Poznań pełen pozorów

Przy pomocy efektownych plasterków władze Poznania starają się leczyć wszystkie choroby miasta. Warto przyjrzeć się tej strategii w roku wyborów samorządowych. W kraju takich cudów będzie więcej.

01.04.2014

Czyta się kilka minut

Warta, choć płynie przez miasto, wydaje się zapomniana. Tereny nadrzeczne to chaszczowisko, wybieg dla psów, raj dla grafficiarzy i amatorów tanich win. / Fot. Filip Springer
Warta, choć płynie przez miasto, wydaje się zapomniana. Tereny nadrzeczne to chaszczowisko, wybieg dla psów, raj dla grafficiarzy i amatorów tanich win. / Fot. Filip Springer

Właściwie to wyglądali przejmująco smutno. Pod mostem, na betonowym nabrzeżu usianym śmieciami i tłuczonym szkłem. Ale to było nad ich rzeką, mimo wszystko postanowili tu pobyć. Zsunęli się po błocie i trawie nad samą wodę. Muzykanci trochę pograli, ktoś wbrew pogodzie i temu, co dookoła, rozłożył koc i piknikowe jedzenie. Było wesoło, ale wyglądało przygnębiająco. Desperacko.

Wyruszyli z placu Wolności. Przodem niesiono paradnie wystrojoną denatkę. Otaczali ją muzykanci. Szli jeden za drugim, na plecach przykleili sobie nuty. Ładnie grali. Kondukt złożony z mieszkańców podążał za nimi. Przyszli głównie młodzi, niekiedy z dziećmi, pod nogami żałobników plątało się kilka psów. Przeszli przez Stary Rynek, skończyli nad rzeką. Tam ciało podpalono i wrzucono do wody. Tak każe obyczaj.

Kolejny już Pogrzeb Zimy zorganizowali w Poznaniu miejscy zapaleńcy, próbujący nieco rozruszać zasiedziałe miasto. Pierwszy raz skrzyknęli się na Facebooku trzy lata temu. Miejsca, w których co roku zaczynają i kończą przemarsz, nie zostały wybrane przypadkowo. To tu krystalizują się najważniejsze z problemów, z jakimi dziś boryka się Poznań – obumierające centrum i martwa już rzeka.

Pogrzeb się odbył, zima odeszła. Ludzie rozeszli się do domów. Problemy zostały.

Łapanie genius loci

Z lotu ptaka wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. Zwłaszcza gdy spogląda wielki fotograf – Ryszard Horowitz. W 2010 r., na zaproszenie władz miasta, przez kilka tygodni latał nad Poznaniem śmigłowcem i fotografował.

Poznań w jego obiektywie to kolorowe, piękne i trochę zakręcone miasto. Ze zdjęć powstała wystawa, kalendarz i album. W dołączonym tekście napisano: „Przy okazji pobytu mistrza o Poznaniu zrobiło się na chwilę głośniej w ogólnopolskich mediach”. Szef Wydawnictwa Miejskiego, a dziś wiceprezydent miasta odpowiedzialny za kulturę, Dariusz Jaworski, mówił: „Spojrzenie Ryszarda Horowitza na Poznań najlepiej oddaje genius loci tego miasta”.

Łapanie genius loci kosztowało 242 tys. zł. Krytycy na zdjęciach nie zostawili suchej nitki. Ryszard Śliwczyński, redaktor naczelny „Kwartalnika Fotografia”, napisał: „Od strony artystycznej projekt jest kompletną porażką. Aż przykro to pisać. To, co mogło niektórych bawić 30 lat temu, czy nawet 20, dzisiaj może już tylko żenować”.

Śmietnik z herbem

Z dołu widać trochę więcej. Gdy w 2005 r. pracowałem w „Gazecie Poznańskiej”, średnio raz w miesiącu pisałem o przepełnionym śmietniku na ul. Głogowskiej. Codziennie wysypywały się z niego odpadki, a wiatr rozwiewał je po okolicy. Przedstawiciel Zarządu Dróg Miejskich zapewniał mnie wtedy za każdym razem, że służby robią, co mogą, by utrzymać porządek. 9 lat później śmietnik wygląda nieco inaczej. Jest ładniejszy, z kutej stali, z tłoczonym herbem miasta. Śmieci jak walały się po ulicy, tak się walają. Poznański porządek, na którym mieszkańcy miasta budowali swoją tożsamość, dawno stąd wyparował.

– Tu wokół są chodniki, na których nie ma już ani jednej płytki, wszystko zniszczone, rozjeżdżone, psi kibel, jak okiem sięgnąć. Tak jakby nikomu nie zależało na ludziach, którzy tu żyją – mówi Ola Marecka, stojąc w oknie swojego mieszkania. Jest sobotni poranek i dzielnica Łazarz właśnie budzi się do życia. Kilkunastoletni poszukiwacze przygód patrolują ulicę, bezceremonialnie zaglądając do wnętrz zaparkowanych na chodniku samochodów. Kawałek dalej zmęczeni nocą mężczyźni zmierzają ze swoimi wypchanymi wózkami w kierunku jedynego w okolicy złomowiska.

Teoretycznie Łazarz to jedna z najpiękniejszych dzielnic Poznania. Są tu równe kwartały secesyjnych kamienic, miejsce na zieleń, centrum w pobliżu. Powinna kwitnąć, jednak nic takiego się nie dzieje. To jeden z najsmutniejszych i najbardziej zapuszczonych rewirów w mieście.

Ola wróciła do Poznania z mężem po blisko ośmiu latach w Irlandii. Wyjechali z pierwszą falą emigracji, jeszcze w 2004 r., trochę zarobili, postanowili wracać. W Poznaniu wcześniej studiowali. Mieszkania szukali w starej zabudowie – do wyboru mieli więc trzy dzielnice otaczające centrum – Jeżyce, Wildę i Łazarz. Kupili, wyremontowali, są. I żałują.

– Pomyśleliśmy, że takich jak my jest więcej, i w tych dzielnicach jest szansa na zmianę. Myliliśmy się. Staramy się nie wychodzić z domu, zrobiliśmy tu sobie pięknie, z czwartego piętra dołu nie widać – mówi.

Choć Mareccy mieszkają tu zaledwie dwa lata, już myślą o wyprowadzce. Poznań się wyludnia, według GUS do 2035 r. zniknie stąd co dziesiąty mieszkaniec.

By ucieczkę ze starych dzielnic zatrzymać, potrzebne są kompleksowe programy rewitalizacji. Tych jednak nie ma. Szaleje za to gentryfikacja: kolejne kamienice są przejmowane i zamieniane w luksusowe mieszkania. To w Poznaniu ciągle czeka na finał sprawa mieszkańców ulicy Stolarskiej, którym życie w piekło zamienił specjalizujący się w „czyszczeniu kamienic” Piotr Śruba. O zalewaniu mieszkań, podkładaniu robactwa i detonowaniu petard na klatkach schodowych słyszała cała Polska.

– Władze zaniedbując takie miejsca wysyłają sygnał, że im na nich nie zależy. Ich wyborcy mieszkają przecież na przedmieściach – mówi Ola Marecka.

Zapytany o masową ucieczkę poznaniaków, prezydent Ryszard Grobelny powiedział w jednym z wywiadów, że będzie rozwijał współpracę z ościennymi gminami, by wprowadzić wspólne rozwiązania komunikacyjne dla tych, którzy zdecydowali się tam mieszkać. O rewitalizacji zaniedbanych kwartałów nie wspomniał.

Piknik na betonie

– Gdy rozłożyliśmy się z kocami, przyszli strażnicy miejscy i pytali, czy mamy zezwolenie – mówi Franciszek Sterczewski. – Zapytałem, jaki formularz wypełnić, by posiedzieć sobie na placu. Machnęli ręką i poszli.

Był rok 2011, a Franek, wtedy student architektury, przeżył właśnie zawód miłosny. Z Francji, do której popędził za wybranką swego serca, wrócił na tarczy. Poczuł, że musi zrobić coś, co doda mu wiary w sens marnego, jak wówczas myślał, jestestwa.

– Codziennie przechodziłem przez plac Wolności i przytłaczała mnie ta pustka. Pomyślałem, że skrzyknę ludzi i zrobimy piknik. Na betonie.

W kilkanaście minut przygotował niewielki plakacik – instrukcję obsługi turystycznego krzesełka oraz proponowaną listę produktów, które powinny znaleźć się w piknikowym koszyku. Rozesłał do znajomych, zrobił wydarzenie na Facebooku.

– To była ostatnia ciepła niedziela tamtego roku. Przyszło 150 osób. Mieli koce, krzesełka, jedzenie. Ktoś przytargał nawet składane łóżko. Zrobiło mi się raźniej – wspomina Sterczewski – ale od tamtego czasu na placu niewiele się zmieniło. To miejsce nadal jest strefą tranzytową.

Sterczewski wie, że w pustce placu Wolności tężeje jeden z poważniejszych problemów Poznania i wielu innych dużych polskich miast: powolna śmierć centrum.

 – To, że wyremontowaliśmy plac, nie znaczy, że wiemy, jak sprawić, by wrócili na niego ludzie – wyjaśniał mi w 2012 r. z rozbrajającą szczerością Tomasz Kayser, wiceprezydent miasta.

A odpowiedź czaiła się nieopodal, u stóp nowej galerii handlowej „MM”. Albo kilka przecznic dalej, pod Poznań City Center, handlowym molochem, który stanął zamiast dworca. W pobliżu są też działające już od jakiegoś czasu Kupiec Poznański i gigantyczny Stary Browar. Kawałek dalej rośnie Centrum Handlowe „Łacina” – gdy powstanie, będzie jednym z największych w Polsce (mimo że tuż obok działa również niemała Galeria „Malta”). Wkrótce Poznań będzie miał najwięcej powierzchni handlowej w tego typu obiektach w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców w całym kraju. W planach jest budowa kolejnych.

Otwarcie każdego takiego obiektu łatwo zaobserwować na głównej ulicy śródmieścia – Świętym Marcinie. W witrynach sklepów pojawiają się wtedy kartki z informacjami o wyprowadzce bądź likwidacji. Na wysokie czynsze w miejskich budynkach pozwolić sobie mogą jedynie banki i operatorzy telefonii komórkowych. Wraz ze sklepami wynieśli się stąd, rzecz jasna, także ich klienci, dlatego centrum świeci pustkami.

– Władze wydają zezwolenia na kolejne galerie handlowe, ale nie robią właściwie nic, by ratować centrum. Rękami i nogami wzbraniają się przed uspokojeniem tu ruchu i organizowaniem deptaków. We wszystkich miastach na świecie takie działania mają ożywczy skutek, ale w Poznaniu ciągle się zastanawiamy, czy to działa – mówi dr Michał Beim, ekspert ds. transportu w Instytucie Sobieskiego i wykładowca na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu.

Rower jako gadżet

Dziś, po latach debat, zaczyna się w końcu mówić o uspokojeniu ruchu na kilku kluczowych ulicach. Wobec galerii handlowych, które pęcznieją wokół śródmieścia, to może być jednak za mało.

 – Po latach zaniedbań trzeba prawdziwej rewolucji, zmiany polityki lokalowej, preferencyjnych czynszów dla kawiarni, księgarni i galerii sztuki – wylicza Jakub Głaz, krytyk architektury i poznański aktywista miejski. – Na to się jednak nie zanosi. Wszystkie te działania są wprowadzane w postaci skarłowaciałej.

Tak było chociażby z Poznańskim Rowerem Miejskim. Pod presją lokalnych rowerzystów władze miasta w końcu zgodziły się na jego uruchomienie w 2012 r.

– Wydano pół miliona na 7 stacji i 80 rowerów. Zbyt mało, by system miał jakiekolwiek znaczenie komunikacyjne w mieście liczącym 600 tys. mieszkańców i w aglomeracji sięgającej miliona – mówi dr Beim.

Dla porównania: trzykrotnie mniejszy Rzeszów ma 20 stacji i 100 rowerów, Kraków – 120 rowerów w 16 stacjach, Wrocław – 200 rowerów w 34 stacjach. O Warszawie już nie wspominając, bo tylko wzdłuż Traktu Królewskiego między placem Zamkowym a Łazienkami jest więcej stacji, niż będzie miał Poznań po tegorocznej rozbudowie o kolejnych 8 lokalizacji.

– W efekcie mamy do czynienia jedynie z gadżetem, którym można się pochwalić w materiałach promocyjnych – wyjaśnia Beim.

Festiwalizacja

Efektownych gadżetów ma Poznań więcej. Tylko w tym roku wpompuje 3,7 mln zł w przeglądy i naprawy stadionu wybudowanego za 700 mln na Euro 2012. Obiektem zarządza spółka należąca do Lecha Poznań, ale to nie ona poniesie te koszty. Co więcej: rok temu miasto zgodziło się obniżyć jej roczny czynsz za użytkowanie obiektu z 3,1 mln do 600 tys.

– To nie jest sukces, ale najlepsze wyjście z sytuacji – mówił dziennikarzom prezydent Grobelny. Wiadomo już bowiem było, że wbrew optymistycznym zapowiedziom przed Euro, obiekt na siebie nie zarobi.

Kilkanaście milionów złotych kosztował dworzec tramwajowo-autobusowy na Junikowie. Jest ładny, ale stoi kilometr od stacji kolejowej i zachodnich obrzeży miasta, które zabudowywane są kolejnymi deweloperskimi osiedlami. Poza dobrym wrażeniem, jakie robi, nie zmienił sytuacji komunikacyjnej w tej części Poznania.

Kolejne 3 miliony miasto wydało na Pawilon Nowej Gazowni – futurystyczny budynek postawiony w starym korycie Warty. Powstał pod naciskiem środowisk artystycznych, domagających się większych i bardziej przemyślanych nakładów na kulturę. Spełniło się tylko to pierwsze życzenie. Pawilon, owszem, był drogi, ale przez większość czasu stoi pusty, bo nie zadbano ani o jego zarządcę, ani o program.

W połowie lutego ponad 120 młodych przedstawicieli świata poznańskiej kultury podpisało Żółtą Kartkę, kolejny już apel o zmianę polityki kulturalnej miasta. Pretekstem było ogłoszenie wyników konkursu na projekty kulturalne w 2014 r. 85 proc. budżetu przewidzianego w najważniejszym priorytecie zgarnęły dwa największe festiwale – teatralna Malta i muzyczno-filmowy Transatlantyk. Marki na tyle silne, że poradziłyby sobie z mniejszym dofinansowaniem od miasta i ze wsparciem sponsorów. – Poza sezonem festiwale nie mają wielkiego wpływu na życie kulturalne – mówi Franciszek Sterczewski – ale są efektowne, można się nimi pochwalić. Ilustracją niemal każdego tekstu o poznańskiej kulturze jest zdjęcie z Festiwalu Malta. Po sezonie jednak Poznań kulturalnie pustynnieje.

To prawda: ze stolicy Wielkopolski od lat uciekają kolejni artyści. Poeta Edward Pasewicz wyjechał z hukiem, pisząc emocjonalny list do lokalnej prasy. Za nim, po cichu, poszli następni. Pracownię z Uniwersytetu Artystycznego wyniósł Mirosław Bałka, potem wyjechał Wojciech Bąkowski. Zniknęły znane galerie: Pies, Starter i Stereo. Dziś działają pod innymi nazwami, w Warszawie.

Sygnatariuszom Żółtej Kartki odpowiedział na swoim blogu Ryszard Grobelny: „Chciałbym namówić młodych artystów do wykreowania własnej inicjatywy twórczej, najpełniej odpowiadającej Ich wyobrażeniom o istocie działalności kulturalnej. Jeśli na potrzeby programów unijnych można (i trzeba) tworzyć koalicje międzypaństwowe, to dlaczego niemożliwa miałaby być szeroka koalicja lokalnych inicjatyw kulturalnych? Jeśli z dyskusji wyłoni się np. propozycja nowej marki festiwalowej, obejmującej wiele wydarzeń, to prawdopodobnie miasto taką propozycję poważnie rozważy”.

Rozwiązaniem problemu festiwalizacji poznańskiej kultury ma więc być kolejny festiwal.

Tyłem do rzeki

Na ratunek czeka też rzeka. Na razie płynie zamkniętym korytem przez centrum, lecz miasto stoi do niej tyłem. Przez lata powstawały projekty, wizualizacje, a władze przyznawały z troską, że rzeczywiście tak być nie może. Jednak zejście z wałów przeciwpowodziowych na nadwarciańskie łąki do dziś należy do sportów ekstremalnych. Jakoś się nie złożyło, by wyremontować choćby zrujnowane schody, które w kilku miejscach wyzierają spośród traw, przypominając stare czasy.

W końcu, dwa lata temu, temat podjął prywatny inwestor, który na jednym z brzegów rzeki chce wybudować osiedle z widokiem na wodę. Firma zainicjowała powstanie Strategii na Rzecz Warty, kompleksowego opracowania, które opisuje zaplanowane na najbliższe 20 lat działania mające przywrócić rzekę Poznaniowi. Władze miasta przyklasnęły inicjatywie, do pracy zabrali się holenderscy urbaniści i architekci. Efekt ich pracy działa na wyobraźnię: dokument zakłada odkopanie starego koryta rzeki, wpuszczenie jej do centrum miasta, powstanie kilku wysp z zabudową mieszkaniową oraz dziesiątki drobniejszych działań.

Podpisanie strategii odbyło się przy błyskach fleszy w styczniu 2013 r. Kilka tygodni później Miejska Pracownia Urbanistyczna opracowująca nowe plany zagospodarowania nadrzecznych terenów ogłosiła, że w miejscu, w którym zgodnie ze strategią mają być nadrzeczne bulwary i tereny zielone, pobiegnie czteropasmowa droga.

Tacy sobie

Na pozorowanych ruchach władz trudno się poznać. Niby coś się dzieje, a próżność tych działań jest na pierwszy rzut oka niedostrzegalna.

Także dyskusja o najbardziej kuriozalnych inwestycjach jest w Poznaniu raczej niemrawa. Próbują ją podgrzewać lokalne media, ale po chwilowej burzy wszystko cichnie.

Polityczna opozycja w Radzie Miasta jest słaba, Poznań to od lat jeden z przyczółków PO, z której wywodzi się obecny prezydent. Wszystko wskazuje na to, że partia, po krótkim rozbracie, poprze go w tegorocznych wyborach i będzie rządził nadal. Przez chwilę wydawało się, że realną opozycję może stanowić wywodzące się z ruchów miejskich Stowarzyszenie My Poznaniacy – jego kandydaci już raz otarli się o miejsca w Radzie Miasta. Ostatnio jednak to środowisko rozpadło się na trzy zwalczające się frakcje i trudno się spodziewać, by odegrało większą rolę.

– Ciągle myśli się tu w kategoriach sukcesu, który niewątpliwie Poznań osiągnął w latach 90. Ale przez to panuje kult samozadowolenia – uważa Jakub Głaz. – O tym, co dzieje się w mieście, nie wypada mówić źle, spotyka się to z ostrą reakcją. Dlatego głębokie zmiany są niezwykle trudne do przeprowadzenia.

Poznań ma dużą liczbę mieszkańców, ale stosunkowo niewielką powierzchnię, zwartą zabudowę i dużo pięknej, historycznej architektury w świetnie zaplanowanych dzielnicach. Do tego komplet uczelni wyższych, lokalny etos i gen przedsiębiorczości oraz silne poczucie tożsamości. Mało które miasto w Polsce posiada to wszystko razem.

– Nie wykorzystujemy tego. Tkwimy w błogostanie sprzed ponad dekady, ciesząc się z kolejnych świecidełek – kończy Jakub Głaz. – A tak naprawdę wcale nie jesteśmy wspaniali, jesteśmy po prostu tacy sobie. Nawet o ten porządek nie dbamy już tak jak kiedyś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2014