Powrót do Bullerbyn

Mimo upływu lat pamiętam ten niezwykły dialog. ​„Petruska saldo bumbum”, mówi Lasse. „Kolifink, kolifink”, odpowiada Olle. A Bosse dodaje: „Mojsi dojsi filibom ararat”.

23.05.2016

Czyta się kilka minut

Wojciech Bonowicz /  / Fot. Grażyna Makara
Wojciech Bonowicz / / Fot. Grażyna Makara

Kiedy dziewczyny pytają, co to za język, Lasse wyjaśnia z dumą, że to tajny język chłopaków i że jest „zbliżony do rosyjskiego”. Cała scena rozgrywa się przy pieleniu rzepy.

Pamiętam też inną scenę: młynarz Jan opowiada dzieciom, że zdarza mu się w okolicach młyna spotkać trolla, elfy, a nawet wodnika, który gra na skrzypcach. Lasse, najstarszy z grupy, obiecuje, że nocą przyprowadzi dzieci w pobliże zapory i pokaże, jak wygląda wodnik. Pozostawione przezeń wśród traw, czołgają się, podążając za dźwiękami muzyki, która wprawdzie nie przypomina skrzypiec, ale rozlega się całkiem blisko. „O, widzę go”, szepcze przejęta Anna. I rzeczywiście – na kamieniu siedzi... golusieńki Lasse i gra na grzebieniu.

I jeszcze jedna scena: w drodze ze szkoły dopada dzieci śnieżyca. Zaspy są tak wielkie, że nie ma mowy, aby grupa dotarła bezpiecznie do domu. Dzieci wstępują więc do chaty szewca. Szewc ma przydomek „Grzeczny”; jest porywczy, dużo pije i znęca się nad psem (póki nie zgodzi się odsprzedać go Ollemu). Mawia, że „bachory to banda, która powinna dostawać w skórę dzień w dzień”. Tym razem też jest niesympatyczny: pozwala dzieciom się ogrzać, ale kiedy przygotowuje sobie kolację (kawa i kilka kromek chleba), nawet nie spyta, czy są głodne. Dzieci w pełnym napięcia milczeniu obserwują, jak je, zanim nie rozlegną się dzwonki sanek, które oznaczają ratunek.

Tak, wiem – prawdopodobnie wszyscy znacie tę książkę. Czytałem ją, bez przesady, kilkadziesiąt razy, była ulubioną lekturą mojego dzieciństwa. Teraz zastanawiam się, dlaczego? Zapewne przez swój realizm. Znałem trochę wiejskie życie, bo wakacje spędzaliśmy na wsi, bawiąc się z kuzynkami i kuzynami. W stogu siana nigdy nie spałem, choć – na wzór dzieci z Bullerbyn – zdarzało mi się drążyć w nim jamy i małe tunele. Kilka razy pomagałem w pieleniu, pamiętam sianokosy i żniwa, zimną wodę w sieni i krowy, którym można było powiedzieć wszystko, nawet to, co wstydzilibyśmy się wyznać ludziom.

Ale urok „Dzieci z Bullerbyn” to nie tylko realistycznie oddana wiejska sceneria. To opowieść o pierwszych relacjach, o małej grupie, która – skazana na swoje towarzystwo – uczy się współpracy, lojalności i przyjaźni. Zabezpieczeniem tego świata są dorośli; dzieciom nie grozi, że – jak we „Władcy much” Goldinga – stworzą społeczność opartą na dominacji i agresji. „Ludzie produkują zło jak pszczoły miód”, mówił Golding. Tutaj, w Bullerbyn, ludzkie wady, słabości i przewiny nie kumulują się, raczej są neutralizowane przez życzliwość i cierpliwość innych. Ale to nie znaczy, że napięć nie ma. „To jest naprawdę bardzo dziwne! – mówi w pewnym momencie narratorka Lisa. – W cokolwiek się bawimy, chłopcy zawsze mogą robić coś przyjemnego, ale my – dziewczynki – musimy tylko przygrzewać jedzenie lub robić coś równie nudnego”. W odpowiedzi na „tajny język” chłopaków dziewczyny tworzą własny, udaje im się też czasem narzucić własne reguły gry. Najzabawniejszy – a dziś powiedzielibyśmy: najbardziej emancypacyjny – jest rozdział, w którym okazuje się, że Olle lepiej potrafi się zajmować młodszą siostrą niż koleżanki, którym oddaje ją na jeden dzień pod opiekę.

„Dzieci z Bullerbyn” ukazały się po raz pierwszy prawie 70 lat temu. Rozmawiałem o tej książce ostatnio z trzecioklasistami w jednej z krakowskich szkół. Zastanawialiśmy się, jak bardzo opisany w niej świat różni się od naszego. Oczywiście, w Bullerbyn nie ma telewizorów, komputerów ani komórek. Nie ma nawet samochodów, a do szkoły trzeba chodzić piechotą. Świat dzieci z Bullerbyn to jeden przysiółek i jedna większa wioska; prawie połowa moich rozmówców z trzeciej klasy odwiedziła już jakiś inny europejski kraj, niektórzy byli w kilku. A jednak to, co sportretowała Astrid Lindgren, nie jest dla nas niezrozumiałe. Niby żyjemy inaczej, ale tamto życie ciągle jest dla nas czytelne. Może nawet – chcielibyśmy tak żyć? Czy przedzieranie się przez pełną wrogów dżunglę na ekranie komputera jest w stanie wzbudzić ten sam dreszcz, co przedzieranie się nocą przez las?

W klasie, z którą się spotkałem, znalazł się nawet chłopiec, który ma w domu chlebowy piec. Powiedział o tym z dumą, ale potem jakby się zawstydził. „No widzisz – zagadnąłem – jak zabraknie chleba w piekarni, to my będziemy chodzić głodni. A ty rozpalisz w piecu i możesz sobie chleb upiec”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2016