Punkt w centrum

Kordian Tarasiewicz, jeden z pionierów polskiego tenisa i właściciel pierwszej w Polsce palarni kawy wspomina Paderewskiego i Narutowicza, Osóbkę-Morawskiego i Fibaka. Rozmawiał Jakub Kowalski

03.01.2011

Czyta się kilka minut

Jakub Kowalski: 19 listopada skończył Pan sto lat. Pierwsze wspomnienie?

Kordian Tarasiewicz: Rok 1915. Po pokoju jadalnym, największym w domu na Nowowiejskiej, jeżdżę na trzykołowym rowerku wokół kufrów i walizek. Nagle przewracam się i rozbijam głowę o maszynę do pisania. Zostaje szrama, którą można odszukać wśród zmarszczek.

Uciekaliście z Warszawy z powodu wojny?

Mój ojciec Michał Tarasiewicz był znanym aktorem, ale obywatelem austriackim, więc deportowano nas do Riazania. Potem była jeszcze Moskwa i Kijów. Opiekowała się mną niania ściągnięta z Warszawy, a on grał w polskich teatrach, m.in. z Osterwą i Jaraczem. Po rewolucji w 1917 r. wystawiali "Kościuszkę pod Racławicami". Policmajster, który stał za kulisami, nie mógł zrozumieć, że kosynierzy atakują Rosjan i wszyscy biją brawo.

Kiedy wróciliście do domu?

Wczesną wiosną 1918 r. Skorzystaliśmy z pierwszego pociągu Czerwonego Krzyża. Z Kijowa do Tarnopola i granicy austriackiej jechaliśmy tydzień. Nie było węgla, nie było wody, nie było jedzenia. Nie wiem jak, ale dotarliśmy do domu. W Warszawie ruch samochodowy wtedy prawie nie istniał. Dominowały hałaśliwe tramwaje, bo szyn nie spawano. Jeździły dorożki. Wiele ulic nie było wybrukowanych, wyłożono je drewnianą kostką: dawało to przyjemny dla ucha stukot, ale kostka brała wilgoć i konie robiły w niej dziury kopytami. W zimie, która kiedyś była naprawdę zimą, jeździły sanie wyłożone kocami i futrami. Dokładnie w 1924 r. pokazały się pierwsze Taksi Makowski (chociaż właściciel nazywał się Makower). Prasa ogłosiła konkurs na ich nazwę, przyszło masę propozycji, w tym mknica i pędka, ale stanęło na taksówce. Pamiętam na ulicach pochody trzeciomajowe, które otwierali powstańcy z 1863 r. w specjalnych błękitnych mundurach. Wielu, co widziałem na Powązkach, też dożyło 100 lat. Syberia ich zahartowała.

Pański dom był patriotyczny. Ale lewicowy czy prawicowy?

Ojciec miał zapatrywania konserwatywne. Wieczorem 1 stycznia 1919 r. powiedział: "Nie kładź się spać". Przed północą pojechaliśmy tramwajem na Dworzec Główny kolei wiedeńskiej. A tam człowiek przy człowieku, pochodnie zapalone. Entuzjazm niesamowity, szalenie ujmująca manifestacja. Właśnie z Poznania przyjeżdżał Paderewski. Balkon się urwał w Alejach Jerozolimskich, bo za dużo ludzi weszło, na szczęście nikomu nic się nie stało. Widziałem karetę z końmi, która pojechała do Bristolu. Mądrość wobec Paderewskiego wykazał Piłsudski - wobec niego ojciec zachowywał rezerwę - który mając tendencje socjalistyczne, uczynił go premierem. Paderewski był powszechnie szanowany, ale ciekawe, że popularniejsze nagrania na płytach to były koncerty Rubinsteina.

Piłsudskiego też Pan widywał?

Ze szkoły do domu wracało się Alejami Ujazdowskimi, którymi często chodził na spacery. Pamiętam dobrze jego zamach majowy, bo podzielił społeczeństwo. Piłsudski by nie wygrał, gdyby nie socjaliści, mający wsparcie kolejarzy, którzy przeszkadzali pułkom idącym na odsiecz. Z balkonu widziałem idącego ulicą żołnierza, całego spoconego, który krzyczał: "Okna zamykać, okna zamykać!". To byli właśnie poznaniacy, którzy dochodzili do placu Zbawiciela, gdy w Wilanowie już była podpisana kapitulacja.

Czy morderstwo Narutowicza też podzieliło społeczeństwo?

Widziałem go tuż po zaprzysiężeniu w Sejmie, gdy wracał powozem do Belwederu. Leżał śnieg, więc młodzi ludzie obrzucali jego powóz śnieżkami. Uczepiono się argumentu, że przeszedł głosami mniejszości narodowych, które stanowiły trzecią część społeczeństwa: Żydów, Ukraińców, Niemców. Gdy zastrzelono prezydenta, miałem 12 lat, ale czytałem wszystkie gazety. Szalenie mnie to interesowało. Prokuratorzy wzywali biegłych świadczących o szaleństwie sprawcy, ale prawica miała go za bohatera i oddawała cześć. Po rozstrzelaniu Niewiadomskiego widziałem też jego grób, cały przykryty kwiatami, bo masę ludzi przyklaskiwało śmierci Narutowicza.

Dzisiaj polityka też potrafi zabić...

Teraz o wiele łatwiej przekazywać złe rzeczy. Wtedy nie było mediów. Istniał poczciwy "Kurier Warszawski". I "Dwugroszówka" przeciwna Piłsudskiemu: w dniu jego śmierci zamieściła fotografię ministra Francji jadącego do Moskwy i dlatego ją zamknęli.

Ale Piłsudski sam też potrafił w gazecie odsądzać posłów od czci i wiary. Denerwował go prymitywny parlamentaryzm, który drażni także i dzisiaj.

***

Imię zawdzięcza Pan życiowej roli ojca?

Rok 1899, pierwsze wystawienie "Kordiana" w Krakowie. Ojciec gra główną rolę. Ludzie płaczą na widok polskich oficerów na scenie, robi się z tego patriotyczna manifestacja. Wielkie wydarzenie. Ojciec przyjaźnił się z wieloma osobami - w pamiątkowym albumie mojej matki wpisywali się Kasprowicz, Przybyszewski, Makuszyński. Obrazek zrobił Kossak. Wyspiański, w którego sztukach się specjalizował, namalował jego dwa portrety - leżą zamknięte w muzeum teatralnym, bo światło może zniszczyć pastele.

Ojciec nie chciał, żeby został Pan aktorem?

Nie rozmawialiśmy o tym. Sam dobrze pamiętał, że w końcu XIX w. aktor to był komediant, więc jak skończył szkołę dramatyczną, to występował pod pseudonimem, żeby nie splamić honoru rodziny Tarasiewiczów. Dopiero potem przyszło uznanie profesji.

W ogóle ojca widywałem mało, bo wieczorami pracował. Był aktorem i dyrektorem teatrów. Pamiętam sztukę "Bolesław Śmiały" w Ogrodzie Saskim, bardzo ją skrytykowano. Był już wtedy zmęczony, stracił głos. Umarł w 1923 r., znaleziono go martwego w pociągu ze Lwowa, gdzie też prowadził teatr. Serce.

A nie miał pretensji, że gra Pan w tenisa?

Nie mógł mieć, bo dopuszczono mnie do Legii dużo później, choć i tak w wieku 17 lat, a zapisywali się tam tylko dorośli. Mnie i moim kolegom ze szkoły pomógł ojciec jednego z nich, działacz sportowy. Mieliśmy okazję nabyć kindersztuby wśród starszych kolegów. Pamiętam, jak raz na turnieju w krótkich spodenkach zobaczył mnie - o zgrozo - jeden z kolegów ojca. "Ty tutaj? W szortach?".

Do Legii należeli adwokaci, dyrektorzy banków, sędziowie. Członkami klubu byli też oficerowie 1. pułku szwoleżerów, którego stajnie dotykały kortów - były więc różne zapachy i chrząkanie koni. Był pewien snobizm pójścia na tenisa. Kiedyś stała obok mnie para, warszawiacy tacy. Obserwowali tylko publiczność i mówili, kto z kim przyszedł: "Ta w trzecim rzędzie się rozwiodła, a to jest drugi mąż". I tak dosłownie przez cały czas, prawie wszystkich znali.

Na Legii grywał, ale średnio, Stanisław Dygat, mój kolega ze szkoły. Bywał Witold Gombrowicz, zachowywał się zresztą niezwykle prowokacyjnie, arogancko: witając się odwracał głowę do tyłu. Legia była klubem rekreacyjnym, nie miała ambicji zawodniczych. Wszystko zmieniło przyjście najlepszego polskiego tenisisty Ignacego Tłoczyńskiego.

W 1932 r. na turnieju w Ciechocinku oddał mu Pan pierwsze miejsce bez gry. Dlaczego?

Byłem wtedy w formie, pokonałem Popławskiego. Ale przed finałem Tłoczyński był wyraźnie chory, miał gorączkę. Wiedziałem, że gospodarze zdobyli się na wielki wysiłek, żeby go ściągnąć, bo miał dużo ofert i jakaś ładna nagroda zawsze na niego czekała. Z jakiej racji mam ją wziąć tylko dlatego, że on jest chory? A i tak miałem wiele nagród - wszystkie zginęły w czasie Powstania - najczęściej szklane puchary, popielniczki z brązu. Kiedyś wygrałem skórzaną teczkę na biurko, to była nagroda Wieniawy-Długoszowskiego. Pamiętam, że w 1932 r. na turnieju w Milanówku w gablocie z nagrodami był napis: "Psie czasy, psie nagrody" - do wygrania same pieski porcelanowe. Jednego wygrałem z Tłoczyńskim w debla.

Nie chciał Pan grać dalej?

Byłem 13. na liście polskich tenisistów, choć wtedy nie przywiązywano wagi do listy klasyfikacyjnej, tak jak dzisiaj. W połowie lat 30. zrezygnowałem z kariery. Miałem pasję do tenisa, ale osiąganie rezultatów nie było moim celem. Zdałem maturę i w 1930 r. zapisałem się do Wyższej Szkoły Handlowej.

Chodziłem jednak na mecze. Pamiętam Polska - Niemcy w 1939 r. Odbywał się już po mowie Becka w Sejmie, gdy kości zostały rzucone. I raptem przyjeżdża ekipa, która składa się z rodowitego Niemca Henkla, a poza tym Czecha Menzla i Greka Metaxy. W naszej ekipie gra zaś były Austriak Baworowski, który przyjął obywatelstwo polskie. Ten skład świadczył, że coś w Europie się pokręciło.

***

Przed wojną prowadził Pan pierwszą w Polsce palarnię kawy Pluton. Jak powstała?

Założył ją mój dziadek, Tadeusz Tarasiewicz. Był dyrektorem Banku Galicyjskiego w Krakowie, ale porzucił stanowisko i otworzył przy rynku sklep z herbatami, samowarami, cementem i żelazem, mydłem i powidłem. Interes jednak nie poszedł, dziadek zbankrutował. W 1882 r. postanowił przenieść się do Warszawy i założyć, do dziś nie jest wyjaśnione dlaczego, palarnię kawy. Nazwa wzięła się od rzymskiego boga.

Ale interes nie poszedł po bożemu...

To było novum. Ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego kawa palona jest dużo droższa. Byli przyzwyczajeni palić kawę na zwykłej patelni. Zachowała się korespondencja dziadka, w której skarży się, że nie wie, czy "to" się rozwinie.

Wspieraliśmy zawody sportowe. Wyprawie geograficznej do Afryki ofiarowaliśmy herbatę turystyczną. Były nawet rozmowy w Petersburgu z władzami rosyjskimi w sprawie dostaw dla wojska. Potrzebna była reklama, więc drukowaliśmy ulotki i ogłoszenia w gazetach, choć prasa sama była pełna życzliwości dla nowości. Gdy Pluton przekształcił się w spółkę akcyjną, której część przypadła pracownikom, pisano o "obywatelskim czynie firmy", bo to był pierwszy taki przypadek w Polsce. Dziadek uważał, że to wiąże pracowników z firmą. Tak samo jak kasa pożyczkowo-oszczędnościowa. I firma zaczęła się rozwijać. Pluton miał dwa samochody, gdy po Warszawie jeździło ich sto. Był też powozik z koniem, bo dozorca firmy był jednocześnie stangretem. Przed wojną było już 30 sklepów. Ludzie stawali w drzwiach, żeby poczuć sam zapach, chociaż były też herbaty i kakao. Firma znajdowała się w niezłym stanie finansowym, ale trąciła myszką. Sklepy wyglądały smutno, bo robiono je na brązy pasujące do kawy, więc gdy zacząłem kierować Plutonem, od razu rozpisałem konkurs na nowy znak i kolorystykę.

Własna kawiarnia?

Nie było, bo to inna branża. Na tyłach największego sklepu istniał salonik z kilkoma stolikami. W 1938 r. na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskich Loda Halama otworzyła bar z kawą na stojąco. To było pionierskie wydarzenie w Warszawie. Ale w czasie wojennego bombardowania cała kamienica została zniszczona.

Podczas wojny otworzył Pan kawiarnię Fregata...

Kelnerkami były przedstawicielki inteligencji: aktorki, arystokratki. Do Fregaty przychodziła inteligencja, zaglądali Niemcy. Istniała do wybuchu Powstania. Gdy Niemcy zarekwirowali kawę, a jakaś dzika organizacja podziemna ukradła resztę - oferowaliśmy kartkowe artykuły: sacharynę, kawę zbożową, pulpę owocową. Wino też rozlewaliśmy. W połowie okupacji powstał szaleńczy pomysł, aby w miejscu, gdzie przed wojną istniał bar kawowy Plutona, otworzyć sklep. Antoni Uniechowski napisał we wspomnieniach, jaka to w Polakach drzemała tęsknota, że mimo rozstrzeliwań i Oświęcimia, powstał salon tak piękny, że jak ludzie oglądali parkiet, to myśleli, że na sufit pójdzie, bo szkoda by było pobrudzić.

Jako kupiec był Pan podczas wojny skazany na kontakty z Niemcami. Jakie one były?

Kiedyś ktoś na wykładzie zdziwił się: pan trohendera nie miał? Trohenderzy byli u Wedla. Myśmy byli małym przedsiębiorstwem. W siedzibie Plutona mieliśmy taki lokal przeznaczony na spotkania. Organizowaliśmy tam libacje - przesada, wystarczyło parę wódek - żeby pewne sprawy załatwiać. Za kilka kilo kiełbasy można było porozmawiać poważnie. Gdy z naszych pracowników wytypowali 20 osób na roboty do Niemiec, wystarczyło, że zrobiliśmy suty obiad i nikogo nie wzięli. Współpracującego z nami Eryka Lipińskiego zatrzymano, bo miał wpisane w kalendarzyku "Raf", a chodziło o kolegę Rafała - został uwolniony dzięki gestapowcowi, który kupował u nas kawę.

***

Jak przeżył Pan wojnę?

W czasie Powstania Warszawskiego przy Szpitalnej widziałem, jak w betonowym zbiorniku przeciwpożarowym na wodę, zbudowanym przez Niemców - był sierpień, piękna pogoda - kąpie się jakiś facet w majtkach. Miałem przy sobie aparat, więc zapytał, czy jestem z propagandy... Ale zdjęcia nie zrobiłem, chociaż żałuję - tu Powstanie, a on się kąpie.

Za okupacji równolegle następowały rzeczy zupełnie odmienne. Na pierwszym piętrze kamienicy gestapo kogoś wyciągało, na drugim - wódka z okazji ślubu. Możliwe, że tak samo było z karuzelą na placu Krasińskich, gdy dogorywało getto. Gdy dowiedzieliśmy się o Katyniu, nie zapanowała żałoba i restauracji nie zamknięto. Miasto żyło. Ludzie dzięki temu przetrwali.

W czasie okupacji grano też w tenisa: odbywały się mecze, ale publiczność była proszona, żeby nie klaskać, by nie ściągać uwagi.

Kiedy uciekł Pan z Warszawy?

6 września 1944 r. zostałem odcięty na Smolnej. Niemcy wyprowadzili nas na Powiśle. Podjechała lokomotywa z wagonami towarowymi. Znaleźliśmy się na Dworcu Głównym, niezniszczonym jeszcze, by następnego dnia wylądować w Pruszkowie.

Miał Pan broń?

Nie.

Kiedy wrócił Pan do Warszawy?

Byłem kilka razy tuż po Powstaniu. Miasto robiło niesamowite wrażenie: ruiny i cisza. Żadnego hałasu. Czasem wiatr poruszył firanką, rynna zagrzechotała. Koty, szczury. Niepogrzebani ludzie na barykadach.

Co Pan tam robił?

W magazynach Plutona zostało 100 ton pulpy owocowej i miałem papiery, że mogę je zabrać. Pracownicy pakowali towar, zresztą razem z pulpą także bibliotekę mojego ojca ukrytą w magazynach, a ja jeździłem po pustym mieście. Raz pisarz Breza prosił mnie, aby z jego domu zabrać powieść w maszynopisie i rocznik "Kuriera Warszawskiego" z 1831 r. Raz pan Jabłkowski chciał zobaczyć, co ocalało z jego domu handlowego na Brackiej. Pamiętam też, że kiedyś długo stałem przed hotelem Polonia, który ocalał - coś mi się nie zgadzało z widokiem. >

> Miejsce świetnie znam, ale go nie poznaję. Wszystkie słupy tramwajowe są wycięte, wszystkie latarnie i drzewa. Pustka. Pytam Niemców, którzy nas pilnowali. "Ooo, to jest tajemnica wojskowa". "Proszę powiedzieć". "To pole startowe dla samolotów. Festung War­schau". Kiedy odjeżdżaliśmy, mówili: "A my zostajemy w tym piekle". Dobre porównanie, bo po południu słońce zachodziło na czerwono i miasto wyglądało, jakby wciąż się paliło.

A co z tą pulpą?

To był rekord świata. Znaleźliśmy pod Grodziskiem małą fabryczkę marmolady, przerzuciliśmy tam całą pulpę, uzyskaliśmy przydział cukru i rozwinęliśmy produkcję na większą skalę. To był listopad, a w styczniu Niemcy ustąpili.

***

Kolejna wojna i kolejny powrót do Warszawy...

Wczesną wiosną 1945 r. Znaleźliśmy wolne mieszkanie na Pięknej i zaczęliśmy pracować. Próbowaliśmy ratować cały przemysł, głównie drobne przedsiębiorstwa. W tym celu zostałem wybrany na prezesa Izby Przemysłowo-Handlowej, co było wielkim wyróżnieniem. Zaproszono mnie na odczyt i spotkanie z pierwszym premierem Osóbką-Morawskim z PPS. "Panie premierze, delegacja kupców chce pana przywitać" - zaanonsowano. Osóbka-Morawski wstał: "Miło mi to słyszeć, bo potrzeba nam Wokulskich". On socjalista, który zniszczył kupiectwo, to powiedział! Przecież dział się nonsens gospodarczy: do likwidacji doprowadzano nie tylko większe firmy, ale i kilkuosobowe zakłady.

Plutona też zniszczyli...

Produkowaliśmy kawę zbożową dla Ludowego Wojska Polskiego, miałem podpis Jaroszewicza na umowie. Było nawet duże zamówienie, ale partia powiedziała, że może Pluton robić taniej, ale proszę palić kawę w państwowej firmie.

Uruchomiliśmy dział handlu zagranicznego, eksportowaliśmy tę pulpę owocową, także pierze i puch, ale to też nam zabrali. Potem przyszło pismo z dekretem Bieruta, że nasze nieruchomości przechodzą na własność miasta. Ponieważ były obciążone hipotecznie, firma musiała ogłosić upadłość. Został wyznaczony syndyk masy upadłościowej, zresztą bardzo sympatyczny, bo miał cierpliwość prowadzić upadłość kilka lat, dzięki czemu w końcu sprzedał nieruchomość na Grzybowskiej. W ten sposób zapłaciliśmy niesłuszne długi i domiary skarbowe.

Nie chciał Pan wtedy wyjechać z Polski?

Nie. Po prostu starałem się znaleźć w nowej sytuacji. Pracowałem w prywatnej firmie produkującej bezkauczukową gumę, ale szwankowały dostawy i właściciele postanowili oddać się pod skrzydła Inco Veritas, należącego do PAX-u. To był cały szereg prywatnych firm. Zostałem dyrektorem całego Inco Veritas i prowadziłem go przez kilka lat. Wiele razy dawano mi do zrozumienia, żebym został członkiem PAX-u, ale ominąłem tę groźbę.

Po Październiku zacząłem się rozglądać za innym miejscem pracy. W Warszawie powstawał Klub Inteligencji Katolickiej, stąd myśl, żeby naśladując model PAX-owski stworzyć firmę będącą bazą gospodarczą. Pojechałem do Krakowa, rozmawiałem w "Tygodniku Powszechnym" z Jerzym Turowiczem, ale oni byli bardzo ostrożni - do dziś są. Dzięki staraniom KIK-u i "Więzi" w Warszawie powstała Libella, aby zasilać finanse tych organizacji.

Przez lata był Pan jej dyrektorem. Czym się zajmowała firma?

Głównie branża chemiczna: pasta do butów, artykuły pierwszej potrzeby, zabawki dla dzieci. Kawy nie było, choć próbowaliśmy produkcji ciasteczek do niej...

Początki były skromne, jedno biurko za kotarą w biurze KIK-u, więc najpierw przy Inco Veritas byliśmy jak 1 do 10. Ale z czasem 1 do 4, bo szybciej się rozwijaliśmy. Wszystko szło dobrze, jednak w KIK-u nastąpił rozłam i Janusz Zabłocki stworzył swoją organizację: Polski Związek Katolicko-Społeczny. Konflikt przeniósł się na Libellę, bo byliśmy przeciwni podziałowi. Sfery rządowe zaczęły postrzegać firmę jako ostrą opozycję i cofnęły pozwolenie na działalność. Libella dostała się w ręce Zabłockiego. Wycofałem się.

Co Pan wtedy zrobił?

Działałem w Polskim Związku Tenisowym. Organizowałem szkolenie młodzieży na kortach przy liceum Batorego. Nie mieliśmy szatni, tylko jedną ławkę, ale wyrośli z tego czołowi zawodnicy i reprezentanci Polski. Wysłano mnie też z Wojciechem Fibakiem na turniej w Mediolanie, jego pierwszy zagraniczny wyjazd. W singlu przegrał, ale w deblu miał zagrywki mistrzowskie. Za rok pojechał sam i wygrał. On był inteligentnym człowiekiem, który orientował się, jak kierować karierą. Dobry pomyślunek miał. Szkoda, że nie poszła za tym robota szkoleniowa.

Wrócił Pan do Libelli?

W 1987 r., gdy firma wróciła do dawnych właścicieli. Byłem przewodniczącym rady nadzorczej. Ale z czasem wycofywałem się, bo właściciele prowadzili złą politykę, na którą nie miałem wpływu. Spadały obroty i zyski, chcieli sprzedać biznes, kapitulacja na całego. Ale z sentymentu mam jej naklejkę na samochodzie.

Przykro?

Życie... Można tylko wyciągnąć wniosek, że w Polsce ciągle nie ma ducha biznesowego. To jest tradycja setek lat. Szlachta nie chciała robić na roli, tylko żyć. Nie powstawały nasze fabryki, wszystko do Polski przynosili głównie Niemcy, choć także Szwajcarzy, Holendrzy. Duże przedsiębiorstwa były zagraniczne: Wedel, Fuchs, Haberbusch i Schiele. Rodowici Polacy byli w mniejszości. Dzisiaj jest podobnie, dominują zagraniczne koncerny. Ciągle nie poważa się też ludzi, którzy pracują. Prowadzenie interesu to kanciarstwo: niepłacenie podatków, oszukiwanie innych. Smutny obraz.

To po co reaktywował Pan Plutona?

Żeby zachować ciągłość firmy: byliśmy w rejestrze handlowym, ale nie w KRS. Pluton ma siedzibę u mnie w domu i nie zajmuje się niczym, ale mógł wystąpić o zwrot terenu dawnej siedziby na Żytniej. I ten plac został sądownie odzyskany. Burmistrz dzielnicy miał kupić teren, bo mieści się tam boisko szkolne. Byłem w kłopocie, ale złożyłem ofertę na pięć milionów. Burmistrz powiedział, że w jego wycenie wypadło nawet więcej, ale na razie się tym nie interesuje. Staramy się przynajmniej ogrodzić plac, żeby pokazać, że teren jest nasz. Masę pieniędzy już to kosztowało: gaża adwokata, wyceny rzeczoznawców. Co roku płacę też podatek od nieruchomości, z którą nie mam co zrobić.

***

O czym Pan marzy?

Chciałbym jeszcze stworzyć niedużą kawiarenkę z charakterystycznym wnętrzem, nawiązującym do XIX w. Z małą ekspozycją pamiątek, które ocalały. W takim lokaliku można robić prelekcje o dawnych czasach. W niektórych kawiarniach pokazują na wystawie stare przyrządy kawowe: maszynki, młynki, akcesoria - co mi się bardzo podoba. W barze na Złotej jeszcze niedawno działała nawet taka przedwojenna maszyna do parzenia kawy.

Ale kawa z tych nowych ekspresów smakuje mi, dobra jest. W ogóle szalenie się zmodernizował przemysł aparatów do parzenia kawy. Powstały takie małe ekspresiki, co raz to nowe się pokazują, które szalenie ułatwiają zrobienie kawy.

Podoba się Panu dzisiejsza Warszawa?

Nie ma gdzie samochodu postawić... Uczucia mam dwojakie. Mojego domu już nie ma, bo biegnie tam ulica Waryńskiego, ale są inne przedwojenne budynki i odnowione wyglądają pięknie. Smuci jednak chaotyczna zabudowa: jest okropna i pokręcona jak Złote Tarasy. Każdy wyjazd z Warszawy jest przerażający - jakieś budki, straganiki. Nad tym nikt nie panuje. Przerażenie ogarnia. W społeczeństwie trudno wyrobić gust, więc mam też marzenie, żeby ludzie wreszcie się tego nauczyli. Chciałbym, żeby obywatele cenili swoje państwo, abstrahując od polityki. Trzeba wychowywać po obywatelsku młode pokolenia, żeby nauczyły się podstawowych wartości i szacunku dla słowa. Dzisiaj ono niewiele znaczy.

Mieszka Pan sam?

Od trzech lat, gdy odeszła żona. Wcześniej zmarł syn Michał i rodzina Tarasiewiczów skurczyła się. Mam córkę Klarę, emerytkę z PAN, i jej syna Karola, który działa energicznie w sprawach rewindykacyjnych i stworzył mi stronę internetową. Jest też syn syna, Jacek - olbrzymiego wzrostu, zakochany w komputerach.

Mieszkam więc sam. Samotność ciąży, ale człowiek się przyzwyczaił, że jest sam. I nie bardzo chcę tutaj wprowadzać jakąś panią, która będzie gotować. Raz w tygodniu przychodzi tylko osoba do sprzątania. Gdyby wyszło coś z tego Plutona, chciałbym się jednak przenieść do Bonifratrów. To najlepsze miejsce dla starych ludzi, bo punkt w centrum jest znakomity: można odwiedzać człowieka i nie trzeba zmuszać przyjaciół do dalekich wyjazdów. Szkoda tylko, bo na miejsce czeka się latami, a mi szkoda czasu.

Ale Pan wciąż jeździ samochodem...

Pewniej się czuję, prowadząc, niż chodząc. Niedomagają mi nogi. Leczyłem się u różnych ortopedów, dawali lekarstwa, ale bez rezultatu. Ostatnio przychodzi masażysta, żeby pobudzić krążenie krwi, ale też nie widzę postępu. Mam rowerek, który służy ćwiczeniom, żeby mięśnie doprowadzić do porządku, jednak za mało próbuję. Nic mnie nie boli, ale gdybym się zachwiał i upadł, bardzo trudno byłoby mi się podnieść. Ludzie radzą, żeby chodzić z laską.

Kordian Tarasiewicz (ur. 19 listopada 1910 r. w Warszawie) był właścicielem pierwszej w Polsce palarni kawy. Działał w KIK-u, pracował w Libelli. Przed wojną tenisista, po wojnie - wiceprezes PZT. Autor kilku książek, w tym "Cały wiek w Warszawie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2011