Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Karl-Theodor zu Guttenberg pojawił się na politycznym firmamencie polityki niczym kometa. W ciągu kilku lat zrobił oszałamiającą karierę: od zwykłego posła do ministra, szefa kluczowych resortów - najpierw gospodarki, a teraz obrony. Dziś równie gwałtownie dokonuje się jego upadek: minister Guttenberg, naczelny wódz niemieckich wojsk walczących w Afganistanie i doktor nauk humanistycznych, okazał się zwykłym oszustem.
Cudowni Guttenbergowie
Wszystko, o czym większość polityków może tylko marzyć - nie tylko w Niemczech - on miał od początku. A właściwie niemal od kołyski. Bo choć żyjemy w kraju demokratycznym, to przecież nadal istnieje coś takiego jak łaska dobrego urodzenia. Młody (dziś 39-letni) i przystojny, baron i prawnik, z tytułem doktorskim (praca doktorska, obroniona na uniwersytecie w Bayreuth, otrzymała najwyższą możliwą notę), potomek arystokratycznego rodu o 800-letniej historii, pobłogosławiony bogactwem i rodowym zamkiem we Frankonii. Typ energicznego prymusa. Albo "idealnego zięcia", o jakim marzy wiele matek, gdy myślą o przyszłości swych córek. Co wzbudza sympatię nawet wówczas, gdy kandydat na zięcia jest od dawna zajęty, bo ożeniony z hrabianką Stefanią von Bismarck-Schönhausen, blond-pięknością i praprawnuczką "żelaznego kanclerza" Ottona von Bismarcka.
W młynie stołecznej polityki Karl-Theodor i Stefania, ci "cudowni Guttenbergowie" (tak w ubiegłym roku brzmiał tytuł z okładki magazynu "Spiegel"), zdawali się jakby przeniesieni żywcem z innej bajki. Emanowali splendorem i czarem - tak niezwykli, tak inni na tle politycznego Berlina - rozedrganego, brutalnego, antypatycznego. Nie tylko dlatego, ale również dlatego Karl-Theodor zu Guttenberg stał się szybko najpopularniejszym niemieckim politykiem. Niektórzy widzieli już w nim przyszłego kanclerza.
Nie tylko mediom, ale również zwykłym obywatelom dostarczał Guttenberg materiału, z jakiego tworzą się współczesne bajki. Zaspokajał tęsknotę za politykiem niezależnym od wszelkich partyjno-biznesowych "układów", nieprzekupnym, po prostu uczciwym. "Polityka potrzebuje klarownych słów" - przekonywał ze swej strony internetowej. "Odpowiedzialność to przede wszystkim zobowiązanie, zaufanie i sumienie".
I tak się toczyła opowieść o cudownym Karlu-Theodorze. Aż się skończyła, niemal z godziny na godzinę. Akurat w chwili, gdy gościł u swego kolegi ministra - Bogdana Klicha.
Upadek (moralny)
Kiedy Guttenberg wsiadał do samolotu do Warszawy, świat był jeszcze w porządku. Niemiecki minister obrony zamierzał opowiedzieć Klichowi o reformie Bundeswehry. Gdy niewiele godzin później opuszczał pokład rządowej maszyny, znów w Berlinie, jego świat już się rozpadał: dziennik "Süddeutsche Zeitung" poinformował, iż doktor Guttenberg nie napisał swej pracy doktorskiej samodzielnie, lecz posiłkując się dorobkiem innych.
Trudno sobie wyobrazić bardziej niewyobrażalny zarzut wobec Karla-Theodora zu Guttenberga, jak zarzut plagiatu - czyli oszustwa, kradzieży czyjejś własności intelektualnej. Guttenberg zareagował tak, jak reaguje większość polityków: obroną przez atak - i popełnił przy tym poważny błąd. Nie przyszedł - jak nakazuje niepisany obyczaj niemieckiej polityki - na konferencję prasową dostępną dla wszystkich chętnych dziennikarzy, aby odpowiedzieć na ich pytania (a mieli ich, rzecz jasna, dużo), lecz postanowił przedstawić swoją wersję grupce wybrańców, w gmachu ministerstwa obrony. Zaszczyceni tym wyróżnieniem przedstawiciele świata mediów usłyszeli, że zarzut plagiatu jest absurdalny. Równocześnie jednak Guttenberg oświadczył, że "chwilowo" nie będzie korzystać z tytułu doktorskiego - tak jakby tytuł naukowy można było zawiesić.
Nieudolna kontrofensywa ministra Guttenberga nie zamknęła sprawy. Przeciwnie: w następnych dniach okazało się, że plagiatem jest właściwie niemal cała praca "doktora rezerwy" (jak ironicznie spuentowano jego deklarację) pod dumnym tytułem "Konstytucja i Traktat Konstytucyjny - ustawa zasadnicza i jej rozwój w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej". I o ile pewien profesor prawa z Bremy, od którego wszystko się zaczęło, miał zastrzeżenia do jedynie niewielkiego fragmentu tego dzieła, o tyle dziś wiadomo już - także dzięki zmobilizowanej społeczności internetowej, która utworzyła specjalną stronę GuttenPlag-Wiki - że co najmniej 270 z liczącej 475 stron pracy to plagiat. Czyli fragmenty cudzych tekstów, sklejonych niczym kawałki puzzli w nową całość. Cecha wspólna tych tekstów: wszystkie były dostępne w internecie. Karl-Theodor zu Guttenberg spisywał - albo raczej kopiował - nie tylko z artykułów prasowych, ale też z prac naukowców, ekspertyz amerykańskich ambasad, analiz ekspertów Bundestagu, a nawet z przewodników turystycznych.
W takiej sytuacji pomóc mogła tylko ucieczka do przodu: na spotkaniu z sympatykami chadecji, w obecności kamer, Guttenberg przyznał się do "poważnych błędów", do niedbałości i niechlujstwa. Wyraził ubolewanie i zapowiedział, że rezygnuje z tytułu doktorskiego - ignorując fakt, iż taka rezygnacja nie jest możliwa: tylko uczelnia, która przyznała tytuł, może go odebrać. Brzmiało to tak, jakby Guttenberg usiłował zredukować intelektualną kradzież do drobnego wykroczenia. Z kolei występując w Bundestagu, minister zapewnił, że owszem, popełnił błędy, ale przecież błędy popełniają wszyscy... Ponownie odrzucił zarzut plagiatu i oświadczył, że pragnie nadal pełnić swój urząd, "z radością". Była to odpowiedź na apel opozycji, której politycy żądali jego dymisji.
Lekcja politycznej (a)moralności
Z radością czy nie, Guttenberg może liczyć na wsparcie swej szefowej: Merkel poinformowała opinię publiczną, iż do swego gabinetu nie powoływała "naukowego asystenta", lecz sprawnego ministra, zatem o dymisji nie może być mowy. Swego przekonania Angela Merkel nie zmieniła nawet po tym, gdy uniwersytet w Bayreuth odebrał jej ministrowi tytuł doktorski - ciężar dowodów był zbyt przygniatający, aby władze uczelni chciały dłużej czekać. Czy sprawa będzie mieć ciąg dalszy, prawno-karny, na razie nie wiadomo.
Nie była to dobra lekcja politycznej moralności. Angela Merkel poświęciła prawdę na ołtarzu władzy: mając przed sobą perspektywę wyborów w kolejnych landach, pani kanclerz zdecydowała się zatrzymać w rządzie frankońskiego barona, który mimo wszystko nadal cieszy się popularnością: w sondażu niemal 70 proc. wypowiedziało się przeciw jego dymisji. Za to ci, którym decyzja Merkel się nie podoba, zaczynają publicznie zabierać głos: w miniony weekend przed urzędem kanclerskim demonstrowało kilkuset studentów i pracowników naukowych, protestując przeciw Guttenbergowi.
Jak długo ktoś, komu dowiedziono oszustwo, może pełnić urząd publiczny? I to urząd ministra obrony, który od podwładnych oczekuje, aby, wypełniając jego rozkaz, ryzykowali życiem? Czy od polityka ponoszącego tak szczególną odpowiedzialność można wymagać szczególnej wiarygodności? Oto jest pytanie...
Przełożył WP