Przestrzeń wspólnych opowieści

Magdalena Grzebałkowska, pisarka i reporterka: Dopiero kiedy ruszyłam na spotkania autorskie, uświadomiłam sobie, że nic nie wiem ani o bibliotekarkach, ani o bibliotekach: jak bardzo się zmieniły.

07.05.2017

Czyta się kilka minut

Magdalena Grzebałkowska, maj 2017 r. / Fot. Renata Dąbrowska dla „TP”
Magdalena Grzebałkowska, maj 2017 r. / Fot. Renata Dąbrowska dla „TP”

MAGDALENA KICIŃSKA: Lubisz biblioteki?

MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA: Uwielbiam! Cały świat, wszystko, co mnie w życiu ustawiło, to, poza harcerstwem, właśnie biblioteka. Myślę, że u mnie to chyba rodzinne. Moja babcia ma 91 lat, pochodzi ze wsi i skończyła tylko sześć klas, czytała od zawsze, to było dla niej ważne. Tak bardzo, że jak tylko wróciła po wojnie do domu, od razu zapisała się do biblioteki. Prowadziła dom, wychowywała dzieci, ale starała się zawsze oporządzić wszystko i zdążyć przed wieczorem, żeby jeszcze móc poczytać. Bardzo dobrze to rozumiem.

A Twoja pierwsza biblioteka?

Moje dzieciństwo kręciło się wokół jednej. Mieszkałam wtedy w falowcu, podłużnym bloczysku na gdańskim Przymorzu. Podczas którejś z wypraw do kościoła – kiedy jest się dzieckiem, dwudziestominutowy marsz był już wielką wyprawą – odkryłam miejsce: bibliotekę z dużym oddziałem dla dzieci, która mnie oczarowała. To był zwykły, niepozorny, szary bloczek, pamiętam, że do wejścia prowadziła droga wzdłuż baraku z napisem: „PZPR SIŁĄ PRZEWODNIĄ NARODU”. Długo się zastanawiałam, co ten skrót znaczy, i do dziś pamiętam dzień, dumna byłam z siebie, kiedy go rozszyfrowałam.

Co znalazłaś w środku?

Miejsce, do którego pięknie wpadało światło. Już to sprawiało, że było tam inaczej, przytulnie, zapraszająco. No i ten zapach starych książek. Dostałam na punkcie tej biblioteki świra. Bardzo wcześnie zaczęłam czytać, w moim domu nie było wielkiego księgozbioru przekazywanego, jak w inteligenckich rodzinach, z pokolenia na pokolenie, więc dosyć szybko przeczytałam wszystko, co nadawało się do czytania przez dziecko, i potrzebowałam nowych książek. Większość dzieciaków z osiedla też regularnie chodziła do tej biblioteki, to wtedy było normalne, naturalne, że się chodzi, wypożycza, odprawia ten rytuał spaceru przez osiedle. „Idziesz do biblii?” – „Jasne, że idę!”.

Ja chodziłam do osiedlowej, przy ulicy Sympatycznej w Lublinie. Urządzono ją na parterze bloku – u nas na te długaśne mówiło się „łamańce” – w zwykłym mieszkaniu. Po lewej była wypożyczalnia dla dorosłych, po prawej, w „dużym pokoju”, dla dzieci. Do dziś pamiętam krój czcionki, którą, od szablonu, wymalowano nazwę działu, z którego bałam się wypożyczać, bo wydawał mi się groźny, bardzo poważny: POPULARNO-NAUKOWY.

Ja do swojej biegałam codziennie. Wypożyczałam za każdym razem trzy książki. Jedną czytałam po drodze do domu, drugą w domu, a trzecią następnego dnia, idąc znów do biblioteki. Panie bibliotekarki pozwalały mi przychodzić też w środy, czułam się bardzo wyróżniona, bo środa to był w bibliotece zamknięty dzień wewnętrzny.

Miałaś swoje biblioteczne rytuały?

Wymyśliłam, nie wiem skąd mi to przyszło do głowy, że najciekawsze, najlepsze książki to te, które są na najniższych półkach, bo tam nikomu nie chce się po nie schylać, i czekają właśnie na mnie. Przychodziłam więc i kładłam się na podłodze, wypatrując zdobyczy dla siebie. Czatowałam też przy metalowym wózeczku na kółkach, tym blisko stolika bibliotekarki, bo tam też można było natknąć się na te najlepsze, dopiero co oddane pozycje. No i uwielbiałam, jak ludzie niszczyli książki.

Ja też. Te plamy po kawie, zasuszone w środku liście.

Obie pójdziemy do bibliotecznego piekła. Ze studiów, z mojej archiwistycznej specjalizacji, zapamiętałam bardzo dobrze, że suszenie liści między stronami to najgorsze, co można książce zrobić. Ale ja tak nie umiem. Nie traktuję książki jako przedmiotu nienaruszalnego, świętości – lubię, kiedy widać, że się jej używało. A już najbardziej uwielbiam, kiedy ktoś w nich rysował, podkreślał, notował na marginesach. Kiedy byłam mała, w bibliotecznych egzemplarzach toczyły się „krytyczno-literackie” dyskusje w komentarzach: „Ten Muminek jest głupi”. „Sam jesteś głupi”. Mojej córce też, niestety, mówię: „Tośka, rysuj, pisz po swoich książkach, tylko może nie wycinaj tak, żeby już nie dało się przeczytać”.

Sama też chciałaś zostać bibliotekarką.

Marzyłam o takiej pracy! Po pierwsze, z powodu tego zapachu. Wydawał mi się najpiękniejszy na świecie, był synonimem czegoś bliskiego, miłego, przytulnego, jak pierzyna w czasie wojny, coś, z czym człowiek nie chce się rozstać, bo jest najbardziej jego. A po drugie – z powodu szufladek katalogowych.

Mnie też kojarzyły się z magią, były jak mebel z pracowni alchemika.

Do dziś marzę o takiej starej, katalogowej szufladce. Moje marzenie zrealizowałam: zorganizowałam we własnym domu bibliotekę. Biblioteczkę. No, jedną półkę. Swoje książki obłożyłam resztkami tapety – w czasach, kiedy niczego się nie wyrzucało, bo „kiedyś może się przydać”, w domu było ich trochę, ponumerowałam i sporządziłam im karty biblioteczne. Te tapetowe obwoluty nie okazały się zbyt praktyczne, bo co chwilę musiałam sprawdzać, co to za książka jest w środku.

Kto korzystał z Twojej biblioteki?

Widzisz, to była taka biblioteka bez czytelników... Wydaje mi się, że chyba nikomu ich nie wypożyczałam, liczył się sam fakt posiadania obłożonego księgozbioru. Poza tym, o ile sama uwielbiałam wypożyczać książki z biblioteki, o tyle nie lubię pożyczać swoich. Mimo zapisywania w zeszyciku komu i jaką – one giną. Taką już mają właściwość, że jak wyjdą z domu, to już do niego nie wracają.

Ja się zawsze trochę wstydzę pożyczać, bo boję się, że ktoś będzie robił to, co ja, kiedy od kogoś pożyczam – zastanawiał się: „O, to zdanie podkreśliła, ciekawe dlaczego?”. Mam z moimi książkami relację intymną i nie chcę, żeby ktoś ją podejrzał.

Bo trochę tak jest z tym zaznaczaniem, jak mówisz. Ono jest intymne. A z bibliotecznymi książkami przeciwnie – one z założenia są wspólne i to jest ich wartość, że krążą. Choć czasem w obiegu zamkniętym.

Kiedy byłam mała, potrafiłam wypożyczać w kółko tę samą książkę, aż do zaczytania. Choćby te „Muminki”, pożyczałam, oddawałam i znów wypożyczałam. Żałuję tylko, że na mojej bibliotecznej drodze nie spotkałam wtedy kogoś, kto by mnie pokierował – bardzo długo czytałam dziecięce książki, a może dobrze byłoby, gdybym, kiedy miałam naście lat, usłyszała: „To teraz weź i przeczytaj to”, jakąś bardziej „dorosłą” książkę. Szukałam na własną rękę, ale może dlatego przejście z biblioteki dziecięcej do wypożyczalni dla dorosłych wydało mi się takie trudne. Bo to zupełnie inny świat.

Ale się z bibliotekami nie rozstałaś. Przeciwnie. Bardzo dużo jeździsz po tych w całej Polsce, masz tam spotkania autorskie. Lubisz to?

Bardzo. Może właśnie dlatego, że tak dobrze czuję się w bibliotece jako miejscu w ogóle, jest bardzo moje. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. No i akustyka jest dobra, bo książki przyjemnie wygłuszają salę. Ale też dzięki temu, że od kilku lat odwiedzam biblioteki w różnych częściach kraju, widzę, ile się w nich zmieniło, i jestem absolutną fanką, maniaczką dzisiejszych czytelni. I bibliotekarek.

Wykonują pracę u podstaw, bardzo niedocenianą. 

Zanim zaczęłam jeździć po bibliotekach, miałam w głowie, głupio o tym mówić, stereotyp bibliotekarki: plisowana spódnica, sweter, korale i włosy upięte w kok. Życzliwej, ale zdystansowanej, kochającej książki kobiety. Dopiero kiedy ruszyłam na spotkania, uświadomiłam sobie, że nic nie wiem ani o bibliotekarkach, ani bibliotekach: jak bardzo się zmieniły. Dziś to po prostu prężne ośrodki kultury. Powiem, może trochę górnolotnie, ale naprawdę tak uważam, że ich pracownice są jak pozytywistyczne siłaczki, niosą oświatę, kulturę tam, gdzie często do najbliższego kina, teatru, księgarni jest kilkadziesiąt kilometrów. Organizują warsztaty, projekcje, spotkania. Czasem sobie myślę, że politycy powinni ruszyć w trasę po bibliotekach, tyle że jako anonimowi, zwykli czytelnicy, a nie szukając poparcia. Dużo dowiedzieliby się o tym, jak wygląda życie i jakie są problemy zwykłych ludzi.

Obok zwykłych spotkań autorskich jeździsz też na zaproszenia Dyskusyjnych Klubów Książki.

Podziwiam, z jak dużym zaangażowaniem sprowadzają do najmniejszych miejscowości pisarzy i pisarki, żeby opowiedzieli innym o swojej pracy, książkach, które napisali. Dla mnie to nadal zaskakujące, że ktoś chce poświęcić swój prywatny czas na spotkanie z taką Grzebałkowską, więc za każdym razem jestem wzruszona, gdy dostaję zaproszenie. A DKK są wyjątkowe, przychodzą wtedy na spotkania ci naprawdę najbardziej zainteresowani. Przemyśleli książkę, czytali ją krytycznie i chcą o niej porozmawiać. W niedużych miejscowościach to nie są może liczne spotkania, czasem przychodzi dziesięć, piętnaście osób, ale dzięki temu naprawdę prowadzimy rozmowę, a czasem bardzo żywe dyskusje. To chyba dużo bardziej atrakcyjna forma spotkania z autorką niż wtedy, kiedy po prostu siedzę i opowiadam. A kobiety, które te DKK prowadzą, są wspaniałe! Koniecznie trzeba wspomnieć tu choćby o Małgorzacie Augustyn z Rzeszowa. Petarda! Nigdy nie narzeka, stara się z całych sił, żeby wszystko zorganizować.

Jest wojewódzką koordynatorką DKK na Podkarpaciu. Pomysł klubów książki, oparty na angielskim – chodzi o regularne spotykanie się w małym gronie i rozmowę o książkach – rozwijała w Instytucie Książki Elżbieta Kalinowska. Dziś działa ich ponad 1,5 tys.

Dla autora to bardzo miłe doświadczenie słuchać, co inni wyczytali w tym, co dla nich napisaliśmy. Zresztą każda z bibliotek, które odwiedzałam, ma swoim czytelnikom tyle do zaoferowania.

Na kolana powalił mnie Wołomin i Izabela Bochińska, dyrektorka tamtejszej Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Zofii Nałkowskiej, pełna energii, piękna kobieta, która doprowadziła tę bibliotekę do europejskiego poziomu. Nawet półki, specjalnie dla nich zaprojektowane, półokrągłe, robią wrażenie, od razu zapraszają w labirynt książek, wciągają do środka. Bibliotekarki z Wołomina mają fantastyczne pomysły na to, by promować literaturę. Ich biblioteka mieści się w starej kamienicy, mają balkonik z widokiem na ulicę. I z tego balkoniku, przy różnych okazjach, czytają książki. Mieszkańcy miasta też się w to zaangażowali. Wydaje mi się, że takie oddolne akcje robią więcej dla promocji czytelnictwa niż wszystkie narodowe czytania prezydentów razem wzięte. Pani Bochińska i pozostałe panie są tak bardzo zaangażowane w swoją pracę, że to się czuje. Z bibliotekarkami w ogóle od razu mamy sztamę, na około 70 bibliotek, które odwiedziłam, może w jednej było inaczej – dyrektorka była z tych „nie da się”, ale nawet tam z jej podwładnymi od razu znalazłyśmy wspólny język. Coś jest w tych miejscach takiego, co zaczyna się od progu, jest w tych wszystkich krzywych, koślawych dzbanuszkach z gliny lepionych przez dzieci i ich rysunkach na ścianach, że od razu wiesz, że to miejsce dla ciebie i że pracują w nim ludzie ci w jakiś sposób bliscy, chociaż być może więcej się już nie zobaczycie.

Opowiem ci na przykład o mojej niedawnej wizycie na Dolnym Śląsku. Byłam m.in. w Głogowie – Izabela Owczarek, dyrektorka tamtejszej biblioteki, drobna, pełna energii kobieta wymyśliła akcję: na 70-lecie biblioteki – 70 spotkań. I ściąga dla swoich czytelników autorów z wielkim zaangażowaniem. Pani Izabela jest wspaniałym człowiekiem – z Głogowa miałam jechać do Legnicy (tam biblioteka mieści się w dawnej siedzibie loży masońskiej – to już samo w sobie ma literacki potencjał), ale mój autobus postanowił jednak nie przyjechać. Pani Izabela zawiozła mnie więc sama. A na drogę miała dla mnie prowiant: obraną kalarepkę, jabłko, rzodkiewki z poobcinanymi koniuszkami i słoik niskosłodzonego dżemu z jagód własnej roboty, który moja rodzina do dziś dojada. ©

MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA jest reporterką „Gazety Wyborczej”, autorką biograficznych książek „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego” i „Beksińscy. Portret podwójny” oraz zbioru reportaży historycznych „1945. Wojna i pokój”. Laureatka nagrody Grand Press, finalistka nagród Nike i Gryfia.


CZYTAJ TAKŻE:

Czytelnictwo jest w kryzysie? One mają na to odpowiedź. Nadzieją kultury są dziś bibliotekarki. Zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie biblioteka bywa jedynym jej ośrodkiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA *ur. 1972) jest pisarką oraz reporterką „Gazety Wyborczej”. Absolwentka studiów historycznych. Laureatka Nagrody Grand Press (2009) za tekst "Kocha cię. Zabijmy męża". W 2016 nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” za książkę "1945.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2017