Przytul sweter, wyszoruj życie wybielaczem

To żadna sztuka narodzić się na nowo. Najtrudniejszy jest moment wyboru poradnika, który nam wskaże drogę.

11.01.2016

Czyta się kilka minut

Marie Kondo na planie programu „Dzień Dobry TVN”, 15 listopada 2015 r. / Fot. Justyna Rojek / EAST NEWS
Marie Kondo na planie programu „Dzień Dobry TVN”, 15 listopada 2015 r. / Fot. Justyna Rojek / EAST NEWS

Weźmy te wszystkie nieistotne zasady, do których opanowania przyuczano cię tylko dlatego, że autorki takie jak Emily Post, Amy Vanderbilt czy Abigail van Buren tak napisały. Jedz kaczan kukurydzy tylko w ten sposób, zawsze czekaj, aż gospodyni zacznie posiłek, przedstawiaj mężczyznę kobiecie, jako gość na ślubie siedź po tej stronie kościoła, dawaj napiwki, ubieraj się tak a tak, używaj takich słów...” – kpił w latach 70. amerykański psycholog Wayne W. Dryer. Zdanie to zamieścił w pierwszej książce własnego autorstwa, „Pokochaj siebie”, zawierającej właśnie wskazówki, jak żyć. Następnie zaś, zachęcony jej sukcesem (35 mln sprzedanych egzemplarzy) wyprodukował jeszcze ponad trzy tuziny poradników o samodoskonaleniu.

Przełom roku sprzyja planom i podejmowanym po raz kolejny postanowieniom, niewykluczone więc, że i wznowione niedawno bestsellery Dryera znajdą kolejnych nabywców. Nie byłaby to może najgorsza wiadomość, jeśli spojrzeć na najbardziej dziś chodliwe poradniki w polskich księgarniach. Dzieł wymienionych wyżej mistrzyń od etykiety próżno tam szukać. Znalazły jednak godne następczynie.

Samopoczucie skarpetek

Weźmy Marie Kondo, japońską specjalistkę od sprzątania i wynalazczynię metody KonMari, wyjątkowo odkrywczej, gdyby mierzyć rezultaty stanem konta autorki i wydawców. Twórczyni określa ją jako „sztukę pozbywania się wszystkiego, co nie przynosi promiennej radości”. Równie dobrze można zaklasyfikować ją jako próbę mariażu dwóch nurtów poradnictwa: magiczno-psychologicznego, wyrosłego na sprzyjającej glebie późnych lat 60., oraz najstarszego, pragmatyczno-domowego, adresowanego dawniej do niepracujących zawodowo, niezamężnych kobiet. Mieści się w nim nasza poczciwa Ćwierczakiewiczowa, jak i wyśmiewane w latach 50. na łamach „New Yorkera” (bo kpiny z poradnictwa mają równie długą tradycję jak one same) utwory „o dywanach i dekorowaniu abażurów, o koronkach, kredensach i królikach, o rebusach i reumatyzmie, o strzelaniu ze strzelby i startowaniu w turniejach lacrosse; o rzeźbieniu w lodzie, rzeźbieniu w mięsie i rzeźbieniu w mydle”.

Oto metoda KonMari sprowadzona do jednego zdania: chcąc coś uporządkować, zamiast zaczynać od negatywnej selekcji rzeczy, których się nie lubi, trzeba wybrać te, które się lubi i często nosi. A potem pozbyć się całej reszty. Sto procent psychologii: chętniej wykonujemy czynności przyjemne niż przykre.

Marie Kondo jednak to nie wystarcza. „Kiedy dobrze traktujesz swoje rzeczy, zawsze ci się odwdzięczą” – przekonuje. „Dbanie o własne rzeczy jest najlepszym sposobem na zmotywowanie ich do wspierania ciebie jako właściciela”. Posłuszni jej czytelnicy opowiadają, że w cudowny sposób ubrania stały się im posłuszne: „Swetry nie mechacą się tak łatwo, nie oblewam ich też bez przerwy” – wyznaje jeden z nich.

Jak zatem zatroszczyć się o dobre samopoczucie odzieży? Ciężkie ubrania koniecznie powinny wisieć po lewej, a lekkie po prawej stronie szafy. „Ubrania, tak jak i ludzie, rozluźniają się w towarzystwie podobnych do siebie osób, dlatego ułożenie ubrań z tej samej kategorii daje im większy komfort”. Nigdy, przenigdy nie należy wiązać rajstop ani pończoch, a tym bardziej zwijać ich w kulkę, bo leżąc w szufladzie, przebywają na urlopie, odpoczywając od codzienności, gdy „brutalnie obijane są w drodze do pracy, uwięzione między stopą a butem”.

Co zaś można, a nawet należy? Dotykać. „Taka komunikacja pomaga utrzymać żywotność ubrań i umacnia więź między wami”. Gdyby zaś czytelnik zastanawiał się, jakie korzyści istocie żyjącej może przynieść dbałość o dobrostan rzeczy martwych, Marie wzmocni argumentację osobistym doświadczeniem trzydziestoletniej klientki, ujętym w formę przypominającą aforyzm: „Sprzątanie przynosi większy efekt niż feng shui, kamienie mocy czy inne ścieżki duchowe”.

Sprzedaż „Magii sprzątania”, wydanej w ponad 30 krajach, przekroczyła niedawno trzy miliony egzemplarzy. W Polsce, niemal rok po wydaniu, zajmuje 28. miejsce na liście bestsellerów Empiku. Chroniczni bałaganiarze są na z góry straconej pozycji. Podobnie jak każdy, kto próbowałby podważać sens czułych pożegnań swetrów albo tezy, jakoby „uporządkowanie przestrzeni wokół zlewu i wanny wpływało na rozjaśnienie cery i wygładzenie skóry”. Nawet najbardziej niewinna wątpliwość wyrażona na forach dyskusyjnych w internecie uruchamia natychmiast armię blogerów i blogerek, zaangażowanych do wsparcia sprzedaży poradnika. Część z nich dostąpiła zaszczytu uczestnictwa w jedynym w Polsce spotkaniu z autorką, są więc dowodem, że styczność z tą nietuzinkową osobą może przemienić człowieka tak samo jak pilna lektura sformułowanych przez nią wytycznych.

Niezmordowana Marie Kondo szykuje zaś na styczeń kolejną publikację, tym razem dla tych, którym nie wystarczają objaśnienia na piśmie, w formie szczegółowych instrukcji okraszonych ilustracjami. Zapoznanie się z nimi, jak sugeruje tytuł, pozwoli osiągnąć stopień mistrza domowej perfekcyjności, co wydaje się lekko sprzeczne z lansowaną przez autorkę tezą, że posprzątać raz, a dobrze, da się tylko wówczas, gdy zaprosi się ją samą do uczestnictwa w owym procesie (oczywiście za stosowną opłatą).

Ręczniki składaj na trzy

Pewną niekonsekwencję można by zarzucić również rywalce Marie Kondo i innej bestsellerowej autorki ostatniej dekady, Francuzce Dominique Loreau, której fascynacja kulturą Wschodu i przesyt kulturą konsumpcji zaowocowała aż ośmioma pozycjami poradniczymi odnoszącymi się do planowania, porządkowania, organizowania i upraszczania. Z jednej strony bowiem zaleca: „opieraj się chorobliwej potrzebie, by mieć zawsze rację, porzuć rolę planisty i zegara z ludzkim głosem”, z drugiej nieprzejednanym tonem dowodzi, że „patera na owoce powinna być zawsze pełna, w lodówce nie mogą zalegać zwiędłe jarzyny ani resztki obiadu sprzed trzech dni. Wszystkie ostre narzędzia: noże, nożyczki, powinny pozostawać poza zasięgiem wzroku. Każda chora roślina i zwiędły kwiat muszą od razu zostać wyrzucone. Przyglądanie się powolnemu więdnięciu powoduje nieuświadomioną utratę energii”.

„Kolory męczą wzrok”, więc w kwestii doboru barw zaleca monochromatyczność. Dom pilnego ucznia Loreau łatwo poznać po braku roślin doniczkowych o drobnych liściach („bo ich sprzątanie wymaga więcej pracy”), trzykrotnie złożonych ręcznikach w łazience („tak by nie był widoczny żaden brzeg”) oraz unoszącym się w powietrzu zapachu bielinki, która „jest i zawsze będzie najskuteczniejsza”. Oraz braku biblioteki, gdyż „czytanie zbyt wielu książek wyczerpuje energię”. Należy się więc ich pozbyć, z wyjątkiem książki Loreau rzecz jasna, przecież to jedyna pozycja, w której znaleźć możemy właściwą odpowiedź na wszelkie rozterki, od sposobu mycia szafek i czyszczenia sufitów ręcznikiem przymocowanym gumką na miotle po troski duchowe („Jesteśmy ogromną dawką zakłóconej energii. To dlatego mieszkańcy Orientu zawsze uważali, że powinniśmy odnawiać naturalną, harmonijną pulsację będącą naszą istotą”). Wystarczy jednak mieć „wiarę w siebie, a odkryjesz, że wszystko (lub prawie wszystko) jest możliwe”. Zwłaszcza w sojuszu z własną odzieżą. W rozdziale poświęconym doborowi garderoby Loreau stwierdza bowiem: „Ubrania mogą być równie dobrze naszymi przyjaciółmi, jak i wrogami. Mają moc uwydatniania naszej wartości, chronienia nas lub, przeciwnie, tworzenia naszego fałszywego wizerunku. Mają nawet magiczną władzę zmiany naszego zachowania”. Chwileczkę, czy już gdzieś tego nie czytaliśmy?

Twórczość w ciele duchowym

Na tym tle lektura przebojowego poradnika „Francuzki nie sypiają same” autorstwa Jamie Cat Callan, jednej z wielu wariacji instruktażu, jak zdobyć i utrzymać mężczyznę, jawi się jako odpoczynek w krainie zdrowego rozsądku. Jak wiadomo, z amerykańskiej perspektywy Europa, uosabiana najlepiej przez słodką Francję, jest terytorium spontaniczności, na którym nie obowiązuje tyrania obowiązkowych randek i dążenia do uniwersalnego ideału piękna. Francuzki nie muszą się tak męczyć. Są naturalne i urocze. Wystarczy zatem stać się jak Francuzka, by osiągnąć wszystko, czego samotna kobieta potrzebuje do szczęścia.

Spełnienie zaleceń, jak z powodzeniem udawać Francuzkę, w polskich realiach wydaje się podstępnie proste. Szczupłą sylwetkę zapewni porzucenie od czasu do czasu samochodu i przechadzka piechotą. Zdobywanie nowych znajomych – częste rundki po muzeach i galeriach. Dbałość o siebie i otoczenie – porada wyrażona w kilku żołnierskich słowach, bez zbędnego filozofowania: „Sprzątaj dom, miej świece zapachowe, szampana w domu i zawsze na sobie piękną bieliznę”. No i działanie wedle starej recepty – przez żołądek do serca. „Zaproś na obiad paru przyjaciół. Wybierz kilka przepisów i zrób listę zakupów. Idź na targ i kup najlepsze i najświeższe rzeczy”. By pod ciężarem tej dosłowności czytelniczki nie zatęskniły zbyt szybko za Marie Kondo lub Dominique Loreau, specjalistka od Francuzek uchyla dla nich sekretną furtkę: „Jeśli nosisz szkła kontaktowe, to postaraj się je na tydzień zamienić na okulary. Przekonaj się, czy coś się wówczas wydarzy”.

Gretchen Rubin, autorka „Projektu szczęście”, nie ma nam niestety do przekazania wielu podobnych mądrości, bo podpiera się głównie słowami innych. Na przykład Samuela Johnsona: „Szczęście osiągamy nie przez samo zdobywanie wyznaczonych celów, lecz dzięki procesowi dążenia do niego, czyli dzięki rozwojowi”. To zdanie, do złudzenia przypominające równie chętnie powielaną sekwencję Paula Coelho o najtrudniejszym pierwszym kroku, współgra znakomicie z teorią Julii Cameron, wyłożoną w poradniku „Droga artysty”. Cameron przekonuje w nim mianowicie, że artystą może zostać każdy. Zapomnijmy o uzdolnieniach. „Twórczość jest faktem w twoim ciele duchowym, a nie czymś, co musisz dopiero wynaleźć”. Bazą do rewolucyjnej teorii, która przekonała miliony czytelników na całym świecie, jest odkrycie, że skoro Bóg (by z góry nie ograniczać kręgu odbiorców, autorka profilaktycznie zastrzega, że nie sprowadza tego pojęcia do Boga osobowego i można je zastąpić każdym określeniem, jakie przyjdzie człowiekowi do głowy) jest stwórcą, jest też artystą, który żywi szczególną słabość do podobnych sobie. Każdy zatem, kto w głębi duszy artystą stać się pragnie, może liczyć na jego życzliwe nastawienie. Wystarczy stosować się do dwóch zaleceń: codziennie rano zapisywać przynajmniej trzy strony, przelewając automatycznie na papier wszystko, co kłębi się w głowie, i raz w tygodniu spędzać czas sam na sam ze sobą, stymulując wewnętrzną kreatywność. By nie brzmiało to tak trywialnie, mowa jest o rytuałach, dla których autorka ukuła nazwy własne: „poranne strony” i „artystyczna randka”.

Jest to reguła znacznie prostsza do zastosowania, a nawet zrozumienia, niż przykazanie: „Jedyną rzeczą, która zapewnia nam osiągnięcie trwałego sukcesu (i szczęścia, jeśli jest ono częścią naszej definicji sukcesu), jest codzienna praktyka i trud poruszania trzech kręgów – sensu, myśli i działania – w ten sposób, by doprowadzić do ich zestrojenia w życiu osobistym i zawodowym”. Tak naucza nas trójka amerykańskich autorów, którzy wspólnymi siłami opracowali pozycję „Jak osiągnąć trwały sukces”, kiedyś równie chętnie kupowaną jak bestseller Julii Cameron.

„Można by odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jednym bezładnym zbiorowiskiem. Wiersze i powieści, historie i wspomnienia, słowniki i raporty rządowe, książki we wszystkich językach, pisane przez mężczyzn i kobiety różnych charakterów, ras i wieku – stoją oto jedna przy drugiej na półkach i poszturchują się nawzajem” – wzdychała Virginia Woolf przed biblioteczną szafą, głowiąc się nad wyborem. Od stulecia z okładem, gdy pisała te słowa, niewiele się zmieniło. To my sami, zmierzający do kasy z książką Marie Kondo pod pachą i rozglądający się przy tym niespokojnie, czy aby nie dojrzał nas ktoś, na kogo opinii zwykliśmy opierać przekonanie o sile własnego intelektu, odpowiadamy za systematyczne kurczenie się działów z literaturą piękną i rozrost regałów opatrzonych etykietą „Poradniki”. Żeby nie wspomnieć o pomieszaniu gatunków: wobec popularności zbiorów prawd objawionych nawet pospolite czytadło może dziś kryć pod okładką drugą tożsamość.

O ile lepiej byłoby zastosować się do najprostszej metody, jaką kiedykolwiek wymyślono: jeśli z początkiem następnego roku nie chcesz układać na nowo listy tych samych postanowień, odłóż książki z instrukcjami, wyłącz internet i weź się do roboty. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2016