Przeciw ekonomicznym płaskoziemcom

Z powodu koronakryzysu upadł rządowy plan „budżetu bez deficytu”. Bardzo dobrze, że upadł. I oby nigdy do nas nie wrócił.
w cyklu Woś się jeży

23.04.2020

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /
Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Płaskoziemcy wierzą, że ziemia jest jak stół albo naleśnik. Możesz im godzinami klarować, że to bzdura, ale oni i tak zostaną przy swoim. W ekonomii odpowiednikiem płaskoziemstwa jest przekonanie, że państwa są jak gospodarstwa domowe. Tyle że takie wielkie – podniesione do którejś tam potęgi. I tu możesz godzinami pokazywać różne argumenty dowodzące, że jest to przekonanie mylne. Na przykład, że państwa produkują pieniądz, który wydają. A gospodarstwa domowe, zanim pieniądz wydadzą, muszą go najpierw zarobić. Albo inny argument: państwo najczęściej zadłuża się właśnie po to, by móc zapewnić obywatelom dostęp do wielu podstawowych dóbr, takich jak edukacja, opieka medyczna czy mieszkalnictwo. Gdy więc państwo się z tych zadań wycofuje (np. odmawiając finansowania publicznej służby zdrowia czy dostępnych mieszkań), to muszą się zadłużyć gospodarstwa domowe, aby te dobra uzyskać. Na przykład wchodząc w pętle zadłużenia hipotecznego. I tak dalej, i tak dalej. Ale gadaj zdrów. Ekonomiczni płaskoziemcy pozostają nieprzejednani. Z uporem godnym lepszej sprawy powtarzają, że coroczny deficyt budżetowy oraz dług publiczny (czyli zakumulowany przez lata deficyt) to oznaki ekonomicznej choroby. A zdrowe są budżetowe nadwyżki. No, może ostatecznie budżet bez deficytu.

Polska ostoją płaskoziemstwa

W Polsce wiara w mit „zdrowych finansów publicznych” jest szeroko rozpowszechniona. Dziś premier Morawiecki (słusznie) odkrywa deficyt jako „uzasadnione narzędzie” polityki ekonomicznej. Ale jeszcze rok temu ten sam premier był twarzą szkodliwej (zaraz wyjaśnię dlaczego) operacji „budżet bez deficytu”. Podobnie było, gdy ze strachu przed kryzysem 2008 r. rząd Tuska zwiększył (i słusznie) deficyt budżetowy, a PiS nie szczędził im (niesłusznej) krytyki: narzekając, że Platforma narobiła długów „jak za Gierka”. Dziś w obliczu koronakryzysu PiS-owski rząd dostaje z tego samego paragrafu. Już słychać wyrzut, że gdyby tylko władza nie wydawała pieniędzy (np. na program 500 plus), lecz zachomikowała je w latach 2016-19 na tzw. czarną godzinę, to teraz miałaby bardzo dużo wolnych miliardów na walkę z koronowirusową recesją. „Kto mieczem wojuje..” – chciałoby się powiedzieć. Gdyby nie to, że sprawa jest bardzo poważna.

Sto dolarów ratuje sztetl

Aby zrozumieć, dlaczego hasło „dług jest zły”, jest tak niebezpieczne, przenieśmy się na chwilę do małego sztetla gdzieś na kresach II Rzeczpospolitej. Do miasteczka przyjeżdża bogaty religijny Żyd. Staje w jedynej gospodzie w miasteczku i oddaje właścicielowi na przechowanie banknot studolarowy. Tłumaczy, że wiara nie pozwala mu na noszenie pieniędzy w szabas. Następnego dnia rano bogacz musi pilnie wyjechać, a banknot zostaje u oberżysty. Ten czeka parę dni. Ale w końcu myśli sobie: „Pal licho, on już tu nie wróci”. Bierze więc banknot i idzie uregulować swój dług u rzeźnika. W końcu od miesięcy jest ciężko, więc trochę się tego nazbierało. Rzeźnik cieszy się szalenie i daje pieniądz żonie, która idzie zapłacić zobowiązania u szwaczki. W końcu od miesięcy jest ciężko i trochę się tego nazbierało. Szwaczka płaci banknotem zaległe komorne. Od miesięcy trochę się tego nazbierało. I tak dalej. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin banknot trafia z powrotem do oberżysty, któremu ktoś też był coś krewny. W końcu do sztetla zjeżdża ów bogaty religijny Żyd. Staje w gospodzie, a oberżysta oddaje mu banknot. „Ach tak, zupełnie o tym zapomniałem” – mówi przybysz i natychmiast odpala od studolarówki papierosa. Z setki zostaje tylko popiół. „Co się pan tak patrzysz. I tak był fałszywy” – wyjaśnia bogacz oniemiałemu karczmarzowi.


POLECAMY: „Woś się jeży” – autorski cykl Rafała Wosia co czwartek na stronie „TP” >>>


Ta anegdota, pochodząca od ekonomisty Michała Kaleckiego, dobrze oddaje naturę i rolę, jaką dług publiczny ma do spełnienia w realnej gospodarce. Sztelt, który przed chwilą odwiedziliśmy, to model słabo rozwiniętej gospodarki. Dług prywatny pozwala tu przetrwać czas kryzysu, gdy popyt jest niski, bo każdy jest finansowo trochę „krótki”. A żyć przecież jakoś trzeba. Utrzymująca się przez dłuższy czas sytuacja wzajemnego zakredytowania wystawia jednak więzi społeczne na próbę. Każdy nowy kredyt udzielany jest coraz mniej chętnie. Sytuacja robi się niebezpieczna. I wtedy pojawia się „bogacz”, który wpuszcza w bliską zatarcia machinę lokalnej gospodarki życiodajny płyn: nowy kapitał w postaci studolarowego banknotu. Banknot nie jest ważny z powodu swej własnej wartości. Jest ważny dlatego, że dzięki niemu pętla wzajemnego zadłużenia w sztetlu zostaje poluzowana. Bogacz sprawia, że do miasteczka może wrócić normalne życie. Znów można spojrzeć w przyszłość bardziej optymistycznie. Znów życie toczy się dalej. A że setka była fałszywa? Jakie to ma znaczenie? Każdy papierowy pieniądz to świstek papieru. Nie on jest istotny. Istotne jest to, co możemy dzięki niemu osiągnąć. Za sztetl podstawimy sobie gospodarkę dowolnego kraju kapitalistycznego. A za bogacza wstawimy państwo. Wtedy zobaczymy, jak bardzo potrzebne jest w gospodarce istnienie aktora stojącego ponad gospodarstwami domowymi i niepodlegającego logice rynkowej, której oni podlegają. 

Potrzebny nie tylko w kryzysie

W nowoczesnej debacie ekonomicznej nie ma już chyba sporu co do tego, że deficytem i długiem można się ratować w obliczu nadciągającego kryzysu. To lekcja keynesizmu lat 30. i 40., który postawił na nogi Wielką Brytanię czy USA po kryzysie 1929 r. W postawie „w kryzysie wszyscy jesteśmy keynesistami” tkwi jednak niebezpieczny haczyk. Bardzo łatwo stworzyć machinę, która działa następująco: gdy nadchodzi kryzys, pompujemy publiczne pieniądze do biznesu nie oglądając się na dług. Gospodarka zostaje uratowana. Ale zostają długi, których spłacenie zostaje przerzucone na państwo. Państwo zaś spłaca je obcinając wydatki publiczne – np. na państwo dobrobytu. Ekonomista Mark Blyth, autor książki „Oszczędności. Historia niebezpiecznego pomysłu”, nazywa to „zaciskaniem nie swoich pasów”. Musimy oszczędzać – powiadają opiniotwórcze media reprezentujące interes i punkt widzenia klasy średniej i wyższej. Po czym przystępują do realizacji programów ciągłego okrajania usług publicznych, na których najbardziej polegają klasy pracujące oraz drobny biznes.

Czy z tej pułapki da się uciec? Tak, ale tylko pod warunkiem zmiany nastawienia do długu publicznego i deficytu budżetowego. Trzeba po prostu zaakceptować deficyt jako stały element zdrowej polityki ekonomicznej. Potrzebny nie tylko podczas kryzysu, ale również w czasie dobrej koniunktury. Państwo skupione na ciągłym równoważeniu budżetu łatwo straci z oczu najważniejsze wyzwania. Będzie stale szukało oszczędności: w publicznej służbie zdrowia, w edukacji, w infrastrukturze, w walce z nierównościami. To z kolei będzie się przekładało na pogorszenie zarówno bieżącej koniunktury, jak i społecznych widoków na przyszłość. Przypadek z ostatnich lat. Gdyby PiS trzymał się polityki „zrównoważonego budżetu” po przejęciu władzy w 2015 r., to nie byłoby 500 plus. A gdyby nie było 500 plus, nie byłoby aż tak dobrej koniunktury polskiej gospodarki z lat 2016-19. Albo przykład z USA. Administracja Billa Clintona lubi się chwalić osiągnięciem nadwyżki budżetowej w latach 1998–2001. Problem w tym, że tamta nadwyżka została osiągnięta właśnie poprzez rozbicie szeregu programów amerykańskiego państwa dobrobytu z lat 60., co znacząco przyczyniło się do wzrostu amerykańskich nierówności ekonomicznych i dzisiejszych napięć społecznych, które targają USA. W tym sensie nie mają racji ci, co powiadają, że państwo powinni oszczędzać w dobrych czasach. Przeciwnie. To właśnie obsesyjne oszczędzanie w tamtych czasach sprawiłoby, że nie byłoby co dzielić. Brzmi dziwnie? Z perspektywy pojedynczego gospodarstwa domowego pewnie tak. Ale przez cały czas próbuję przekonać, że państwo nie jest jednym wielkim gospodarstwem domowym. 

Dobro dla biznesu

W gruncie rzeczy dziwi niezmiennie, dlaczego na lep argumentu o „złym długu” tak łatwo łapie się prywatny biznes. Zrównoważone finanse są przecież dla nich wyjątkowo niekorzystne. Ekonomista Kazimierz Łaski pisał, że „zrównoważone finanse to nic innego, jak rodzaj niepotrzebnej konfiskaty środków prywatnych”. Zrównoważone finanse (zwłaszcza jeśli nie towarzyszy im ani wysoka inflacja, ani duży deficyt handlowy kraju) oznaczają, że gospodarka przypomina spękaną ziemię po długim okresie suszy. Rząd spokojnie mógłby wlać w nią sporo ożywczej wody. Co byłoby z korzyścią dla wszystkich. Sektor prywatny dostałby nowe możliwości inwestowania. A państwo zyskałoby na jeszcze niższym bezrobociu.

Na możemy też zapominać, że papiery dłużne rządu (z których finansowany jest dług publiczny) to dla sektora publicznego zazwyczaj świetna inwestycja. Dużo bardziej bezpieczna niż większość instrumentów finansowych emitowanych przez sektor prywatny. Dlatego nierzadko oprocentowanie niektórych obligacji rządowych jest ujemne. Co oznacza, że inwestorzy są gotowi płacić państwom za przywilej przechowania swoich pieniędzy w ich obligacjach. Owszem, i tu zdarzają się wpadki. Bądźmy jednak rozsądni. Jeśli inwestor kupił papiery dłużne emitowane np. przez rząd Grecji przed kryzysem 2008 r., to znaczy, że świadomie zagrał ryzykownie licząc na oprocentowanie wyższe niż w przypadku innych krajów. 

Czy istnieje deficyt bezpieczny?

Oczywiście znajdą się także tacy, którzy będą się starali sprowadzić sprawę do absurdu. Będą pytać, czy skoro deficyt nie powinien nas przerażać, należy nie mieć żadnych hamulców przy wydawaniu? Pytanie o optymalny dług jest ważne, nie ma jednak uniwersalnej odpowiedzi na to pytanie. Można nawet powiedzieć, że próba wyznaczenia jednego bezpiecznego dla różnych gospodarek poziomu zadłużenia jest nie tylko niemożliwa, ale wręcz absurdalna i niebezpieczna.

Kilka lat temu pokazał to brytyjski ekonomista z Uniwersytetu w Nottingham Markus Eberhardt. Porównując doświadczenia różnych krajów na wszelkie sposoby próbował wyznaczyć, czy istnieje jakaś uniwersalna relacja wzrostu PKB i zadłużenia. Niczego takiego nie znalazł. Jedni latami utrzymywali wysoki dług i nic złego się nie działo. Inni walczyli z nim i wcale na tym dobrze nie wychodzili. 

Eberhardt porównał to do sytuacji na placu zabaw pełnym dzieci i rodziców. Jedni rodzice biegają za swoimi dziećmi cały czas, inni co jakiś czas podniosą wzrok znak książki czy gazety żeby sprawdzić czy wszystko OK. Czy można powiedzieć, że jedni są lepi, a inni gorsi? Czy należy wyznaczyć żelazną regułę, że na placu zabaw dobry rodzic znajduje się nie dalej niż 3,12 m od swojej pociechy? Przecież to absurd.

A jednak we współczesnej gospodarce często się na takie absurdy decydujemy. Unia Europejska ustanowiła w traktacie z Maastricht reguły fiskalne (3 proc. deficytu, 60 proc. długu), których przekroczenie może skutkować karami dla kraju członkowskiego. Aspirująca do integracji europejskiej Polska chciała być wręcz prymusem i hamulec antyzadłużeniowy wpisała sobie nawet do konstytucji, a regułę wydatkową do ustawodawstwa zwykłego. Czyli my tu gadu-gadu, a płaskoziemcy i tak górą. Przynajmniej jak dotąd.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej