Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy w 1984 r. wybrano ponownie Ronalda Reagana, jego oponenci twierdzili, że światu grozi jeszcze bardziej antagonistyczna polityka USA wobec Związku Radzieckiego (w języku Reagana: “imperium zła") i przyspieszenie wyścigu zbrojeń (włącznie z “wojnami gwiezdnymi"). Po wyborze Billa Clintona na drugą kadencję w 1996 r. spodziewano się jeszcze bardziej pasywnej polityki zagranicznej niż za jego pierwszej kadencji, gdy Stany Zjednoczone - aż do lata 1995 r. - nie kiwnęły palcem w sprawie Bośni i zachowywały się bardzo powściągliwie wobec innych kryzysów na całym świecie.
Dziś, po kolejnym zwycięstwie George’a W. Busha, słyszymy, że nowy-stary prezydent ma ponoć podbić Irak w walkach ulicznych toczonych na wielką skalę, miasto po mieście, poczynając od Faludży; że ma też przypuścić atak na Iran lub przynajmniej dać rozkaz do nalotów na irańskie instalacje nuklearne, oraz że wywrze maksymalną presję na Koreę Północną.
Tymczasem tak naprawdę prezydenci-reelekci zwykli robić coś całkowicie przeciwnego do polityki z ich pierwszych kadencji: wychodząc od skrajnie lewicowego lub prawicowego stanowiska, zmierzali ku polityce środka. Reagan nie tylko nie przyspieszył wyścigu zbrojeń, ale z radością powitał gotowość Gorbaczowa do odprężenia. Clinton przeszedł drogę od lekceważenia polityki zagranicznej do pełnego zaangażowania w rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego i aktywnego włączenia się w wojny w Bośni i Kosowie.
Także “Bush 2" zadziwi swych oponentów zaprzestając walk w Iraku, używając dyplomacji do zahamowania rozwoju irańskiego programu nuklearnego i pracując nad naprawą relacji z Niemcami oraz innymi europejskimi sojusznikami, zrażonymi przez amerykański unilateralizm. Prezydent nie odrzuci też francuskich inicjatyw naprawy wzajemnych kontaktów.
Druga administracja Busha musi raczej wycofywać żołnierzy z Iraku niż zwiększać ich liczbę z jednego prostego powodu: nie ma innego wyboru. Siły lądowe Stanów Zjednoczonych liczą ponad 502 tys. osób, do tego dochodzi 131 tys. powołanych rezerwistów. Razem z 171 tys. żołnierzy korpusu amerykańskiej piechoty morskiej (łącznie z jego morskimi i lotniczymi elementami) Stany Zjednoczone mają dziś najmniej pozostających na służbie ludzi od 1939 r.
Z łącznej liczby 800 tys. żołnierzy (za Busha-seniora tyle liczyły same tylko siły lądowe), ok. 600 tys. pracuje w dowództwach, w szkoleniu, zaopatrzeniu i logistyce, co sprawia, że w formacjach bojowych, tj. w dywizjach i brygadach, służy tylko ok. 200 tys. ludzi. W ich skład wchodzą też dowództwa i oddziały wsparcia, tak więc najbardziej przydatna do zadań okupacyjnych siła ognia sięga nie więcej niż 100 tys. osób.
Ponad połowa z nich jest teraz w Iraku, co oznacza, że mniej niż 50 tys. wyszkolonych do walki żołnierzy pełni swe obowiązki w świecie, wliczając w to operację w Afganistanie, garnizony w Korei Południowej, resztę baz na całym świecie i niewielką rezerwę strategiczną. Nawet ona składa się głównie z jednostek, które odbyły już służbę w Iraku.
W teorii Waszyngton mógłby jeszcze zmobilizować do czynnej służby amerykańską Gwardię Narodową i rezerwistów (łącznie 550 tys. ludzi), jednak wymagałoby to znacznych nakładów na szkolenie i przygotowanie ich do udziału w operacji w Iraku (lepiej przygotowanych rezerwistów już zmobilizowano). Takie szkolenie trwa miesiącami i nowe jednostki nie dotarłyby do Iraku przed wyznaczonymi na styczeń 2005 r. wyborami.
W teorii administracja Busha mogłaby zwiększyć liczbę oddziałów bojowych, odwracając swą dotychczasową politykę wojskową, która doprowadziła do zmniejszenia liczby takich właśnie “tradycyjnych" jednostek na rzecz rozwoju sił specjalnych i wprowadzania do służby coraz bardziej zaawansowanego wyposażenia. Jest to jednak mało prawdopodobne.
Prawdopodobny jest zatem strategiczny odwrót. Najpierw jednak trzeba oczyścić Faludżę i inne kryjówki rebeliantów. A Irak musi przeprowadzić styczniowe wybory i wyłonić pierwszy w swych dziejach wybieralny rząd.
Przełożył Mateusz Flak
Edward N. Luttwak jest amerykańskim politologiem, doradcą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS). Stale współpracuje z “TP".