Prawy do lewego, lewy do prawego

Zwolennikami szybkiego padnięcia PiS w objęcia SLD są najbardziej siermiężni i nieciekawi aparatczycy - tłumaczył mi niedawno pewien parlamentarzysta młodszego pokolenia z partii Kaczyńskiego.

13.07.2010

Czyta się kilka minut

W politycznej karierze Jarosława Kaczyńskiego można znaleźć sporo dowodów na to, że jest gotów na jakiś kompromis z choćby częścią środowisk postkomunistycznych, a w każdym razie uważa te środowiska w różnych historycznych momentach za mniejsze zło. W 1995 r. wypił kieliszek wina za zdrowie zwycięskiego Aleksandra Kwaśniewskiego, uznając, że groźniejszym prezydentem dla niego osobiście, ale i dla Polski, jest Lech Wałęsa. Dziś Wałęsę i jego środowisko można z powodzeniem zastąpić Platformą Obywatelską.

Reszty dopełnił upływ czasu i zmieniający się kształt sceny politycznej. To PO jest głównym rywalem PiS, a lewica może się okazać potencjalnym sojusznikiem, choćby już z tego powodu, że jest formacją dużo mniej znaczącą niż przed kilkoma laty, więc szukającą nie dominacji lecz wygodnego zaistnienia. Zawsze można sobie powtarzać, że SLD nie jest już ekspozyturą środowisk nomenklatury, korzystających z finansowej pomocy Rosji - jak na początku lat 90. Nie jest też partią wielkiego oligarchicznego kapitału, jak za czasów Leszka Millera. Wprawdzie widać w niej wciąż twarze i klimaty z tamtych czasów (Leszek Miller, a nawet generał Wojciech Jaruzelski), ale odgrywają one jednak dużo mniejszą rolę niż kiedyś.

Igraszki z Gierkiem

Kaczyński traktował zawsze antykomunizm raczej jako środek przebudowy państwa niż cel sam w sobie. Pogląd, jakoby Edward Gierek odróżniał się korzystnie od innych pierwszych sekretarzy, lider PiS wypowiedział już w roku 2005 - na potrzeby wywiadu rzeki "O dwóch takich. Alfabet braci Kaczyńskich". Naturalnie, wtedy nie jechał z tym przesłaniem na wiec z mieszkańcami "czerwonego Zagłębia", a na potrzeby obecnej kampanii jeszcze go odrobinę wyostrzył (opinia o Gierku jako "komunistycznym patriocie" wtedy jednak nie padła).

Politycznych liderów z prawdziwego zdarzenia, którzy wyciągali wnioski ze zmieniających się warunków i okoliczności, było wielu. Robił to Tusk z Komorowskim, robił i Kaczyński. Bo formacja stawiająca na biedniejszych i wykluczonych, a taką PiS się z wolna staje, nie uniknie pytania o swoje relacje z lewicą. A Piotr Ikonowicz już w 1994 r. sformułował dość celną uwagę, że w Polsce relacja z lewicą będzie prędzej czy później relacją z postkomunistami.

Oczywiście jest to żart historii w przypadku polityka, który na początku lat 90. postawił temat pozostałości po PRL na samym szczycie swojej politycznej agendy. Wycofywał się z tego jednak przez lata, nawet jeśli czasami wracał do swojej gwałtownej retoryki (żądanie degradacji Jaruzelskiego itd.). Jego pierwsza partia, antykomunistyczne, ale również prokapitalistyczne Porozumienie Centrum, nawoływała na przykład do reprywatyzacji. W imię sprawiedliwości dziejowej, ale też poglądu, że warto wykreować własną klasę średnią, niezależną od  środowisk postkomunistycznych. A w ostatnich latach, kiedy do tematu reprywatyzacji próbowała wrócić Platforma, Kaczyński zagroził wzywaniem do referendum w tej sprawie. Uznał, że tamte cele są już nie do osiągnięcia, a zwracanie należności za majątki dawnym właścicielom drażni zwykłych Polaków, których interesy on teraz próbuje reprezentować.

Ta zmiana jest mu oczywiście wypominana z wielu stron. Przez przeciwników, którzy mogą mu wyrzucać (i robią to) pójście na skróty, jakim było pospieszne przystosowanie dawnych przemyśleń o Gierku na potrzeby kampanii wyborczej. Gdyby Kaczyński rzeczywiście potraktował ten temat poważnie, przygotowałby wszystkich na tak fundamentalne wnioski dużo wcześniej i bardziej serio. Teraz bardzo łatwo sprowadzić te kilka zdań o mniej represyjnym gierkowskim okresie do cynicznej zagrywki. Ba, nawet straszyć go widmem zamordowanego Stanisława Pyjasa. W tym, że niczego nie przygotował, da się wyczytać jego dużą dezynwolturę w traktowaniu własnego wizerunku. Dezynwolturę, która kosztowała go w przeszłości wiele razy opinię strasznego Kaczora.

Ale te wypowiedzi i gesty są też wyzwaniem dla niemałego grona jego zwolenników. Poirytowanego już kompromisami z SLD-owską częścią władz publicznej telewizji, a teraz dystansującego się - choćby piórem naczelnego "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza - od tej kampanii. Choć antykomunistyczni do białości redaktorzy "GP", jej czytelnicy i prawicowi internauci za głównego wroga uważają, tak jak prezes, Platformę, to trudno im zrezygnować z przekonania, że żyją w społeczeństwie postkomunistycznym i "postkomunizm" stanowi główny społeczny problem Polski. Dobrze to świadczy o ich ideowości. Gorzej - o rozeznaniu w rzeczywistości. Swojego lidera postrzegają jako kogoś, kim w istocie rzeczy nie był, a już zwłaszcza nie jest teraz: jako wodza plemiennej wojny między post- i antykomunistami. Tymczasem w Polsce AD 2010 takim językiem nie da się już opisywać istotnych społecznych zjawisk. Nawet jeśli wiele patologicznych pozostałości po PRL nadal straszy Polaków swoją obecnością.

Kwadratura lewicowego koła

Kaczyński może uśmierzyć zastrzeżenia wobec własnych łamańców dowcipem, zręcznym kalamburem czy nowym opisem rzeczywistości. Na przykład twierdzeniem sformułowanym już w ferworze kampanii przez europosła Marka Migalskiego, że partią "postkomunizmu" jest dziś Platforma Obywatelska. To chwytliwa sztuczka, adresowana do niemałej grupy wyznawców, którzy uważają Kaczyńskiego za tak charyzmatycznego lidera, że pójdą za nim wszędzie. Ale niekoniecznie dla wszystkich. I nie dotyczy to tylko fanatycznych antykomunistów - także tych, którzy (jak choćby wielu posłów i działaczy samego PiS) z jakichś powodów uważają skłonność do nadmiernych umizgów wobec lewicy za synonim cynizmu i bezideowości; tych, którzy oczekują, aby im to klarownie wytłumaczyć, a nie traktować jako element kolejnej układanki na szachownicy. "Zwolennikami szybkiego padnięcia w objęcia SLD są u nas najbardziej siermiężni i nieciekawi aparatczycy" - tłumaczył mi niedawno pewien parlamentarzysta młodszego pokolenia z partii Kaczyńskiego.Na przygotowanie takich wyjaśnień ma Kaczyński czas do kampanii parlamentarnej w roku 2011. I nie będzie mu łatwo sformułować sensowną taktykę. Lewica jest dla PiS trudnym partnerem bynajmniej nie tylko z powodu Gierka, Jaruzelskiego i emocji redakcji "Gazety Polskiej" czy jej podobnych. Albo tych, którzy uważają lidera PiS za sprawcę śmierci Barbary Blidy.

Scena polityczna ułożyła się w Polsce tak, że PiS i lewica pozostały po bokach pragmatycznej potęgi, jaką jest Platforma Obywatelska. Czy widać sprawy, które mogłyby dziś oba te polityczne środowiska - antykomunistycznej prawicy i postkomunistycznej lewicy - połączyć? Może polityka społeczna, może stosunek do reformy służby zdrowia czy do edukacji, pogląd, że szpitale i szkoły nie są tylko instytucjami świadczącymi mniej lub bardziej komercyjne usługi. Pamiętajmy, że obie formacje skręcają po wyborach w sprawach społeczno-gospodarczych w stronę centrum. W PiS te tendencje symbolizuje na przykład nieprzemijająca "mięta" prezesa do Zyty Gilowskiej.

Gdy dotykamy innej tematyki, przepaść jest już ogromna. Czy możliwe jest traktowanie kontrowersji ideologicznych jako wyjętych spod ewentualnego sporu? W sytuacji, gdy nabierają one coraz większej wagi we współczesnej polityce polskiej (podmuchy z Europy), i gdy pokaźne skrzydło PiS pozostaje pod wpływem Radia Maryja, a Grzegorz Napieralski próbuje odgrywać rolę polskiego Zapatero z równie zideologizowaną "Krytyką Polityczną" na zapleczu? Wątpię.

Czego Napieralski chce od PiS?

Czy możliwa jest w miarę spójna polityka i krajowa, i zagraniczna, gdy Kaczyński wytyczył w swoim programie klarysewskim z 2009 r. jako główny cel partii obronę silnego państwa narodowego, a SLD chce najwyraźniej jak najszybciej roztopić Polskę w Unii (symboliczne było tu żądanie jak najszybszego wprowadzenia euro, sformułowane przez Napieralskiego podczas prezydenckiej kampanii)? A w sporach światopoglądowych odrobinę bliższe PiS-owi stanowisko ma przecież Platforma Obywatelska. Ma, ale nie może być koalicjantem Kaczyńskiego. Z powodu politycznych oraz emocjonalnych zaszłości, ale również dlatego (może przede wszystkim), że obie formacje aspirują do roli biegunów polskiej sceny.

Symboliczny spór o IV Rzeczpospolitą nie jest tylko zbiorem zastarzałych pretensji, choćby o śmierć Barbary Blidy. Obie formacje mają najwyraźniej przeciwstawne podejście do takich problemów jak prawo karne, walka z przestępczością czy korupcją. Do nadrobienia w najbliższym czasie? Raczej nie.

Gdyby nawet założyć, że polityka to sztuka pokonywania sprzeczności, to i tak pozostaje jeszcze pytanie, czy nie za wcześnie odtrąbiono nowy alians. Aby zniechęcić Napieralskiego do niezależnej gry wobec Platformy, wielu publicystów i polityków zaczęło go przedstawiać jako kogoś, kto szykuje się do poddania lewicy PiS-owi. Moim zdaniem, nic bardziej błędnego. Napieralski wie dobrze, że koalicja rządowa z partią Kaczyńskiego nie tylko skazywałaby go na przecinanie tych wszystkich węzłów gordyjskich opisanych powyżej, ale także wpychałaby SLD (właśnie pozbywający się garba postkomunizmu) do kojca z napisem "obciach". W moim przekonaniu pojednawcze gesty Kaczyńskiego są potrzebne Napie­ralskiemu do tego, aby uzyskać silniejszą pozycję wobec Platformy, a przy okazji zdobyć ostateczną absolucję ze strony ostatniej silnej instytucji podtrzymującej (w dużej mierze formalnie, ale jednak) antykomunistyczną anatemę.

Jak to więc mówią Amerykanie, prawdopodobieństwo koalicji SLD z PiS jest równe prawdopodobieństwu burzy śnieżnej w Hadesie. Choć możliwe, że takie burze jednak się zdarzają. W jakichś nadzwyczajnych okolicznościach, których nie umiemy sobie dzisiaj wyobrazić.

Długi i stromy marsz

Ponieważ można założyć, że takie burze nie pojawiają się zbyt często, wypada się zgodzić z Joanną Kluzik-Rostkowską, która już po wyborach powiedziała dobitnie w wywiadzie dla "Polski", że gesty Kaczyńskiego wobec lewicy niekoniecznie muszą coś przynieść PiS, ale z pewnością przebudują scenę polityczną. Możliwe, że Prawo i Sprawiedliwość, zamiast budować szybki sojusz z SLD Napieralskiego, spróbuje drogi dłuższej i bardziej stromej: tworzenia nowej formacji opartej na nieco innych podstawach. Społeczno-ekonomicznej centrolewicy próbującej odbierać "kawiorowym lewicowcom" socjalnego wyborcę.

Również w takiej sytuacji wypowiedzi o Gierku mogłyby się opłacić. Bo uświadomiłyby wielu dzieciom PRL, że dawne podziały nie mają już znaczenia. Ale i w tym przypadku Kaczyński zderzyłby się z oporem materii. Z zarzutami o cynizm i niezadowoleniem wielu innych zwolenników, przywiązanych do dawnych podziałów, nawet jeśli są już dziś cokolwiek przestarzałe. Taka zamiana ról i sojuszy wymagałaby wirtuoza. Lider PiS jest politykiem starszego pokolenia, obolałym po osobistym nieszczęściu i skupionym na tematach, które z pewnością takiej metamorfozy nie ułatwią (wyjaśnienie skutków smoleńskiej katastrofy). Ale też wiele razy potrafił zaskakiwać. Nie wykluczajmy więc niczego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2010