Przypadki doktora Guttenberga

Zdumieni Niemcy oglądają w tych dniach niezwykły spektakl: pokaz autodestrukcji w wykonaniu jednego z najbardziej popularnych polityków Republiki Federalnej.

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Karl-Theodor zu Guttenberg pojawił się na politycznym firmamencie polityki niczym kometa. W ciągu kilku lat zrobił oszałamiającą karierę: od zwykłego posła do ministra, szefa kluczowych resortów - najpierw gospodarki, a teraz obrony. Dziś równie gwałtownie dokonuje się jego upadek: minister Guttenberg, naczelny wódz niemieckich wojsk walczących w Afganistanie i doktor nauk humanistycznych, okazał się zwykłym oszustem.

Cudowni Guttenbergowie

Wszystko, o czym większość polityków może tylko marzyć - nie tylko w Niemczech - on miał od początku. A właściwie niemal od kołyski. Bo choć żyjemy w kraju demokratycznym, to przecież nadal istnieje coś takiego jak łaska dobrego urodzenia. Młody (dziś 39-letni) i przystojny, baron i prawnik, z tytułem doktorskim (praca doktorska, obroniona na uniwersytecie w Bayreuth, otrzymała najwyższą możliwą notę), potomek arystokratycznego rodu o 800-letniej historii, pobłogosławiony bogactwem i rodowym zamkiem we Frankonii. Typ energicznego prymusa. Albo "idealnego zięcia", o jakim marzy wiele matek, gdy myślą o przyszłości swych córek. Co wzbudza sympatię nawet wówczas, gdy kandydat na zięcia jest od dawna zajęty, bo ożeniony z hrabianką Stefanią von Bismarck-Schönhausen, blond-pięknością i praprawnuczką "żelaznego kanclerza" Ottona von Bismarcka.

W młynie stołecznej polityki Karl-Theodor i Stefania, ci "cudowni Guttenbergowie" (tak w ubiegłym roku brzmiał tytuł z okładki magazynu "Spiegel"), zdawali się jakby przeniesieni żywcem z innej bajki. Emanowali splendorem i czarem - tak niezwykli, tak inni na tle politycznego Berlina - rozedrganego, brutalnego, antypatycznego. Nie tylko dlatego, ale również dlatego Karl-Theodor zu Guttenberg stał się szybko najpopularniejszym niemieckim politykiem. Niektórzy widzieli już w nim przyszłego kanclerza.

Nie tylko mediom, ale również zwykłym obywatelom dostarczał Guttenberg materiału, z jakiego tworzą się współczesne bajki. Zaspokajał tęsknotę za politykiem niezależnym od wszelkich partyjno-biznesowych "układów", nieprzekupnym, po prostu uczciwym. "Polityka potrzebuje klarownych słów" - przekonywał ze swej strony internetowej. "Odpowiedzialność to przede wszystkim zobowiązanie, zaufanie i sumienie".

I tak się toczyła opowieść o cudownym Karlu-Theodorze. Aż się skończyła, niemal z godziny na godzinę. Akurat w chwili, gdy gościł u swego kolegi ministra - Bogdana Klicha.

Upadek (moralny)

Kiedy Guttenberg wsiadał do samolotu do Warszawy, świat był jeszcze w porządku. Niemiecki minister obrony zamierzał opowiedzieć Klichowi o reformie Bundeswehry. Gdy niewiele godzin później opuszczał pokład rządowej maszyny, znów w Berlinie, jego świat już się rozpadał: dziennik "Süddeutsche Zeitung" poinformował, iż doktor Guttenberg nie napisał swej pracy doktorskiej samodzielnie, lecz posiłkując się dorobkiem innych.

Trudno sobie wyobrazić bardziej niewyobrażalny zarzut wobec Karla-Theodora zu Guttenberga, jak zarzut plagiatu - czyli oszustwa, kradzieży czyjejś własności intelektualnej. Guttenberg zareagował tak, jak reaguje większość polityków: obroną przez atak - i popełnił przy tym poważny błąd. Nie przyszedł - jak nakazuje niepisany obyczaj niemieckiej polityki - na konferencję prasową dostępną dla wszystkich chętnych dziennikarzy, aby odpowiedzieć na ich pytania (a mieli ich, rzecz jasna, dużo), lecz postanowił przedstawić swoją wersję grupce wybrańców, w gmachu ministerstwa obrony. Zaszczyceni tym wyróżnieniem przedstawiciele świata mediów usłyszeli, że zarzut plagiatu jest absurdalny. Równocześnie jednak Guttenberg oświadczył, że "chwilowo" nie będzie korzystać z tytułu doktorskiego - tak jakby tytuł naukowy można było zawiesić.

Nieudolna kontrofensywa ministra Guttenberga nie zamknęła sprawy. Przeciwnie: w następnych dniach okazało się, że plagiatem jest właściwie niemal cała praca "doktora rezerwy" (jak ironicznie spuentowano jego deklarację) pod dumnym tytułem "Konstytucja i Traktat Konstytucyjny - ustawa zasadnicza i jej rozwój w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej". I o ile pewien profesor prawa z Bremy, od którego wszystko się zaczęło, miał zastrzeżenia do jedynie niewielkiego fragmentu tego dzieła, o tyle dziś wiadomo już - także dzięki zmobilizowanej społeczności internetowej, która utworzyła specjalną stronę GuttenPlag-Wiki - że co najmniej 270 z liczącej 475 stron pracy to plagiat. Czyli fragmenty cudzych tekstów, sklejonych niczym kawałki puzzli w nową całość. Cecha wspólna tych tekstów: wszystkie były dostępne w internecie. Karl-Theodor zu Guttenberg spisywał - albo raczej kopiował - nie tylko z artykułów prasowych, ale też z prac naukowców, ekspertyz amerykańskich ambasad, analiz ekspertów Bundestagu, a nawet z przewodników turystycznych.

W takiej sytuacji pomóc mogła tylko ucieczka do przodu: na spotkaniu z sympatykami chadecji, w obecności kamer, Guttenberg przyznał się do "poważnych błędów", do niedbałości i niechlujstwa. Wyraził ubolewanie i zapowiedział, że rezygnuje z tytułu doktorskiego - ignorując fakt, iż taka rezygnacja nie jest możliwa: tylko uczelnia, która przyznała tytuł, może go odebrać. Brzmiało to tak, jakby Guttenberg usiłował zredukować intelektualną kradzież do drobnego wykroczenia. Z kolei występując w Bundestagu, minister zapewnił, że owszem, popełnił błędy, ale przecież błędy popełniają wszyscy... Ponownie odrzucił zarzut plagiatu i oświadczył, że pragnie nadal pełnić swój urząd, "z radością". Była to odpowiedź na apel opozycji, której politycy żądali jego dymisji.

Lekcja politycznej (a)moralności

Z radością czy nie, Guttenberg może liczyć na wsparcie swej szefowej: Merkel poinformowała opinię publiczną, iż do swego gabinetu nie powoływała "naukowego asystenta", lecz sprawnego ministra, zatem o dymisji nie może być mowy. Swego przekonania Angela Merkel nie zmieniła nawet po tym, gdy uniwersytet w Bayreuth odebrał jej ministrowi tytuł doktorski - ciężar dowodów był zbyt przygniatający, aby władze uczelni chciały dłużej czekać. Czy sprawa będzie mieć ciąg dalszy, prawno-karny, na razie nie wiadomo.

Nie była to dobra lekcja politycznej moralności. Angela Merkel poświęciła prawdę na ołtarzu władzy: mając przed sobą perspektywę wyborów w kolejnych landach, pani kanclerz zdecydowała się zatrzymać w rządzie frankońskiego barona, który mimo wszystko nadal cieszy się popularnością: w sondażu niemal 70 proc. wypowiedziało się przeciw jego dymisji. Za to ci, którym decyzja Merkel się nie podoba, zaczynają publicznie zabierać głos: w miniony weekend przed urzędem kanclerskim demonstrowało kilkuset studentów i pracowników naukowych, protestując przeciw Guttenbergowi.

Jak długo ktoś, komu dowiedziono oszustwo, może pełnić urząd publiczny? I to urząd ministra obrony, który od podwładnych oczekuje, aby, wypełniając jego rozkaz, ryzykowali życiem? Czy od polityka ponoszącego tak szczególną odpowiedzialność można wymagać szczególnej wiarygodności? Oto jest pytanie...

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011