Powrót na Wyspy

Słuchając muzyki różnych nacji, można myśleć o narodowych charakterach. Jak jest z Polakami, a jak z Brytyjczykami, którym poświęcono lwią część programu tegorocznego festiwalu "Wratislavia Cantans"?

03.09.2008

Czyta się kilka minut

Pisząc o muzyce brytyjskiej, trzeba być ostrożnym - nie tylko, choć także z powodu poprawności politycznej. Patrząc z kontynentu na Wyspiarzy, grozi nam pomylenie Anglika ze Szkotem, Walijczyka z Irlandczykiem itd. A przecież przy wszelkich powinowactwach kultur narodowych i przy odśrodkowo działających nacjonalnych emocjach nie tylko w polityce, ale i w kulturze, widzieć należy Wyspy jako worek problemów i idei, które częściowo się krzyżują, a częściowo wykluczają.

Na użytek tego tekstu nie będzie mowy o muzyce brytyjskiego imperium kolonialnego, sięgającego choćby po Australię i częściowo Kanadę. Tylko Wyspy.

Tylko Wyspy, a nie tylko Anglia, bo kompozytor-rezydent Festiwalu "Wratislavia Cantans", James MacMillan, to Szkot. Gdyby nie obecność MacMillana we Wrocławiu, dodatkowo wyróżniona wykonaniami kilku jego utworów, można by się ograniczyć do muzyki angielskiej. A teraz, za sprawą MacMillana - niby nie wypada... Niby, bo gdy słucham utworów chóralno-instrumentalnych tego urodzonego w 1959 r. kompozytora, wydaje mi się, że bliżej im do muzycznej tradycji katedry westminsterskiej niż do tradycji szkockiej, bogatej przecież, ludowości...

Historie równoległe

Ale - abstrahujmy. Z muzyką jako tematem wiodącym, patrząc znad Wisły w kierunku Tamizy, powinniśmy poczuć szczególną sympatię i więź - czy to ideową, czy to uwarunkowaną naszymi dziejami kultury muzycznej i geopolityczno-geograficznym położeniem. Brytyjczycy, przy całym szacunku do kultury hiszpańskiej i portugalskiego jej skansenu, przy całej presji kultury flamandzkiej, niemieckiej, francuskiej i włoskiej, a także kultura polska, stymulująca się i tymi samymi impulsami, i wadząca się z wpływami rosyjskimi oraz, ogólnie rzecz biorąc, "wschodnimi" - to swoiste "kleszcze" muzycznej Europy choćby czasu baroku i współczesności.

My w czasach "muzyki dawnej" do boju stawiamy tych kompozytorów, którzy dali nam pierwszy "złoty wiek" kompozytorskiej kultury na europejskim poziomie: Gorczycki, Mielczewski, Zieleński, Gomółka, Pękiel, Milwid; oni są muzycznym mocarstwem za sprawą Purcella, Dowlanda, Byrda, Gibbonsa, Tallisa, Tavernera, wirginalistów, ale też Peppuscha z jego "Operą żebraczą" i imigranta z Niemiec, Haendla.

A potem, w XIX w., mamy po obu stronach swoistą zapaść z rachitycznym, irlandzkim twórcą nokturnów Johnem Fieldem (1782-1837) z tamtej strony, i w jakiś sposób z samotnym (dla kultury polskiej, bo nie dla europejskiej) geniuszem Chopina. Anglia swego Chopina w XIX w. nie dała. Dała jednak w tym czasie w szczególny i intensywny sposób rozwijającą się mieszczańską kulturę muzyczną, bogactwo inicjatyw koncertowych, skutkujących koncertami promenadowymi (dzisiejsze "promsy"), całą muzyczną "infrastrukturą", z kolonialnych zysków czerpiącą materialną siłę celem zaspokojenia kulturalnych potrzeb swej klasy choćby średniej, jeśli nie niższej. Na brzegach tamtej Europy stanęły (abstrahując od imperialnie nastawionej Rosji i po trosze egzotycznie traktowanego Półwyspu Iberyjskiego) dwie kultury: kultura najwyżej uprzemysłowionego państwa burżuazyjnego i państwa jeszcze wciąż tkwiącego w społecznym i cywilizacyjnym obszarze feudalizmu. Tam mocarstwo imperialne, tu zaborców rozgrabienie. Nożyce maksymalnie rozwarte, lecz twórcza estetyka kompozytorska wybitnie podobna, czyli, w perspektywie europejskiej (tej wyznaczanej przez Niemcy, Austrię, Francję, Włochy, ale też Rosję, Czechy, Szwajcarię, nawet Rumunię) - jakby peryferyjna, na obrzeżach.

Eklektyczna i epigońska. Nieistotna dla tego, co istotne, co w centrum estetycznej uwagi. To bodaj Eduard Hanslik, wybitny niemiecki teoretyk i filozof muzyki, powiedział, a za nim po latach powtórzył Adolf Hitler: "Anglia? To kraj bez muzyki!". Tego żaden zachodni muzykologiczny mędrzec o Polsce nie powiedział, bo nie widział potrzeby jej w tej sprawie diagnozować. Hitler też.

W polskim kalendarzu kompozytorskim szczególną datą jest rok 1937, gdy umiera Karol Szymanowski

(ur. 1882). Po rozlicznych perturbacjach przeniósł on w bardzo indywidualny i dzięki temu ozdrowieńczy sposób tradycję Chopina w wiek XX - tak że przestała być kamieniem u szyi, a stała się ożywczym natchnieniem. W angielskim kalendarzu kompozytorskim szczególną datą jest rok 1934, gdy umierają Edward Elgar (ur. 1857), Frederick Delius (ur. 1863) i Gustav Holst (ur. 1874). Kantata Elgara "The Dream of Gerontius" inauguruje festiwal we Wrocławiu, Deliusa utwór na orkiestrę "Appalachia" budzi zainteresowanie programujących sezony koncertowe szefów filharmonii za sprawą indiańskich inspiracji, a Holsta "Planety" dzielnie trzymają się w repertuarze za sprawą zainteresowania słuchaczy problematyką astrologiczną, a raczej po prostu horoskopami.

Elgara można nazwać angielskim Brahmsem przez jego łączenie tradycji romantyzmu niemieckiego z wiedeńskim klasycyzmem rodem z beethovenowskiego wzorca formy. Muzyka Deliusa mieni się impresjonistycznymi kolorami Francji, przesłoniętymi mgłą północy spod znaku Griega, i z brytyjskiego kręgu kultury "wyskakuje" w ton "kosmopolityczny" (Delius spędził zresztą większość życia poza Wielką Brytanią). Holst, balansując między romantyzmem i impresjonizmem oraz otwierając się na wpływ muzyki Strawińskiego, stara się zbudować idiom własny.

Historia muzyki angielskiej z jej peryferiami (Szkocja, Walia, Irlandia) budzi więc zakłopotanie. Po czasie wielkim, Purcella i wirginalistów, ale też Haendla, po symfoniach "londyńskich" Haydna, a więc po impulsach z zewnątrz, siła muzyczna imperium zamiera i karleje. Ten repertuar staje się rezerwuarem dla koneserów, szukających dla potrzeb firm fonograficznych rarytasów z marginesu muzycznej Europy. Przyczynki. Anglia muzyczną prowincją? Zastanawiające...

W polskim kalendarzu kompozytorskim szczególną datą jest rok 1913, gdy rodzi się Witold Lutosławski. Ten sam rok jest symboliczny także w kalendarzu angielskim, bo wtedy przychodzi na świat Benjamin Britten. Można powiedzieć, że tak jak Lutosławski na polskiej scenie przenosi w drugą połowę XX wieku spuściznę Szymanowskiego, obarczoną (raczej na dobre niż złe) tradycją Chopina, tak Britten (1913-1976) przenosi taką spuściznę owych trzech, w 1934 r. zmarłych Anglików: Elgara, Deliusa i Holsta, inspirujących się wielkością dawnej muzyki angielskiej z Dowlandem i szczególnie Purcellem na czele. Chopinem Anglii stał się Purcell - angielska tożsamość kompozytorska opiera się na nim w wielkiej mierze, dużo bardziej niż polska na Chopinie.

Słuchając muzyki różnych nacji, można myśleć o narodowych charakterach, o temperamentach różniących się w smaku i guście. W XX w. po stronie Niemców mamy wybujały ekspresjonizm, wywodzący się z ich wielkiego, romantycznego pnia, a także ekstremalizm (Wagner - Stockhausen, po austriackiej stronie tej samej tradycji: Mahler - Schönberg). Po stronie Francuzów skłaniający się ku zapachom dezodorantów impresjonizm, zmysłowość, która "prawdę" Niemców pragnie przerzucić na "piękno" romańskie, podbudowane duchem południa, Europy śródziemnomorskiej z akcentami iberoamerykańskimi. Rosja (Strawiński) i Węgry (Bartók) trzęsą europejskim tonem witalizmem, dzikością i archaicznością, Polska (Szymanowski) stara się znaleźć własny ton.

A Anglia? Anglia wydaje się być odgrodzona od kontynentalnych wstrząsów estetycznych kanałem La Manche i kultywuje gest wytwornego dżentelmena, spokojnie popijającego whisky (oczywiście bez lodu i wody sodowej). Ta muzyka nie znosi wstrząsów i nie chce być awangardowym natchnieniem narodów. Jak bodaj żadna inna konserwuje wartości gdzie indziej kruszone z większą lub mniejszą zajadłością.

Jak więc możemy znad Wisły widzieć dziś muzykę znad Tamizy? Niewątpliwie nie jest to obraz jednowymiarowy estetycznie, gdyż angielska scena kompozytorska jest wielce zróżnicowana między tym, co eklektyczne i epigońskie, tym, co progresywne i modernistyczne, i tym, co na różne sposoby postmodernistyczne. Warto zauważyć, że - w przeciwieństwie do sieci niemieckich festiwali nowej muzyki, dyktujących "obowiązującą" estetycznie modę, w przeciwieństwie do francuskich festiwali z paryskim "Présences" na czele, ustalających kompozytorskie rankingi, w przeciwieństwie do festiwalu "Musikprotokoll" w Grazu - nie ma w Anglii centrum, które nadawałoby autorytarny ton nowej muzyce. Główny festiwal nowej muzyki, organizowany w Huddersfield, programowo jest bardziej zbliżony do Holland Festiwal i "Warszawskiej Jesieni" niż do festiwali w Donaueschingen, Witten czy do berlińskiego MaerzMusik. Drugim biegunem są londyńskie "Promsy", na które BBC zazwyczaj zamawia corocznie kilkanaście utworów brytyjskich kompozytorów, dbając o to, by dobrze zabrzmiały raczej między utworami Debussy’ego i Strawińskiego, Brahmsa i Beethovena niż między utworami Lutosławskiego i Varese’a oraz Ligetiego i Xenakisa. Nowoczesność serwowana masom klasy średniej w omaście massa tabulette strawy do przełknięcia.

Mapa Anglii

Angielska (też brytyjska) moja, subiektywna mapa dziś. Ekstrema to John Tavener (ur. 1944), nawiedzony kulturą Bizancjum brytyjski Arvo Pärt. Duchowość, która może nas zachwycić i może też odepchnąć od wiary w to, że im co prostsze, tym szlachetniejsze. Ekstrema to też Michael Nyman (ur. 1944), angielski odpowiednik Philipa Glassa, czyli amerykańskiej muzyki repetytywnej. Poczuł ekonomicznego bluesa, wiedząc, że - śladem grup rockowych - należy zakładać grupy wykonawcze do grania własnych utworów i z nimi jeździć w "trasy".

W tym postmodernistycznym obszarze wymienić należy zapewne też "noworomantycznego" Gavina Bryarsa (ur. 1943), flirtującego z rockową tradycją kompozytora-kontrabasisty, podobnie jak Nyman występującego ze swym zespołem kameralnym. Innym ekstremalnym zjawiskiem stała się twórczość Corneliusa Cardewa (1936-1981), bodaj jedynego angielskiego kompozytora, którego określić można mianem "awangardowego" - silnie związany z nowojorskim kręgiem Johna Cage’a, założyciel Scratch Orchestra i zespołu AMM, wprowadził do muzyki angielskiej lat 60. skrajny indeterminizm, elektroniczną muzykę improwizowaną, a w końcu zaczął pisać rewolucyjne pieśni dla robotniczych związków zawodowych. Zaprzyjaźniony z Józefem Patkowskim i kręgiem jego Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, zginął pod kołami samochodu (to nie był nieszczęśliwy wypadek, to było zabójstwo na tle politycznym) 13 grudnia 1981 r. Nomen omen...

Ojczyzna Szekspira i Joyce’a, Robin Hooda i zespołu The Beatles, Kuby Rozpruwacza i doktora Watsona, w dziedzinie muzyki "klasycznej" wydaje się jednak stronić od ekstremów, jakby w jej krwiobieg na stałe wkomponował się wiktoriański purytanizm. Wymieńmy więc następne nazwiska, tworzące główny szlak historii tej muzyki w XX wieku. Po Elgarze, Deliusie i Holscie są to przede wszystkim:

Ralph Vaughan Williams (1872-1958), uczeń Ravela, zbieracz folkloru angielskiego i twórca, dla którego istotną inspiracją stała się muzyka staroangielska;

Frank Bridge (1879-1941), autor muzyki postromantycznej, który swe miejsce w historii zawdzięcza przede wszystkim Benjaminowi Brittenowi, autorowi bardzo popularnych "Wariacji na temat Franka Bridge’a";

John Ireland (1879-1962), spóźniony po Brahmsie romantyk, wrażliwy też na impulsy impresjonizmu;

Arthur Bliss (1891-1975), najpierw otwarty na inspiracje Ravela i Strawińskiego, zbliżający się do francuskiej "Grupy Sześciu", stopniowo podejmujący ton postromantyczny;

William Turner Walton (1902-1983), którego gęsty kontrapunkt romantyczny może dać mu miano angielskiego Maxa Regera;

Michael Tippett (1905-1990), silnie zakorzeniony w angielskiej tradycji, podejmujący i przekształcający stylistykę madrygału renesansowego;

Benjamin Britten (1913-1976) jako summa i synteza dziejów nowożytnej angielskiej muzyki, realizowana w rozlicznych gatunkach i formach, przede wszystkim wyrazista przecież w liryce i operze.

Czy można niejako wyciągnąć "przed nawias" to, co rdzennie angielskie lub brytyjskie? Chyba tak. Z wartości odrzuconych wymieńmy ekshibicjonizm ekspresjonizmu: żadnych "bebechów" i psychodelicznych chuci; rezerwa względem impresjonistycznych oparów zmysłowości: żadnych hedonistycznych uciech dźwiękowych dla nich samych. To oczywiście uogólnienie. Co zostaje? Wytrawność dystynkcji. Ta przede wszystkim oparta jest na języku, tradycji literackiej idącej linią od Szekspira po Audena, obecności inspiracji ludowych, szczególnie w nowej muzyce irlandzkiej i szkockiej, oraz na wrażliwości dźwięków na słowa, wywiedzionej z twórczości Purcella. Ta "brytyjskość" w wyraźny sposób wyodrębnia się z europejskiej muzyki nutą szczególną w muzyce tych kompozytorów, którzy dziś są jej głównymi przedstawicielami: Peter Maxwell Davies (ur. 1934), Harrison Birtwistle (ur. 1934), Michael Finnissy (ur. 1946), urodzeni w Glasgow, więc Szkoci James Dillon (ur. 1950) i Oliver Knussen (ur. 1952), Irlandczycy Roger Doyle (ur. 1949) i Gerald Barry (ur. 1952). Galaktyka estetyczna tych ośrodków (Londyn, Huddersfield, Belfast, Dublin, Glasgow) w ostatnich latach ma więcej w sobie sił odśrodkowych (tradycje lokalne, alternatywne grupy muzyki elektroakustycznej i improwizowanej, inspiracje folkowe i tradycja muzyki rockowej) niż dośrodkowych, wspólnych dla zmierzchającego brytyjskiego imperium.

Z tego, co wyżej, wydawać by się mogło, że brytyjska muzyka jest na swój sposób "wsobna", że jest niejako "dla siebie" i należy ją "zwiedzać" na miejscu. Że tak nie jest, poświadczyć mogą kolejne nazwiska: Jonathan Harvey (ur. 1939), tworzący swój własny idiom muzyki spektralnej i będący w bardzo intensywnym, artystycznym dialogu z tym, co tworzy się we Francji, Włoszech, Skandynawii i państwach bałtyckich, oraz Brian Ferneyhough (ur. 1943), ubiegłoroczny laureat "muzycznego Nobla" - Nagrody im. Siemensa, przedstawiciel tzw. "nowej złożoności", silnie oddziałujący tak na scenę amerykańską, gdzie w San Diego jest profesorem kompozycji, jak i na scenę europejską, jako programujący kompozytorskie warsztaty podczas Letnich Kursów w Darmstadt. Brytyjscy kompozytorzy, tacy choćby, jak Stephen Montague (ur. 1943), Mark-Anthony Turnage (ur. 1960), Thomas Ad?s (ur. 1971) i cała plejada następców z nowego pokolenia coraz bardziej zaznaczają swą obecność na światowej scenie nowej muzyki.

Wyspy Brytyjskie, co by o nich nie mówić, nigdy na dobrą sprawę nie były krainą "bez muzyki", w ostatnich dziesięcioleciach jednak, za sprawą choćby przywołanego przez Benjamina Brittena na świadka niegdysiejszej świetności Henry’ego Purcella, i przez tegoż Brittena, odzyskały swój ważny muzyczny głos w światowej polifonii nowej muzyki.

Boże, błogosław muzyce Brytyjczyków nie tylko we Wrocławiu A.D. 2008...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Wratislavia Cantans 2008 (36/2008)