Premierze, ulecz się sam

Pierwszy kryzys to zawsze najbardziej wiarygodny test nowego rządu. Można dzięki niemu zobaczyć metodę polityczną premiera, a także potencjał i wszystkie słabości nowego gabinetu.

10.01.2012

Czyta się kilka minut

Zdarzało się w Polsce wielokrotnie, że zima zaskakiwała drogowców, kolejarzy, ministrów odpowiedzialnych za infrastrukturę. Tym razem jednak rząd zaskoczyła ustawa, którą koalicja - rządząca w Polsce przed wyborami i po nich - przegłosowała w Sejmie 25 marca ub.r., a prezydent, także przecież niebędący politykiem całkowicie tej koalicji nieznanym - złożył pod nią swój podpis 26 maja. Pozostawało pół roku na jej wdrożenie, a także na rozwiązanie problemu nieistnienia w Polsce elektronicznego rejestru osób ubezpieczonych. Ustawa refundacyjna została napisana w ten sposób, jak gdyby ów rejestr w Polsce istniał albo lekarze - wedle ustawy osobiście finansowo odpowiedzialni za wystawienie recepty na lek refundowany osobie nieposiadającej odpowiednich uprawnień - mogli ten system zastąpić zbiorową siłą woli.

Lekarze słabego państwa

Cel ustawy był i pozostał słuszny: zracjonalizować strumień pieniędzy, płynący z niezbyt zasobnego budżetu na refundację coraz droższych leków. Prawdą jest także i to, że ustawa uderza w interesy lobby firm farmaceutycznych, które potrafi dawać sobie radę z rządami bez porównania silniejszymi od polskiego (opór koncernów farmaceutycznych potrafił wywrócić reformę ubezpieczeń zdrowotnych prezydenta Clintona). Tym bardziej należało zapobiec samobójczym bramkom.

Jeśli dzisiaj minister Boni, zdyscyplinowany przez premiera Tuska, spotyka się z szefami NFZ-u i ZUS-u, aby po tym spotkaniu stwierdzić, że w pół roku może być gotowy system dostępny w każdym gabinecie lekarskim i w każdej aptece, za pomocą którego lekarz i farmaceuta będzie mógł sprawdzić, czy pacjent posiada aktualne ubezpieczenie, a także według jakiej stawki powinien być refundowany konkretny lek w konkretnym zastosowaniu, powstaje pytanie, dlaczego na stworzenie tego systemu nie wykorzystano sześciu miesięcy, jakie upłynęły od uchwalenia ustawy refundacyjnej do wejścia jej w życie?

Dlaczego nie stworzono takiego systemu w Polsce wcześniej, odpowiedź jest oczywista. Nie chodziło o ograniczenia techniczne, a nawet finansowe, ale o niewydolność polskiej polityki państwowej. Taki system przed ponad 10 laty powstał - i wciąż istnieje - na Śląsku, przymierzano się do niego w innych województwach. Padał jednak zawsze ofiarą polityki, gdyż eksperymentatorów (w konkretnym śląskim przypadku: Andrzeja Sośnierza) próbowano zniszczyć pod zarzutem przekroczenia obowiązków, nieprawidłowości w przetargach na sprzęt itp. Niszczono ich wedle klucza partyjnego, ale także zupełnie już arbitralnie, jeśli eksperymentatorzy nie należeli do własnej sitwy, a czasami biznesowego lobby.

Za to jednak, że systemu, który (jeśli wierzyć Boniemu, Paszkiewiczowi i Derdziukowi, zainspirowanym przez Tuska) można "postawić" w pół roku, nie "postawiono" między uchwaleniem ustawy a jej wejściem w życie, trudno obwiniać lekarzy. Choćbyśmy nawet mieli najbardziej uzasadnione wątpliwości co do wybranej przez nich formy protestu. Mamy tu raczej kolejny dowód na to, że odbudowa polskiego państwa - na poziomie najbardziej podstawowym: instytucji, procedur, akumulacji wiedzy o teorii i praktyce rządzenia - następuje bardzo powoli, bez względu na partyjne barwy ekip znajdujących się akurat u władzy.

Po pierwsze, wizerunek

Na przykładzie refundacyjnego kryzysu można po raz kolejny zobaczyć i przeanalizować pewne płycizny metody politycznej Donalda Tuska, która co prawda zapewniła mu zdobycie władzy, a teraz zapewnia jej utrzymanie, przy każdym jednak poważniejszym kryzysie pokazuje granice własnej efektywności.

Pierwsza z nich, najczęściej zresztą wskazywana, ale powracająca z mechaniczną wręcz powtarzalnością, to ewidentna przewaga wysiłku wkładanego w PR nad wysiłkiem wkładanym w rządzenie państwem, budowę jego struktur, instytucji, procedur. Ustawę o dopalaczach przepychano w jeden dzień, ustawy refundacyjnej, nieporównanie przecież ważniejszej, ani nie umiano naprawić przez parę tygodni, ani przez parę miesięcy nie umiano zbudować instytucji (elektronicznego rejestru osób ubezpieczonych), która protest lekarzy uczyniłaby bezzasadnym. A kiedy mleko już się rozlało, z podobnie nużącą powtarzalnością zastosowano mechanizm piarowego "zakrycia" kryzysu uderzającego w wiarygodność rządu, tym razem poprzez upublicznienie przygotowanego przez zespół nieocenionego ministra Boniego, jak się wydaje z myślą o takich właśnie zastosowaniach, ambitnego i optymistycznego raportu "Polska 2030".

Po drugie, zderzaki

Drugi mechanizm, którego lepsze lub gorsze funkcjonowanie mogliśmy obserwować na przykładzie kryzysu refundacyjnego, to wprost zadeklarowana przez Donalda Tuska zasada traktowania szefów resortów w jego rządzie jako "zderzaków". Zasada "zderzaków" oznacza w istocie niedzielenie się władzą, a nawet pewną niezdolność do jej efektywnego delegowania. Czasy, w których Zdrojewski mógł zostać szefem klubu PO bez błogosławieństwa Tuska, należą do przeszłości, podobnie jak czasy, w których polityk formatu Schetyny - podmiotowy, obdarzony silną wolą polityczną, ale jednocześnie lojalny wobec szefa partii - mógł być wicepremierem lub choćby marszałkiem Sejmu. W nowym rządzie Tuska "zderzak" to po prostu minister o pozycji już nawet nie politycznie słabej, ale wręcz politycznie nieistniejący, którego rola w partii, a nawet we własnym resorcie jest "zawieszona" wyłącznie na Tusku.

W ten sposób premier zachowuje, co prawda, całą polityczną podmiotowość dla siebie, ceną jednak, którą musi za to płacić, jest konieczność bycia stroną w każdym konflikcie, angażowania się w każdy kryzys, gdyż realna siła buforującego ten kryzys "zderzaka" jest praktycznie żadna. Stąd bierze się zresztą względna tolerancja, a nawet sympatia mediów i opinii publicznej dla Arłukowicza, pomimo jego oczywistej bezradności. Jak widać, wszyscy szybko zrozumieli zasadę "zderzaka". "Zderzak" nie wystarcza na długo, energia kryzysu szybko przenosi się na zarządzającego całym rządowym "wagonem" premiera.

Tusk jeszcze przed Nowym Rokiem stał się stroną konfliktu, którego energię teoretycznie powinno choć w części wychwycić ministerstwo zdrowia. Stało się tak, kiedy ostrzegł lekarzy przed konsekwencjami protestu pieczątkowego. Zrobił to, jak zwykle, przed kamerami, pozując na piłkarskim boisku w koszulce z numerem 69, ale tym razem futbolowy seksapil premiera nie zadziałał: lekarze wściekli się jeszcze bardziej, a wszyscy obserwatorzy konfliktu wiedzieli, że premier znajdzie się natychmiast na pierwszej jego linii.

Jeśli w podobny sposób będą wybuchać kryzysy w ministerstwie sprawiedliwości, w ministerstwie infrastruktury, w ministerstwie sportu, i jeśli Donald Tusk będzie próbował w analogiczny sposób nimi zarządzać, cała koncepcja "zderzaków" okaże się niefunkcjonalna. Premier za każdym razem będzie się znajdował sam na sam z problemem, a także sam na sam z niezdolną go rozwiązać, często wzmagającą kryzys biurokracją resortową, której rzecznikiem w tym akurat przypadku - chcąc nie chcąc - stał się prezes NFZ Jacek Paszkiewicz.

Brak systemu gwarantującego przepływ informacji pomiędzy administracją państwową, lekarzami i aptekami, to w sporej części wina ociężałej, nieruchawej biurokracji NFZ i ZUS. Kolejnym winowajcą jest premier, który za koordynację działań administracji państwowej lub jej brak odpowiada. Jeśli ktoś bowiem postanowił w ustawie refundacyjnej przerzucić na barki lekarzy problem nierozwiązany od lat przez resortową biurokrację, była to prawdopodobnie ona sama. Ostatecznie sprawę rozegrano w ten sposób, że Arłukowicz (oraz interweniujący po jego stronie premier) odegrał rolę dobrego policjanta, podczas gdy w roli złego policjanta wystąpił prezes NFZ.

Cały spektakl zaczął się od wspaniałomyślnego gestu Arłukowicza, który osobistym podpisem, także złożonym przed kamerami, przywrócił na listę leków refundowanych m.in. paski do mierzenia poziomu cukru dla cukrzyków i plastry przeciwbólowe dla osób chorych na raka.

Jak na ustawę uchwaloną pół roku wcześniej i jak na listę leków refundowanych ustalaną przez specjalną komisję, w toku żmudnych wielomiesięcznych negocjacji na linii rząd, farmaceuci, lekarze, koncerny farmaceutyczne, z udziałem nieodłącznych ekspertów - było to zapowiedzią chaosu, który istotnie zaraz potem nastąpił.

Po trzecie, gra na czas

Trzeci problem z metodą polityczną Donalda Tuska - ujawniony przez kryzys refundacyjny - to używana przez niego regularnie, a czasem nawet nadużywana zasada gry na czas. Odwlekanie koniecznych politycznych decyzji aż do momentu, kiedy ich podjęcie wymusza szybko zbliżająca się ściana. W tym przypadku przełożyło się to na dosyć dziwne wykorzystanie przez Tuska własnego wyborczego zwycięstwa. Zwycięstwa, przypomnijmy, w historii III RP zupełnie wyjątkowego, gdyż Tusk jako jedyny premier uzyskał od Polaków mandat do sprawowania władzy przez drugą kadencję. Donald Tusk po wyborach zrobił jednak wiele, żeby już na początku wytracić impet wywalczonego przez siebie sukcesu, żeby "spuścić powietrze", zgasić entuzjazm przede wszystkim tych, którzy na niego głosowali.

Wszystko zaczęło się od tego, że po zwycięstwie wyborczym premier poprosił o trzy miesiące czasu na odpoczynek po żmudnej kampanii wyborczej. Ten odpoczynek nazywał się koniecznością dokończenia prezydencji, co było oczywistym pretekstem. Lepszym pretekstem byłaby próba, w tym darowanym i trwonionym cennym czasie kolejnej kadencji rządzenia państwem, zbudowania silniejszej, bardziej proreformatorskiej koalicji, co niestety nie nastąpiło.

Rządząca Polską koalicja też jest koalicją kontynuacji. Prezydent dał premierowi tylko dwa miesiące. Gdyby dał trzy, w dniu wejścia w życie ustawy refundacyjnej ministerstwem zdrowia wciąż jeszcze zarządzałaby Ewa Kopacz, nagrodzona tymczasem za swój, wcale nie ewidentny, dorobek w kierowanym przez siebie resorcie pozycją drugiej osoby w państwie. To ona byłaby stroną refundacyjnego kryzysu, a sympatyczny "zderzak" Arłukowicz nie musiałby się zacząć zużywać tak szybko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2012