Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tłem tej zwariowanej komedii jest miejsce zdawałoby się najnudniejsze z możliwych: aseptyczne biuro, a w nim charakterystyczny sztafaż: surowe, funkcjonalne meble, monitory, segregatory, kserokopiarki... Napięcia międzyludzkie łagodzą sprawdzone rytuały korporacyjne, nazbyt oficjalne relacje humanizują się podczas wyczekiwanych wyjazdów integracyjnych. I choć w pracy panuje nieformalny styl noszenia się, a i atmosfera wydaje się zgoła przyjazna, bywa, że żywioł ludzki buntuje się przeciwko biurowemu sformatowaniu. Jak w przypadku pewnego meteopaty, który z racji swoich wiejskich korzeni źle znosi miastowy splin.
W dobie zaawansowanych technologii komunikacyjnych nikogo nie dziwi fakt, że żadnemu z pracowników nie dane było zobaczyć na własne oczy dyrektora firmy. Jego pełnomocnik, Ravn, od 10 lat pośredniczy między załogą a mieszkającym w USA tajemniczym "szefem", którego podwładni znają wyłącznie z korespondencji. Już na wstępie dowiadujemy się, że "szef wszystkich szefów" w rzeczywistości nie istnieje. Ravn wymyślił tę postać, gdyż wolał zrzucać ciężar niepopularnych decyzji na jakąś odległą wyższą instancję. On także podszywał się pod wszystkie wysyłane przez rzekomego szefa e-maile, manipulując przy okazji pracownikami. Każdemu z nich "sprzedawał" inną wersję mitycznego dyrektora. Cała mistyfikacja działała bez zarzutu do czasu, aż pewien islandzki kontrahent (w tej roli guru islandzkiej kinematografii Fridrik Thor Fridriksson) uparł się, by podczas podpisywania umowy był obecny główny menedżer firmy. W akcie desperacji Ravn postanawia zaangażować do tej roli bezrobotnego aktora...
Najwyraźniej von Trier postanowił zejść z koturnów. W ostatnich swoich filmach, "Dogville" i "Manderlay", z pasją zajadłego moralisty odsłaniał najciemniejsze strony ludzkiej natury, dokonywał demontażu okrutnych mechanizmów rządzących światem, a legitymujących się hasłami demokracji. Dziś sam przyznaje, że czuje się zmęczony artystowską pozą i nieustannym moralizowaniem. Czuje też, że stał się przewidywalny i uzależniony od machiny promocyjno-festiwalowej. Dziś chciałby wykrzesać w sobie nowy rodzaj entuzjazmu. I von Trier nie byłby sobą, gdyby owego zmęczenia nie ubrał w słowa płomiennego manifestu zwanego "Oświadczeniem o regeneracji". Można go uznać także za rodzaj usprawiedliwienia dla niezobowiązującej formuły najnowszego filmu. Tak więc "Szef wszystkich szefów" z założenia miał być dla duńskiego reżysera czymś na kształt odświeżającej i odprężającej krotochwili. Podobnie ma działać na widza.
Abstrahując od kokieteryjnego tonu tej wypowiedzi, zaiste, bliżej mu tym razem do popularnego "Królestwa" niż do pompatycznego "Przełamując fale". We wspomnianym serialu bohaterem było tak naprawdę samo miejsce: ponury kopenhaski szpital, który stał się siedliskiem nieczystych mocy. Tym razem miejsce jest znacznie mniej demoniczne, ale równie wyraźnie określa bohaterów, wyznaczając ich sposób zachowania i charakterystyczny język.
Na pierwszy rzut oka formuła najnowszego filmu von Triera więcej czerpie z telewizyjnego sitcomu, w którym aktorzy bez chwili wytchnienia przerzucają się dowcipnymi ripostami, niż z filmu kinowego. Trzeba więc pewnej dozy samozaparcia, by przekonać się do tej formuły i dać się ponieść jej specyficznemu, "telewizyjnemu" rytmowi. Bonusem dla widza oczekującego od von Triera eksperymentalnych rozwiązań jest niecodzienny sposób filmowania, w którym zrezygnowano z udziału operatorów: aktorzy są niejako podpatrywani przez sterowane komputerowo kamery, a obraz został zmontowany z losowo wybranych ujęć. Szczerze powiedziawszy, owa rewolucyjna metoda szumnie zwana "Automavision" nie wpływa zasadniczo na formalny kształt filmu poza tym, że powoduje dyskomfort, wynikający z wadliwego kadrowania czy nazbyt nerwowych przeskoków montażowych.
Nie omieszkał również von Trier zaznaczyć w filmie autorskiej obecności i po raz kolejny pofolgował narcystycznym ciągotom. Jego głos, dobiegający zza kadru, parodiuje raz po raz brechtowski "efekt obcości", wtrącając się do akcji filmu, komentując bądź zapowiadając dalszy ciąg zdarzeń. "Szef wszystkich szefów" jest w końcu filmem po trosze autoterapeutycznym, w którym reżyser zwierza nam się ze swojej sławnej obsesji kontrolowania wszystkiego i wszystkich, czym dał się we znaki nie tylko rozpieszczonym hollywoodzkim gwiazdom, jak choćby Nicole Kidman ("Dogville"), ale i niezależnym, ekscentrycznym artystkom w rodzaju Björk ("Tańcząc w ciemnościach").
Nade wszystko przebija jednak z filmu ciepły, ludzki ton. Ład korporacyjny został ośmieszony, knowania prawdziwego szefa przeciwko podwładnym napiętnowane, animozje duńsko-islandzkie wygrane na ostrej, satyrycznej nucie i - niczym w poczciwej komedii Franka Capry z lat 30. - cnota musi ostatecznie zwyciężyć.
Odtwórca roli "szefa wszystkich szefów" nie chciał być marionetką w rękach sprytnego menedżera, który przez lata oszukuje, a w końcu zdradza swoich podwładnych. Kristoffer (w tej roli Jens Albinus znany jako przywódca grupy "idiotów" w filmie pod takim właśnie tytułem), by przechytrzyć bossa, zaczyna prowadzić podwójną grę, która nigdzie przecież nie sprawdza się lepiej niż w biznesie. Naturszczyk kierujący się zdrowymi odruchami okaże się w końcu znacznie lepszym graczem niż kierujący nim cyniczny strateg.
"SZEF WSZYSTKICH SZEFÓW" ("Direkt?ren for det hele") - scen. i reż.: Lars von Trier, mont.: Molly Marlene Stensg?rd, wyst.: Jens Albinus, Peter Gantzler, Fridrik Thor Fridriksson, Benedikt Erlingsson, Iben Hjejle, Henrik Prip, Jean- -Marc Barr, Sofie Gr?b?l i inni. Prod.: Dania/Szwecja 2006. Dystryb.: Gutek Film. W kinach od 9 marca.