Próba powrotu

Wypada zacząć od miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. To 40-tysięczny Sochaczew na zachodnim Mazowszu. Na Mazowszu Polnym, jak nazywał je Oskar Kolberg.

05.05.2009

Czyta się kilka minut

Kartka pocztowa z widokiem Sochaczewa ok. 1910 r. /reprodukcja: Piotr Mecik / Forum /
Kartka pocztowa z widokiem Sochaczewa ok. 1910 r. /reprodukcja: Piotr Mecik / Forum /

W połowie XIX wieku - gdy Kolberg przemierzał te strony, zbierając podania ludu polskiego - miejsce, w którym przyszedłem na świat, porastały łąki, a wsie zamieszkiwali niepiśmienni chłopi. Doszukałbym się wśród nich przodków, gdybym zadał sobie trud, by z ksiąg parafialnych sklecić drzewo genealogiczne mej rodziny. Wystarczyć muszą mi podręczniki szkolne i regionalne muzea, by wyobrazić sobie niewolniczy znój, jaki musieli znosić ci przodkowie, dzień za dniem, podczas gdy "panowie o czynszach radzili" - jak głosi moja ulubiona pieśń, którą śpiewam dla żartu po kilku kieliszkach.

***

Pradziadek mieszkał w Kuznocinie, wsi na przedmieściach Sochaczewa. Był woźnicą w tamtejszym dworze: woził bryczką dziedziczkę. A przynajmniej tak twierdził dziadek, który opowiedział to mojej mamie. Jeśli się nie przechwalał, to ową dziedziczką była żona lub córka Wincentego Smoleńskiego, powstańca styczniowego, a następnie prawnika w Sieradzu i Turku, który zamieszkał w Warszawie i tu dorobił się majątku, udzielając pożyczek pod zastaw nieruchomości i papierów wartościowych (jego bratem był Władysław Smoleński, profesor UW, autor "Dziejów narodu polskiego do 1921 r.").

Napisałem "jeśli dziadek się nie przechwalał", tak jakby fakt, że ktoś woził żonę właściciela niewielkiego folwarku, mógł być powodem do dumy jeszcze w następnym pokoleniu. A jednak chyba tak było, nawet jeśli moja matka, gdy relacjonowała mi opowieść dziadka, a swego teścia, wspominała o tym z dystansem, w którym chętnie dopatrzyłbym się ironii czy autoironii, lecz chyba ich tam nie było.

Co w takim razie sprawiło, że czułem ten dystans? Czyżby poczucie własnej wartości, zakorzenione w rodzinnych przekazach, z których mogło wynikać, że i jej przodkinie nie wypadły sroce spod ogona i może też miały kiedyś, hen, poza ludzką pamięcią, do posługi takich, co wozili je bryczkami? Ot, bajeczki. Może zatem przeczucie, że jest coś upokarzającego w fakcie, że życie maluczkich, czyli "ludzi" (jak nazywano ich we dworach) zapisuje się w pamięci potomków tylko, gdy otarli się o świat "państwa"? Ale w kim się ono zrodziło: we mnie czy w niej? I czy na pewno już wtedy, przed laty, gdy siedzieliśmy w pokoju stołowym (którego u nas nikt nie nazywał inaczej niż "dużym") i rozmawialiśmy o rodzinnej przeszłości?

***

Smoleński nabył dwór w Kuznocinie w 1910 r.

Jak pisze znawca historii Sochaczewa, Aleksander G. Turczyk, "z czasem stał się Wincenty Smoleński człowiekiem znanym i szanowanym w tutejszych sferach prawniczych i ziemiańskich. (...) Miał on również zasługi w ratowaniu miejscowych zabytków archeologicznych. Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej zawiadomił Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w Warszawie o odkryciu w Kuznocinie cmentarzyska późnolateńskiego z I wieku p.n.e.".

Przyjemnie byłoby myśleć, że kości moich przodków spoczywają na tym późnolateńskim (cokolwiek to znaczy) cmentarzysku. Ale to nieprawda. Moi ciemnolicy, czarnowłosi protoplaści ze strony ojca przybyli w te strony może dopiero w XIX w. Nazwisko Kaczorowski nie występuje często w metrykach mazowieckich, sporządzanych przed wprowadzeniem na ziemiach polskich obowiązku posiadania przez każdego, bez względu na stan, imienia i nazwiska (a nie tylko przydomka, jak to było w zwyczaju jeszcze w połowie XIX w.).

Być może pierwszy posiadacz tego nazwiska w mojej rodzinie trudnił się hodowlą lub handlem ptactwem domowym. Ale równie dobrze mógł być pospolitym kuznocińskim Kaczorem, który po zniesieniu pańszczyzny dodał szlachetną końcówkę "-ski" do przydomka, za wiedzą lub bez wiedzy dziedzica. Diabli wiedzą.

Tak czy inaczej, scenerią dzieciństwa dziadka były okolice dworu w Kuznocinie. Nigdy go nie widziałem, ale wyobrażam sobie, że przypomina ten z "Nocy i dni". Powieść Dąbrowskiej i zrealizowany na jej podstawie film to chyba najgenialniejsze wizje tego, czym była polskość na przełomie XIX i XX w. Ten szlachetny Bogumił, drobny szlachcic i powstaniec styczniowy, który pół życia poświęcił, by doprowadzić do rozkwitu majątek zaniedbany przez arystokratycznego obiboka - i został z niczym. I jego żona, marząca do końca swych dni o lepszym życiu i chyba niezdolna do miłości, lecz znosząca z godnością tytłanie się w podkaliskim błocie, udry z leniwym, a przebiegłym chłopstwem i nieuczciwych krewnych, współczujących jej życia z pracy własnych rąk. A przecież w tle tych dwojga kłębi się jeszcze tłum postaci, pojawiają się maszyny rolnicze, dymią kominy fabryk, mnożą się fortunki i fortuny, pieniądz wypiera ideały, giną zasady i obyczaje... Rodzi się nowoczesna Polska. Której dziś też już nie ma.

***

Rodzice mieszkali w centrum Sochaczewa, w starej kamienicy, która do dziś stoi tam, gdzie stała, blisko rynku i ruin zamku książąt mazowieckich nad płynącą nieopodal Bzurą. Gdzieś tu, prawdopodobnie w klasztorze benedyktynów, zmarł w 1131 r. Bolesław Krzywousty. Osada targowa rozwinęła się wokół grodu strzegącego przeprawy przez rzekę i aż do schyłku XV w. pozostawała we władaniu mazowieckich Piastów. Gdy ci wymarli bezpotomnie, Sochaczew wraz z resztą Mazowsza włączono do Korony.

Historia większości miast w moich rodzinnych stronach wykazuje te same prawidłowości. Położone na równinie ciągnącej się od Błonia po Łowicz, często nad rzeczkami o śmiesznych nazwach jak Pisia Gągolina (Żyrardów), Skierniewka (Skierniewice) czy Utrata (Błonie), na ogół istniały już w średniowieczu i rozwijały się - aż do katastrofalnej wojny ze Szwedami. Potem wszystko diabli wzięli i gdyby Zygmunt III Waza nie przeniósł wcześniej stolicy do Warszawy, Mazowsze byłoby dziś pewnie skansenem cywilizacyjnym. Rozbiór I Rzeczypospolitej dokonałby się wcześniej, Mazowsze zostałoby trwale w Prusach, a miejscowy lud szprechałby, kultywując tylko lokalne gwary.

A mówiliby ci Mazowszanie mniej więcej tak, jak gospodarz z Czerniakowa, który tak prawił Kolbergowi o łaskach urodzaju: "U nas to lato suche jest lepse; bo tu na Cyrzniakowie grunta misko, to chociaz ta wysechnie, to nie tak źle; gorzy, jak je mokro, co wygnije. A jak zasię desc, to zboze tak zbuja, ale nie tak będzie rzęsiste ino letkie. Oj, desc to tak planetami idzie; jakeśmy byli w boru, to woda była po kostki, a o staje dalij, to ani kanuni!".

Tak, niełatwo byłoby nam dogadać się z przodkami w mazowieckiej gwarze. A jeśli mówili po niemiecku albo w jidysz? To możliwe, wszak tylko krótka pamięć historyczna i słabość rodzinnych przekazów sprawiają, że polskość naszych przodków wydaje się nam oczywista. Polskość - jesteśmy do niej przypisani, jak chłop do roli. A to przecież świeży patent - choć my przyjmujemy, że wszyscy wywodzimy się z wojów i włościan księcia Mieszka I, a polskość spłynęła na nas wraz z wiarą chrześcijańską, gdy tylko Mieszko (książę i handlarz niewolników zarazem, niewiadomego, może nawet niesłowiańskiego pochodzenia - lokalny wariant Samona czy Ruryka) zmył swe grzechy w chrzcielnicy.

***

Wiara w szlacheckie pochodzenie jest wśród nas równie rozpowszechniona jak przekonanie, że nasi dziadkowie podczas okupacji ukrywali Żydów. Gdyby jedno i drugie było prawdą, nasz kraj byłby dziś istną Judeo-Polonią - z polską szlachtą polski Żyd! Co powiedziawszy, muszę z zażenowaniem przyznać, że wśród moich przodków znalazłby się jednak jakiś szlachciura. W czasach, gdy Kolberg przemierza zachodnie Mazowsze, pod Sochaczewem przychodzi na świat mój prapradziadek, o którym wiem tylko, że nosił nazwisko Górski. Należał chyba do tej warstwy żubożałej szlachty, o której Kolberg pisał, iż "na Mazowszu, jak wszędzie, napotykają się ludzie pieniactwem, próżniactwem i nałogami do wielkiej doprowadzeni biedy. A zdarza się to nie tylko wśród włościan, ale i wśród drobnej szlachty, która częstokroć, utraciwszy całe mienie, chłopieje".

Choć przodkowie ze strony matki nie doświadczyli chyba równie żałosnego upadku, ten opis oddaje los wielu mieszkańców ich stron. Prababcia Amelia Górska wyszła za chłopa nazwiskiem Selerski i urodziła mu coś koło dziesiątki dzieci. Pradziadek był ponoć właścicielem młyna. Nawet jeśli, nie był to chyba intratny interes, bo większość jego dzieci, przeważnie były to córki, w pierwszych latach XX w. wyjechała szukać szczęścia w Ameryce. I chyba je tam znalazła, sądząc z listów i polaroidowych zdjęć, jakie jeszcze w latach 70. ubiegłego stulecia przysyłały mojej babci Natalii z dalekiego Milwaukee.

Babcia, zamiast szukać szczęścia w Ameryce, zamieszkała u ciotki w nieodległej Warszawie. Tam, będąc już po trzydziestce, poznała mojego dziadka Aleksandra Sawickiego. Dziadek był, zdaje się, stolarzem, a w każdym razie utrzymywał się z tego fachu.

Wtedy, w latach 20. i 30. XX wieku, Wola (od 1916 r. dzielnica Warszawy) zmieniała się: z dawnej wsi królewskiej (dokąd zjeżdżała szlachta, by dokonać elekcji władcy) stała się najludniejszą częścią stolicy. Wzdłuż ulic Leszno, Górczewskiej, Wolskiej i Chłodnej wyrastały fabryki i warsztaty, gdzie znajdowały pracę tysiące przybyszów z Mazowsza. Konkurować z nią mogło tylko tętniące nieco dalej na północ żydowskie życie Nalewek i Nowolipia, pęczniejących przez cały wiek XIX pod napływem przybyszów z Kongresówki i Litwy; w 1914 r. Żydzi stanowili już ponad jedną trzecią mieszkańców milionowego miasta.

Również Wola, skąd wybiegały linie kolejowe, zapewniające ośmiuset miejscowym zakładom dostęp do rynków w kraju i Europie, przyciągała tych, którzy liczyli na poprawę losu. Dziadkowie byli jednymi z nich - i tam się spotkali, dwie krople w morzu przybyszów, wyrzucanych falami na piaszczyste, bo nie wszędzie jeszcze pokryte brukiem, ulice.

***

Tak bym chciał wiedzieć, jak do tego doszło: czy dziadek przyszedł do kamienicy na Górczewskiej, gdzie mieszkała babcia, by wykonać prace stolarskie? Czy też mieli wspólnych znajomych, którzy ich wyswatali? A może spotkali się u Żyda, który, jak wspominała babcia, dawał dzieciom za darmo cukierki, by wracały na zakupy z rodzicami?

Mógłbym sobie wyobrazić i opisać tę scenę, z komentarzem babci na widok dziadka ("Wystrychnął się, jak stróż w Boże Ciało!"). Ale babcia kiedyś sama mi o tym opowie. Gdybym zaczął się tu popisywać inwencją i np. ukazał ją, jak myje podłogę w mieszkaniu ciotki, a w progu staje przyszły mąż z torbą narzędzi, usłyszałbym zaraz to złowrogie, to ukochane: "Wstydziłbyś się swojej cieni!", którym tak często raczyła mnie w dzieciństwie.

Babciu, skąd wytrzasnęłaś te cudowne słowa przestrogi? Czemu ta cień, a nie ten cień? Czy to rusycyzm? Kto tak mówił: twoja matka, ksiądz, nauczyciel? Jedyną książką, jaką widziałem w twoich dłoniach, była ta do nabożeństwa. Nigdy więcej nie widziałem, by ktoś tak wiele się modlił. Tak niewiele o tobie wiem, choć mieszkaliśmy pod jednym dachem, odkąd pamiętam, przez całe 15 lat, w jednym pokoju, łóżko w łóżko, niemal głowa przy głowie. Kilka razy, by zrobić ci na złość, upuściłem chleb na podłogę - co to się wtedy działo! Wiesz, że cię kochałem? Tak mi żal, że moje dzieci nigdy cię nie poznają.

Miałem chyba sześć lat, gdy babcia nauczyła mnie pacierza. Odmawiałem z nią ojczenasze i Skład Apostolski, ale ten Skłata Postolski (długo zastanawiałem się, co to za jeden, ale bałem się spytać) nigdy mi nie wszedł do głowy. Wciąż wiążę sznurowadła, tak jak mnie tego nauczyła. Na dwie pętelki.

Był dobrym człowiekiem - to wszystko, co mówiła o dziadku. Pochodził ze wsi spod Drohiczyna. Wzięli ślub tuż przed wojną, za oszczędności kupili grunt pod Sochaczewem i chcieli tam zamieszkać. Ale wrzesień 1939 zastał ich w Warszawie. Rok później przyszło na świat ich jedyne dziecko, moja mama Jadwiga. W sierpniu 1944, gdy Niemcy w kilka dni wymordowali 50 tys. mieszkańców Woli, dziadek wyszedł z ukrycia po mleko dla mamy - i nie wrócił. Babcia z mamą przeżyły powstanie; wygnane z miasta, znalazły schronienie u krewnych; tak, pod Sochaczewem.

Zdaje się, że to siostra babci przyjechała po nie do Pruszkowa. Trudno mi sobie wyobrazić: skąd ciotka wiedziała, że Natalia z Jadzią wyszły cało z płonącego miasta? Jakim cudem odnalazły się wśród tysięcy ludzi? Wiem tylko, że na wieś wróciły razem, do domu bez dachu - zniszczonego pod nieobecność ciotki przez niemieckiego artylerzystę. Tego wieczora mama zasnęła w domu bez dachu. Widzę, jak patrzy w rozgwieżdżone niebo nad głową i cieszę się razem z nią, że ta niezwykła noc, pod pierzyną, po kolacji złożonej z pajdy chleba i kubka mleka, zatrze w jej pamięci wcześniejsze wspomnienia.

***

Zastanawiam się, czy dziadkowie Andrzej Kaczorowski i Aleksander Sawicki spotkali się w KL Sachsenhausen? Przebywali w tym samym czasie, od jesieni 1944 do wiosny 1945, w tym obozie na przedmieściach Berlina (45 minut pociągiem z dworca ZOO lub 50 minut S-Bahnem linia 1 z Friedrichstrasse do Oranienburga, ewentualnie S-Bahn linia 26, przesiadka w Birkenwerder na linię 1). Więziono tu 80 tys. ludzi; większość zmuszano do pracy w fabrykach zbrojeniowych, wielu poddano eksperymentom pseudomedycznym. Aleksander Sawicki przebywał chyba w podobozie na zachód od Sachsenhausen, gdyż to stąd w lutym i marcu 1945 r. esesmani wywieźli tysiące więźniów do Mauthausen, byle dalej od frontu. Zginął w bydlęcym wagonie, gdy aliancki myśliwiec ostrzelał pociąg.

Komendantem KL Sachsenhausen był od sierpnia 1942 r. SS-Standartenführer Anton Kaindl, rocznik 1902. Schwytany przez aliantów, był świadkiem w Norymberdze. Następnie przekazany Sowietom i skazany na dożywotnie więzienie, zmarł w 1948 r. w Workucie. Podczas procesu załogi Sachsenhausen przed radzieckim Trybunałem Wojskowym wyjaśnił, jak dokonywano egzekucji więźniów: do połowy 1943 r. w pomieszczeniu przypominającym gabinet lekarski; zainstalowano tam urządzenie do mierzenia wzrostu, z dziurą na wysokości głowy. Gdy esesman przebrany za lekarza mierzył wzrost, drugi, również w kitlu, strzelał przez ów otwór. Gramofon zagłuszał strzały (później używano komór gazowych, gdyż, jak zeznał Kaindl, takie zadawanie śmierci było bardziej wydajne - i humanitarne).

2 lutego 1945 r. (dzień po tym, jak Rosjanie doszli do Odry) esesmani przystąpili do eksterminacji więźniów. Zgładzili chorych, niezdolnych do pracy, więźniów politycznych i jeńców (radzieckich i brytyjskich oficerów). Pozostałych 33 tys. więźniów podzielili na grupy i pognali na północny zachód, jednych do Wittstock, a pozostałych w stronę Lubeki, gdzie - jak zeznał Kaindl - mieli zostać załadowani na barki i zatopieni w Bałtyku.

Podczas tego Marszu Śmierci 7 tys. więźniów zginęło z wyczerpania lub z rąk SS. Dziadek Andrzej przeżył. Lecz urodziłem się zbyt późno, by mógł mi o tym opowiedzieć.

ALEKSANDER KACZOROWSKI (ur. 1969) jest tłumaczem, eseistą i dziennikarzem, zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Newsweek Polska". Wydał zbiór esejów "Praski elementarz", przekładał książki Bohumila Hrabala, Josefa škvoreckiego i Egona Bondy'ego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2009