. Nucia, średnia siostra Jarosława, już od dawna nie żyła. Iwaszkiewicz pisze, że to takie przykre, że wnuk Maciek nie znał Nuci i nawet nie wiedział o jej tragicznej śmierci w powstaniu warszawskim. Pisze także, że chciałby, aby córki, które pamiętały różne powiedzonka i zabawy swoich ciotek, kiedyś to wszystko zapisały. Poświęcając ciotkom oddzielny rozdział w książce, pomyślałam, że spełniam wolę pradziadka. Ale nie traktuję tej książki jako spłacenia długu.

Badając dzieje rodziny, korzystała Pani z wielu źródeł: publikowanych listów i dzienników, archiwaliów, rozmawiała Pani z rodziną. Które z tych źródeł okazało się najcenniejsze?

Wszystkie były tak samo ważne. Często dwa zdania okazują się równie istotne jak przegadane parę godzin. Pisanie tej książki to była wielka przygoda, po pierwsze dlatego, że spędziłam dużo miłych chwil, rozmawiając z członkami rodziny o domu, prababci i pradziadku. Taka rozmowa bardziej zbliża ludzi do siebie niż codzienne pogaduszki. Dowiedziałam się wielu nowych rzeczy, wychodzących poza rodzinną anegdotę. Poza tym dzięki tej książce poznałam moją ukraińską rodzinę, z którą jestem teraz w kontakcie.

Jak wyglądała Pani podróż na Ukrainę do miejsc związanych z Iwaszkiewiczem?

To nie była podróż śladami Iwaszkiewicza. Wracałam z Krymu przez Podole, a skoro byłam już tak blisko Winnicy, Daszowa i Kalnika, gdzie się urodził Iwaszkiewicz, postanowiłam odwiedzić te miejsca. Nawet nie myślałam, że opiszę to kiedyś w książce. To było duże przeżycie. Zobaczyłam, w jakim strasznym upadku pogrążone są te ziemie.

Wiedziałam, czego się spodziewać, bo zawodowo zajmuję się Związkiem Radzieckim i dużo po nim podróżowałam, ale zderzenie tego, co pisze Iwaszkiewicz w „Książce moich wspomnień”, z tym, jak to wygląda teraz i wyglądało w ostatnich latach Związku Radzieckiego, robi przygnębiające wrażenie.

Dawniej tamtejsza inteligencja urządzała kulturalne wieczorki, grano na fortepianie, czytano wiersze i jadano wykwintne potrawy, a teraz panuje postsowiecka beznadzieja, wszystko zapuszczone, a po głównym rynku chodzą krowy. Zanim dotarłam na cmentarz w Daszowie, gdzie jest grób mojego prapradziadka, Bolesława Antoniego Iwaszkiewicza, byłam na cmentarzu prawosławnym. Spotkałam tam człowieka, który miał rozwalone buty, a z tych butów wystawały czarne, długie paznokcie; okazało się, że to jest jedyny człowiek w całej miejscowości, któremu nazwisko „Iwaszkiewicz” coś mówi. Pomógł mi dotrzeć do grobu prapradziadka. Rozmawialiśmy po rosyjsku o „Czerwonych tarczach”, o których mówił, że to jego ulubiona książka, bo pokazuje tęsknotę za ojczyzną. Ja w ten sam sposób ją odebrałam.

Do dziś nie wiem, kim był ten człowiek; zbiedniałym nauczycielem, który musiał dorabiać jako stróż na cmentarzu, miejscowym wariatem czy zdegenerowanym inteligentem... Cała ta wizyta była dużą lekcją pokory. Pomyślałam: jak to dobrze, że mojemu pradziadkowi udało się stamtąd wyjechać.

Dotarła Pani do odległej przeszłości swojej rodziny. Czy znalazła Pani coś, co Panią zaskoczyło?

Zaskoczyło mnie wiele rzeczy. Głównie te, które łamały rodzinne stereotypy. W każdej rodzinie jest tak, że poszczególni jej członkowie noszą jakąś łatkę. Na przykład o moim prapradziadku Stanisławie Wilhelmie Lilpopie moja babcia, Maria Iwaszkiewicz, mówi: „ach, on polował i parcelował”, i tworzy się w ten sposób obraz mieszczanina o wąskich horyzontach. Dopiero kiedy zaczęłam czytać listy, które pisał do córki, czyli przyszłej żony Jarosława Iwaszkiewicza, uzmysłowiłam sobie, że nie mógł być gruboskórnym człowiekiem ktoś, kto w czasie trudnej podróży po Afryce, również wtedy, gdy był chory i miał mnóstwo spraw na głowie, codziennie siadał i pisał dziennik, żeby jego córka mogła przeżyć to co on. Zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na jego postać. A także na jego stosunek do żony, która odeszła do pianisty, Józefa Śliwińskiego, kiedy Hania miała kilka lat. Z jednej strony był bezwzględny, bo nigdy nie pozwolił jej się spotkać z córką, z drugiej strony widać, że bardzo kochał Hanię i chciał jej oszczędzić tęsknoty za matką. Pewnie to było błędne myślenie, ale nie było podyktowane urażoną dumą, tylko chęcią zapewnienia córce w miarę szczęśliwego dzieciństwa.

Zarówno w rodzinie Iwaszkiewiczów, jak i Lilpopów wiele było osób o ciekawych losach. Czy któraś z nich jest Pani szczególnie bliska?

Wolałabym mówić raczej o empatii. Poczułam ją do rodziny, która została na Ukrainie, czyli do Bolesława Iwaszkiewicza, starszego brata Jarosława, i jego dzieci, z których później dwojgu, Wandzie i Iwowi, udało się przyjechać do Polski. Dzięki mojemu kuzynowi Michałowi Michalskiemu, prawnukowi Bolesława, który mi wiele opowiedział o dziejach tej części rodziny, zupełnie inaczej na nią spojrzałam. Bolesław pisał do brata listy, w których było tyle żalu, poczucia beznadziei i świadomość upadku. Pisał na przykład: „och, Jarosławie, widziałeś Monachium, Norymbergę, ja też tam kiedyś bywałem, a teraz żyję w podmokłej suterenie, a moje dzieci mają jeden płaszcz i wychodzą na dwór na zmianę”. To mi pozwoliło zrozumieć stosunki, jakie panowały między moją babcią i jej siostrą a córką Bolesława, Wandą, która przyjechała jako młoda dziewczyna razem z ojcem z tej sowieckiej Ukrainy. Wydaje mi się, że jak się zaczyna studiować historię własnej rodziny, to dużo więcej rzeczy można zrozumieć.

Pisze Pani, że odnajdywała między sobą a rodziną różne podobieństwa. Które były dla Pani przyjemne, a do których wolałaby się Pani nie przyznawać? Pytam, bo w książce nie rozwinęła Pani tego tematu.

Ustawiłam się w wygodnej sytuacji, bo dużo odsłaniam i dużo mówię, ale nie o swoim życiu. To taki ekshibicjonizm na cudzy rachunek. Dlatego wahałam się, czy tę książkę w ogóle pisać. Kiedy się opowiada o własnym życiu, to na swoją odpowiedzialność, a tu musiałam opisać cudze życie i jeszcze zdobyć aprobatę ludzi, o których opowiadam.

Moja rodzina książkę zaakceptowała, co świadczy o tym, jak jest wyjątkowa. Oczywiście w „Pra” nie ma takich bulwersujących rzeczy jak w „Dziennikach” Iwaszkiewicza, mimo to było dla mnie ważne, aby nie była to książka napisana wbrew rodzinie, ale wraz z rodziną. Może zniechęcam teraz do jej przeczytania, bo skoro wszyscy dali mi swoje błogosławieństwo, to można pomyśleć, że są tam same nudy.

Tego bym nie powiedziała. Nawet zastanawiałam się, czytając o tym, jak wiele w rodzinie nagromadziło się żalu i pretensji pod adresem Iwaszkiewicza: czy nie miała Pani oporów przed upublicznieniem takich rodzinnych niesnasek?

Nie. Uznałam, że skoro już piszę tę książkę, to powinnam pokazać rodzinę taką, jaka była. Rzeczywiście w wielu osobach został żal... To wynika z charakteru mojego pradziadka. Niektórzy spośród moich bliskich mówili mi, że nigdy nie udało im się porozmawiać z nim o osobistych sprawach.

Zadziwiający jest kontrast między Iwaszkiewiczem z „Dzienników”, gdzie jest taki otwarty i pisze o pewnych rzeczach wprost, do bólu i głęboko, a tym, jaki był w kontakcie z bliskimi. Pisze na przykład, że martwi się o Maćka, że ciekawi go, co ten wnuk o nim myśli, czy będzie się go wstydził, ale nigdy z Maćkiem szczerze nie porozmawiał.

To samo dotyczy córek. W „Dziennikach” notuje bardzo trafne uwagi o ich życiu, ale obydwie córki, Maria i Teresa, powiedziały mi, że nigdy nie odbyły z ojcem takiej szczerej rozmowy. W jednym z listów Anny Iwaszkiewiczowej do mojego ojca Maćka prababcia pisze: „musisz wiedzieć, że dziadzia nienawidzi osobistych rozmów i zawsze będzie ich unikał, a na prawdziwą czułość może się zdobyć tylko wobec psów”.

Ciągle wiele emocji budzi sprawa pochowania Iwaszkiewicza w stroju górnika. Jak to naprawdę było?

To był żart. Po słynnym zjeździe Związku Literatów w Katowicach w 1978 r., kiedy pradziadek ten mundur dostał, był obiad na Stawisku, wszyscy siedzieli w stołowym, a on się po cichu wymknął na górę. Po chwili pojawił się na schodach, ubrany w ten mundur, i zażartował: „Zobaczcie, jaki ładny, czarny, będzie w sam raz do trumny”. To wszystko. W testamencie, który zawierał wiele szczegółowych dyspozycji, nie było ani słowa o pochowaniu go w mundurze górniczym, przeciwnie – w listach, słanych do córek ze szpitala, składał dyspozycje dotyczące koszuli i butów.

Pogrzebem zajmował się sekretarz Iwaszkiewicza, Szymon Piotrowski, i to on podjął taką decyzję. Nie wiem, czy ze złośliwości, czy się nie poznał na dowcipie, czy uznał, że to był najbardziej paradny strój, jaki Iwaszkiewicz miał... Myślę, że nie ma sensu w to wnikać. Moja babcia Marysia mówi, moim zdaniem bardzo dowcipnie: „A gdybym ja się kazała pochować w stroju łowiczanki, to co z tego?”. Iwaszkiewicz takiej dyspozycji nie wydał, a nawet gdyby tak było – czy to jest ważniejsze niż wiersz „Stary poeta”?

Opisuje Pani, jak Pani syn Witek dopytywał się, czy w książce będzie coś o nim. Kiedy Pani tłumaczyła mu, że za mało jeszcze przeżył, oburzył się: „Jak to? Przecież widziałem słonia i trzymałem na ręku króliczka!”. Wtedy Pani sobie uświadomiła, że historia rodzinna składa się z takich właśnie banalnych wspomnień – i to, że Witek widział słonia, jest faktem takiej samej wagi jak to, że cioci Nuci, która zasypiała w gabinecie Jarosława, oparta o piec, przyśnił się król Sobieski z kuflem piwa.

Wydaje mi się, że cała sztuka to przechowywać takie opowieści i historyjki, które z pozoru są bez znaczenia, a jednak tworzą świat, w którym człowiek się porusza. Spotkałam się z opinią, że jest to książka o nieszczęśliwej rodzinie. Ja tak nie myślę. Moim zdaniem to jest książka – mimo rozmaitych nieszczęść – o niesamowitej sile rodziny i o poczuciu zakorzenienia i tożsamości, które się czerpie z faktu, że się do tej rodziny należy.

Iwaszkiewicz wyłania się z „Dziennika” jako ktoś, kto rodziny nie znosi, skarży się: wnuk głupi, córki pazerne, zięciowie nieuprzejmi; ale był to człowiek, który szalenie dbał o to, żeby ta rodzina była tym, czym jest. Ja do tej pory utrzymuję kontakty z moimi kuzynami i kuzynkami, choć często ludzie, którzy są tak daleko spokrewnieni, mijają się na ulicy, nie wiedząc nawet, że są członkami tego samego rodu.

My tę rodzinność celebrujemy i to jest wielka zasługa moich pradziadków, którzy nas tego nauczyli. Mimo tych wszystkich nieudanych małżeństw, mimo różnych niesnasek, to, że rodzina była w stanie usiąść przy stole, zjeść wspólnie obiad czy spędzić razem święta, wydaje mi się ogromną wartością.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2012