Polska to naprawdę Europa

Aleksander Smolar: Warszawa stała się partnerem poważnym i przewidywalnym. Przez pierwsze lata po wstąpieniu do Unii Europejskiej nie istnieliśmy na intelektualnej mapie polityków z Berlina, Paryża czy Londynu.

13.10.2013

Czyta się kilka minut

ZBIGNIEW ROKITA: Czy w Polsce pojawiają się interesujące dla innych stolic unijnych koncepcje ładu europejskiego?

ALEKSANDER SMOLAR:
W Polsce brakuje takich koncepcji: nie toczy się u nas głęboka debata o przyszłości europejskiej, a polscy analitycy i politycy rzadko wypowiadają się na ten temat w światowej prasie.

Z czego to wynika?

Trochę z polonocentryzmu, rzadko myślimy w kategoriach: „My, Europejczycy”. Zastanawiamy się raczej, co możemy otrzymać od Europy, a nie nad tym, co mamy jej do zaoferowania i co z nią zrobić. Inna sprawa, że w Unii Europejskiej najintensywniejsze debaty toczą się wokół strefy euro, poza którą pozostajemy w dalszym ciągu. W konsekwencji mamy w tej sprawie niewiele do powiedzenia.

Nie słychać więc naszego głosu?

W latach 90. ubiegłego stulecia polskim głosem słyszanym w Europie był głos Bronisława Geremka. Obecnie jedyną taką osobą jest Radosław Sikorski. Jego słynne berlińskie przemówienie z listopada 2011 r., w którym skrytykował politykę Berlina i powiedział, że Polska obawia się dziś niemieckiej pasywności, zrobiło na europejskich elitach duże wrażenie.

To nie jest przykład inspirującej idei?

Raczej inteligencji i odwagi: jak chodzić po granicy tak, żeby jej nie przekroczyć. Krytyka bierności i braku szerszych horyzontów w polityce RFN padała już wcześniej, ale żaden polityk na takim szczeblu nie odważył się jej sformułować.

Głos Sikorskiego słyszany był również w sprawie Syrii. Wzrost zaangażowania Moskwy w likwidację syryjskiej broni chemicznej był wcześniej postulowany przez szefa polskiej dyplomacji na łamach francuskiego „Le Monde” oraz w rozmowach z Johnem Kerrym. Ta idea pojawiała się w Stanach Zjednoczonych co prawda już wcześniej, ale inicjatywa Sikorskiego pokazuje, jak ważny jest moment i osoba formułująca w polityce pewne koncepcje. Jest to bodaj pierwszy przykład wpływu idei płynących z Warszawy na politykę globalną.

I odchodzenia od polonocentryzmu.

Oby była to zapowiedź trwałego poszerzenia horyzontów polskiej dyplomacji i wykroczenia poza kategorie regionalne, a nawet europejskie.

Żebyśmy jednak mogli prowadzić politykę na szerszą skalę, Zachód musi nam zaufać. Długo zaś obawiano się tam, że zbyt często wychodzimy przed szereg awanturując się.

Ta negatywna ocena mogła dotyczyć tylko rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wraz ze sformowaniem gabinetu Donalda Tuska sytuacja zaczęła się zmieniać: poprawiły się nasze relacje z Unią Europejską, doszło także do normalizacji stosunków z Moskwą. Warszawa stała się partnerem poważnym i przewidywalnym.

Widać to w dyskusjach, które toczą się na Zachodzie. Przez pierwsze lata po wstąpieniu do Unii Europejskiej nie istnieliśmy na intelektualnej mapie polityków z Berlina, Paryża czy Londynu. Kiedy mówili oni o Europie, mieli na myśli kraje starej Unii. Dziś, kiedy omawia się stanowiska najważniejszych stolic europejskich, czymś zupełnie normalnym jest branie pod uwagę zdania Warszawy. W percepcji polityków zachodnioeuropejskich staliśmy się naprawdę, a nie tylko formalnie, częścią Europy. To ogromny postęp, którego w Polsce często nie doceniamy.

Zaufanie rośnie, nie od dziś mówi się na przykład o Radosławie Sikorskim jako o możliwym następcy Catherine Ashton czy Andersa Fogha Rasmussena.

Wcześniej wśród kandydatów na wysokie międzynarodowe stanowiska padały nazwiska Geremka i Kwaśniewskiego, a dziś rzeczywiście jest to Sikorski. Szanse ma o tyle większe, że zarówno w Unii Europejskiej, jak i w NATO myśli się o obsadzaniu reprezentantów danych regionów na wysokich funkcjach, naturalnym zaś reprezentantem Europy Środkowej jest Polska. Nie wiadomo jednak, czy wobec postępującej wewnętrznej integracji strefy euro nie pojawią się głosy sprzeciwu, żeby szefem unijnej dyplomacji był przedstawiciel kraju pozostającego poza tą strefą. Podobnie może być w Sojuszu Północnoatlantyckim.

NATO to jeszcze inna kwestia. Właśnie na przykładzie zaangażowania Polski w ramach Sojuszu widać zmianę naszych priorytetów w polityce zagranicznej.

I priorytetów w ogóle. Przez pierwsze piętnaście lat po 1989 r. Polska skupiała się na polityce bezpieczeństwa – to naturalne dla młodego kraju, który ma poczucie, że jego suwerenność wciąż jest zagrożona. Inna sprawa, że do NATO po prostu było łatwiej wejść niż do Unii Europejskiej.

Rdzeniem naszej obecności w Sojuszu jest uczestnictwo w kolejnych natowskich misjach. Czy taka polityka militarnego zaangażowania na świecie wzmacnia naszą pozycję międzynarodową?

Wzmacniała. Podczas gdy w większości krajów Sojuszu żywe były nastroje pacyfistyczne, my byliśmy gotowi brać udział w różnych misjach, wciąż utrzymując – wbrew ogólnym trendom – relatywnie wysokie wydatki na obronność. Z czasem sytuacja uległa zmianie. Już chociażby w 2011 r. odmówiliśmy wzięcia udziału w misji libijskiej, zbliżając się w ten sposób do stanowiska niemieckiego. Również od ataku na Syrię zdystansował się Tusk, choć z czasem złagodził stanowisko. Pamiętamy słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego o tym, że czas zakończyć politykę angażowania się w operacje militarne daleko poza granicami Polski.

Zmieniając więc wektory, zaczęliśmy z czasem bardziej koncentrować się na naszej obecności w Unii Europejskiej.

Tę tendencję widać od czasu powstania rządu Tuska. Unia Europejska stała się podstawowym punktem odniesienia naszej polityki zagranicznej.

Z czego wynikła ta reorientacja?

Wkrótce po akcesji w 2004 r. Polacy zdali sobie sprawę, że nasze główne potrzeby zaspokoić może przede wszystkim Unia: zapewnić rozwój gospodarczy, stabilność polityczną czy większą efektywność naszej polityki wschodniej – również wobec Rosji.

Odwrócenie się od Waszyngtonu nie było jednak wyłącznie wyborem pragmatycznym: wynikało także ze związanego z wojną iracką rozczarowania wobec amerykańskiej polityki. Reorientacja była o tyle istotna, o ile ogromny był wcześniej proamerykański entuzjazm w Polsce. Na początku wojny irackiej duża część polskich polityków zaczęła widzieć w Warszawie światowego gracza i strategicznego partnera Amerykanów, pojawiały się nawet głosy o konieczności przystąpienia do G7. Ten brak realizmu podsycany był przez ekipę George’a W. Busha, która wykorzystywała nas przeciwko Niemcom i Francji.

Unijny entuzjazm jednak również wygasa.

Długo istniał szeroki konsensus w sprawie naszego miejsca w Unii Europejskiej – wynikał z odnoszonych korzyści, poczucia bezpieczeństwa, ale też pragnienia przyłączenia się do cywilizacyjnego centrum Europy, przezwyciężenia statusu peryferii. Obecnie, po doświadczeniach kryzysu i niepewności co do losów wspólnej waluty, w Polsce słabnie wola głębszej integracji, podobnie jak w wielu innych krajach Wspólnoty wzmacniają się nastroje eurosceptyczne.

Mówiąc o naszej obecności w Unii Europejskiej nie można nie wspomnieć o polityce wschodniej. Czy na kierunku wschodnim jesteśmy w podejmowanych działaniach konsekwentni, prowadząc długofalową politykę, czy działamy intuicyjnie?

Zasadniczo prowadzimy politykę, której główne założenia zostały zdefiniowane już u progu III RP. Tradycyjnie przywołuje się w tym kontekście koncepcje opracowane w kręgu „Kultury” paryskiej. W polityce wschodniej nasz głos w Unii Europejskiej jest istotny.

Na tym kierunku nasza dyplomacja odniosła też największy sukces ostatniej dekady: skuteczną mediację podczas pomarańczowej rewolucji. Sukces podejmowanych wówczas przez Aleksandra Kwaśniewskiego i innych polskich polityków działań był jednak możliwy dzięki postawie Warszawy od 1989 r. i świadczył właśnie o niezmiennych fundamentach naszej polityki. Od samego początku ukraińskiej niepodległości wspieraliśmy Kijów, dając mu poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś wybitny historyk ukraiński z USA Roman Szporluk powiedział, że zmiany na Ukrainie w 1991 r. były możliwe m.in dlatego, że Ukraińcy mieli pewność, iż demokratyczna Polska, która nie zgłasza żadnych roszczeń terytorialnych, nie zagrozi integralności ich kraju. Dzisiejsze działania Aleksandra Kwaśniewskiego, jako reprezentanta Unii Europejskiej w rozmowach z Kijowem, są potwierdzeniem ciągłości tej tradycji.

Zmienia się więc w naszej polityce zagranicznej rozłożenie akcentów, ale jej fundamenty pozostają te same.

Fundamenty i prozachodnia orientacja pozostają rzeczywiście niezmienne, choć następuje znaczna ewolucja postrzegania roli, jaką chcielibyśmy odegrać w Europie i na świecie.


ALEKSANDER SMOLAR jest politologiem i publicystą. Od 1990 r. prezes Fundacji im. Batorego. W przeszłości doradca premierów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz zajmujący się Europą Wschodnią, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. Autor książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”, Czarne 2018.  Za wydany w 2020 r. reportaż „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał podwójną… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2013