Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zmiana przyszła nagle. Może wywołało ją pamiętne oświadczenie wicepremiera Schetyny; może zadziałała logika przybliżających się nieubłaganie wyborów; może kryje się za nią niespodziewane przyjście lata. Jakkolwiek by było (albo nie było): niedawne oczywistości z dnia na dzień stały się problematyczne. W powietrzu zawisł bojowy okrzyk "Hajże na Donalda!".
Polowanie na kandydata, który jeszcze niedawno wydawał się pewnym zwycięzcą, przybrało dwie podstawowe formy. Jedni skupili się na dowodzeniu, że aktualny premier nie ma szans stać się głową państwa (w tej grupie wypowiedzi ważny i reprezentatywny wydaje się felieton Jacka Żakowskiego "Dlaczego Tusk nie będzie prezydentem" w "Gazecie Wyborczej" z 6 lipca). Inni zajęli się wyszukiwaniem kandydatów, którzy mogliby włączyć się do walki Tuska z Kaczyńskim i skomplikować jej przebieg (a może nawet: ostateczny wynik wyborów). Niektórzy z tych kandydatów rzeczywiście wezmą udział w grze; inni przypominają pisarzy, o których co roku się mówi, że mają wielkie szanse dostać Nagrodę Nobla.
Na wynik gry, która właśnie się zaczęła, a skończy się przyszłorocznymi wyborami, czekam bez nadmiernych emocji. Myślę o tym, jak sam poprzednio głosowałem. W 1990 r. - w pierwszej turze na Tadeusza Mazowieckiego; w drugiej turze nie wziąłem udziału. W 1995 r. - w pierwszej turze na Jacka Kuronia, w drugiej na Lecha Wałęsę. W 2000 r. - na Andrzeja Olechowskiego. W 2005 r. - w pierwszej turze na Henrykę Bochniarz, w drugiej na Donalda Tuska. Jak widać, zawsze wybierałem przegranych.
Mój głos w przyszłorocznych wyborach oddałbym najchętniej na Leszka Balcerowicza. Wiem, że tego nazwiska nie będzie na listach i że będę musiał głosować na kogoś innego.