Polak samowystarczalny

Polska kultura, chłopska i szlachecka, nie miała kiedy wytworzyć etosu mieszczańskiego, w którym wiara w samodzielnie osiągany sukces zajmowała kluczowe miejsce. Dziś, zamiast tego etosu, przyswoiliśmy sobie z niego tylko legitymizację egoizmu.

25.04.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 328429|prawo|1---Obyczaje nie zmieniają się w ciągu piętnastu lat. Nasze powszednie rytuały - zabiegi higieniczne, pory posiłków, godziny snu, formy okazywania szacunku i sposoby wyrażania uczuć - wszystko to są zjawiska z obszaru - jak to nazywają historycy - “długiego trwania", odporne na wpływ doraźnych wydarzeń, nawet rewolucyjnych. W zachowaniach codziennych, w nieformalnych relacjach między ludźmi zmiany zachodzą stopniowo, najczęściej niezauważalnie i na pewno nie dotyczą od razu wszystkich.

Ale z drugiej strony wiele zmian polskich obyczajów, jakie dokonały się w ciągu ostatnich lat, dostrzegamy gołym okiem. Nie trzeba do tego żadnych badań. Moi studenci angażują się jako wolontariusze, zawczasu przestraszeni, że po dyplomie nie znajdą pracy. W domu naprzeciwko zalęgła się agencja towarzyska; widzę, jak dziewczyny palą papierosy na balkonie. Młodzi ludzie bezbłędnie odróżniają markowe T-shirty od zwykłych podkoszulków. Wśród znajomych coraz więcej samotnych matek. Czy te i inne obserwacje układają się w jakąś całość? I czy istotnie są nowe?

Kontrolowany przekaz informacji, z jakim mieliśmy do czynienia do 1989 r., utrzymywał nas w nieświadomości co do wielu zjawisk, które wolność słowa pozwoliła wydobyć i wykrzyczeć. Akty przemocy trafiły na czołówki gazet, zamiast ukrywać się w drukowanych petitem rubrykach sądowych. Luksus reklam i sklepów uprzytomnia nam codziennie naszą biedę. Żyjemy w nowej sytuacji komunikacyjnej, z którą ciągle jeszcze trudno się oswoić i to ona właśnie stanowi najważniejszą zmianę.

Deficyt wstydu

Przekaz publiczny nie pozostaje bez wpływu na kształt przekazu prywatnego. Zniknięcie knebla cenzury zaowocowało zanikiem wstydu. Najprostszym tego świadectwem jest ekshibicjonizm telewizyjny. Mariusz Szczygieł, Ewa Drzyzga i inni publiczni spowiednicy prowokują ludzi do wyznań, których nie należałoby czynić nawet przed bliskimi przyjaciółmi. Brak skrępowania jest założeniem wstępnym wszystkich reality shows. Ma to oczywiście dobre strony: do publicznego dyskursu wchodzą w ten sposób sprawy przemilczane - przemoc wobec kobiet i dzieci, konflikty rodzinne, niestandardowe związki seksualne, kalectwo. Warto jednak pamiętać, że wypowiedzi publiczne wyznaczają zarazem pewną normę. Jeśli są drastyczne - przesuwają granicę tego, co nadaje się do wypowiedzenia. Samonapędzanie się brutalności słownej łatwo można zaobserwować w dyskursie politycznym, gdzie agresja, obelgi, fałszywe oskarżenia nikogo już nie dziwią, najwyżej prowokują do równie gwałtownego rewanżu. Dla młodszego pokolenia dodatkowym stymulatorem jest bezkarność i anonimowość internetu, który stanowi zachętę do demonstrowania plugastwa i nienawiści.

Ten kontekst nie pozostaje bez wpływu na to, co prywatnie myślimy - i mówimy - o sobie samych i bliźnich. Można powiedzieć, że jedną z konsekwencji wolności słowa jest nowe usytuowanie zasad poprawności politycznej. Bo to nieprawda, że poprawność polityczna przyszła do nas jako amerykański wymysł, który nie pozwala kobiet całować w rękę, a w programach uniwersyteckich każe Szekspira zastępować Angelą Dworkin. Każda epoka ma swoje decorum, swój kanon, który określa, co jest dopuszczalne, a co nie, do czego można się przyznać, a co już jest kompromitujące. I właśnie w tym zakresie zmiany wydają się najbardziej widoczne.

Badając polską samowiedzę obyczajową lat 90., opierałam się przede wszystkim na tak zwanych “dokumentach osobistych" - pamiętnikach nadsyłanych na rozmaite konkursy i listach kierowanych do prasy. Wypowiedzi tego rodzaju są zarazem prywatne i publiczne: pisze się o sobie i własnym życiu, ale tekst z założenia musi być przeznaczony do druku. Znaczy to, że odbijają się w nim wyobrażenia autora o tym, do czego wypada, a do czego nie wypada się przyznać. W analizowanych tekstach najbardziej uderzył mnie ujawniany bez oporów brak miłości bliźniego. Szczery, niczym nie osłaniany egoizm i brak solidarności. Bo i dlaczego mielibyśmy się przejmować czyjąś biedą? Albo zwracać uwagę na czyjąś niewygodę? Samotne matki mogą same zatroszczyć się o siebie. Ludzie z pegeerów to ciężar dla społeczeństwa. Ktoś powinien zagnać bezrobotnych do łopaty. Albo oburzone pytanie jednej z czytelniczek “Kobiety i Życia", która poczuła się osobiście zaatakowana: “Kto ma właściwie udzielać wsparcia rodzinom wielodzietnym?". No właśnie, kto?

Wypowiedzi takie niekoniecznie świadczą o tym, że ludzie w ostatnich latach stali się dla siebie gorsi czy bardziej nieczuli. Niewątpliwie jednak teksty te dowodzą kryzysu dwóch najważniejszych dyskursów, które przez ostatnie półwiecze obowiązywały w Polsce: dyskursu katolickiego i socjalistycznego. Dla obu powtarzająca się deklaracja: “cudzy los nic mnie nie obchodzi" stanowi horrendum. Trudno o bardziej widoczny dowód, że zmieniły się reguły wypowiedzi.

Jak to tłumaczyć? Jedna z możliwych odpowiedzi wskazywałaby na spóźnione upowszechnianie się w Polsce obiegowego przekonania z Weberowskiej interpretacji protestantyzmu: biedni są sami sobie winni, a powodzenie w interesach jest nagrodą za cnotę. Razem z McDonaldem i coca-colą zakorzenić by się miała u nas skundlona odrośl “katechizmu z Middletown", który tak kiedyś streszczała w “Moralności mieszczańskiej" Maria Ossowska: “Bogacenie się jest obowiązkiem obywatela (...). W tym dorabianiu się każdy musi dawać sobie radę sam. Bóg bowiem pomaga tylko temu, kto sam sobie pomaga, przy czym należy pamiętać, że dla ludzi pracowitych i oszczędnych droga jest otwarta do samego szczytu". Polska kultura, chłopska i szlachecka, nie miała kiedy wytworzyć własnego etosu mieszczańskiego, w którym wiara w samodzielnie osiągany sukces zajmowała zawsze kluczowe miejsce. Być może więc dziś, zamiast całości tego etosu, przyswoiliśmy sobie z niego tylko legitymizację egoizmu.

Etos grupy, który dotychczas dominował w dyskursie publicznym, został zastąpiony przez etos jej następców (bardzo upraszczając: etos inteligencki został wyparty przez etos sklepikarski) i to pozwoliło się ujawnić postawom uważanym wcześniej za niewłaściwe. Trzeci wariant sugerowałby, że we wszystkich dziedzinach skruszyły się reguły wstydu i odwoływanie się do norm przyzwoitości stało się anachronizmem;

tryumfujący egoizm utrudnia kształtowanie się jakiegokolwiek “my", a już zwłaszcza “my" kontrolującego. W tej sytuacji wszelkie opory tracą zarówno ci, którzy wniebogłosy krzyczą o swych krzywdach, jak i ci, którzy jawnie im pomocy odmawiają. Choćby nawet pomagali im po cichu.

Wściekły apetyt

Obecność resentymentu w polityce przestała dziwić - ciągle ktoś tam występuje z krzykiem, że skończy z niesprawiedliwością i złodziejstwem i potem każdy dostanie, co mu się należy, a czego był dotąd pozbawiony. Ale inwazja resentymentu i związanych z nim postaw w życiu codziennym jest kolejną ważną i wiele o nas mówiącą zmianą. Dlaczego ktoś ma lepiej, ktoś ma więcej, komuś się udało bardziej niż mnie? I jednocześnie: dlaczego miałbym ustąpić, oddać mój czas, moją pracę, zrezygnować z mojej zachcianki, skoro na to wszystko zasłużyłem?

Także w stosunkach rodzinnych zaciera się oczywistość dobra wspólnego: starzy rodzice są ciężarem, chory współmałżonek - kłopotem, dziecko - związaniem rąk. To oczywiście nie znaczy, że ludzie nie wywiązują się dziś z obowiązków albo że naprawdę stali się gorsi niż kilkanaście lat temu. Często jednak ujawniają poczucie, że świadczenia dokonują się ich kosztem. Uciążliwość ludzkiego losu przestali traktować jako rzecz naturalną.Czują się pokrzywdzeni, gdy komuś idzie lepiej.

Tym bardziej jest to osobliwe, że w porównywalnych materiałach z lat 60. uderzał mnie właśnie brak resentymentu. Oczywiście, działała cenzura i autocenzura, badanie dyskursu publicznego siłą rzeczy ogranicza się do tekstów drukowanych, wielokrotne sito nie przepuszczało sądów krytycznych, więc odtworzony obraz musiał być niekompletny. Ale czy cenzor mógłby aż tak manipulować nastrojem? Likwidować akurat świadectwa zawiści, dopuszczając do druku informacje o biedzie, pracy nad siły, strasznych warunkach mieszkaniowych? Mało prawdopodobne. Wypada więc przyjąć, że czterdzieści lat temu w mentalności społecznej rzeczywiście występował pewien rys stoicyzmu: skłonność do samoograniczeń, poprzestawanie na małym.

Dotyczy to nie tylko pragnień konsumpcyjnych, lecz w większym jeszcze stopniu aspiracji życiowych, jakby przykrawanych do tego, co możliwe. W tym przede wszystkim sensie była to istotnie nasza mała stabilizacja. Zgaszeni, cisi ludzie, którzy zadowalali się byle czym? A może przeciwnie - dojrzali, doświadczeni i pozbawieni złudzeń? Niezależnie od odpowiedzi, na tym tle dzisiejsze roszczenia i pretensje wypadają szczególnie jaskrawo. Jeśli autorzy materiałów z lat 60. poprzeczkę ustawiali sobie zbyt nisko, to z kolei w czterdzieści lat później znikła w ogóle świadomość ograniczeń. Bardzo łatwo uwierzono, że każdy może mieć wszystko: pieniądze, sukces, świat u stóp i niewiarygodnie szybkie auto.

Nie ma w tym nic dziwnego. Przeszło sto lat temu Emil Durkheim opisywał taki stan jako anomię. Przemiany społeczne i ekonomiczne destabilizują system wartości. Ludzie przestają wiedzieć, czego się trzymać i na co w życiu mogą liczyć. W “La Suicidé" czytamy: “żadna istota żywa nie może być szczęśliwa, a nawet nie może żyć, jeżeli jej potrzeby nie znajdują się we właściwym stosunku do jej środków. (...) Jak jednak ustalić ilość dostatku, wygody i zbytku, jakiej ma prawo szukać istota ludzka? (...) Funkcjonowanie ludzkiego życia nie wymaga, by zatrzymały się one w takim lub innym miejscu. (...) Jeśli zatem z zewnątrz nie przychodzi nic, co mogłoby tę pożądliwość powściągnąć, staje się ona dla siebie samej nieustającym źródłem udręki. (...) Pragnienie nie do ugaszenia jest nieprzerwaną torturą". Jako przeciwieństwo nieograniczonych apetytów, rozbudzonych przez gospodarkę wolnorynkową, Durkheim wskazywał średniowiecze, kiedy to każdy od urodzenia wiedział, co go czeka i czego może się od losu spodziewać. Rada może niezbyt aktualna, diagnoza jednak godna jest zapamiętania.

Potwierdza się także inna klasyczna diagnoza. Zdaniem Ortegi y Gasseta społeczeństwo masowe ma mentalność dziecka, “zadufanego paniczyka". Dziecko żąda natychmiastowego zaspokojenia zachcianek nie troszcząc się o środki i możliwości. Jest naturalnie roszczeniowe. W latach 60. “Bunt mas" mógł się u nas zdawać książką egzotyczną: w opresyjnym społeczeństwie polskim masy nie miały szans ujawnienia prawdziwych pragnień, a i same pragnienia pozostawały w znacznym stopniu uśpione. Dziś natomiast wściekły apetyt, podsycany z wszystkich stron przez reklamę, staje się przyczyną poczucia krzywdy, bo przecież sukces jest na wyciągnięcie dłoni. To jeden z powodów, dla których dane statystyczne świadczące o rzeczywistym podniesieniu się poziomu życia, wszystkie te informacje o pralkach, lodówkach, wycieczkach zagranicznych, telefonach komórkowych i antenach satelitarnych - nie przekładają się na zadowolenie społeczne. Natomiast każde niepowodzenie czy nieszczęście traktowane jest jako strata; w takich kategoriach opisuje się nieudane małżeństwa, samotność, konflikty z dziećmi, chorobę, utratę pracy i nadmierną tuszę.

Ci, którym się powiodło, puszą się ponad miarę, nie licząc się z myślą, że sukces bywa nietrwały. Ci, którzy na to patrzą, zgrzytają zębami z zazdrości; niezależnie od tego, czy chodzi o ślub, pracę czy markowe spodnie.

Kto jest kim?

Obok ujawnionego egoizmu i rozbudzonego resentymentu trzecim ważnym wyznacznikiem zmian, które dokonały się w ostatnim piętnastoleciu, wydaje się być rosnąca niepewność ról. Tych najbardziej podstawowych: kobiety, mężczyzny, matki, ojca, dziecka. Można się zgodzić, że decydujące przeobrażenia w tej dziedzinie dopełniły się w wyniku II wojny światowej. W naszym kręgu kulturowym zakończyła ona proces uobywatelnienia kobiet przez przyznanie im praw wyborczych (Polki, przypominam, miały je od 1918 r.); a także, co może jeszcze ważniejsze, w skali masowej włączyła kobiety w społeczny proces wytwarzania. Tym, którzy dziś szydzą z hasła “kobiety na traktory", warto uświadomić, że - niezależnie od uwikłań ideologicznych i politycznych - płynęło ono również stąd, że traktorzystów po wojnie było za mało; skądinąd Amerykanów do wysiłku wojennego nieco wcześniej zagrzewały plakaty z “Rosie z nitownicą" i “Wandą spawaczką", bliźniaczymi siostrami naszej traktorzystki. Jak było, tak było; dość, że kobiety masowo wyszły z domu, by zarabiać na życie poza nim.

Ale obyczaj, wyobraźnia, stereotypy często nie nadążają za tym, co się dzieje w społeczeństwie. Mentalna absorpcja przemian dokonuje się z opóźnieniem. Rewolucja przemysłowa przez dwieście lat przekształcała rodzinę europejską z jednostki produkcyjnej we wspólnotę konsumpcji; wspólnotę coraz słabszą, bo i konsumpcję każdy z członków rodziny uprawia dziś na własną rękę. Nie jest to rezultat ostatnich lat, ale teraz, jak się wydaje, lepiej to sobie zaczęliśmy uświadamiać.

Badanie materiałów obyczajowych z lat 60. pozwala uświadomić sobie, jak wiele przedsięwzięć, niegdyś z konieczności wykonywanych wspólnie, zniknęło z horyzontu życia rodzinnego. Symboliczny wymiar ma tu wielkie pranie, czasem kilkudniowe, w którym, sądząc po pamiętnikach, często uczestniczyli mężczyźni taszcząc węgiel, wodę, rozpalając ogień, wynosząc popiół i mydliny. A przecież nie było to jedyne przedsięwzięcie, które straciło sens z pojawieniem się udogodnień technicznych. Dziś nawet wspólna konsumpcja napotyka coraz większe przeszkody, skoro członkowie rodziny muszą żyć w nieuzgodnionych z sobą rytmach instytucji pozarodzinnych. Miejsce wspólnoty produkcyjnej i konsumpcyjnej zajmuje rodzina, której głównym celem jest zaspokajanie potrzeb uczuciowych.

Zmiana warunków życia automatycznie archaizuje dawne role. Na pozycję ojca rodziny pracował niegdyś cały system patriarchalny; dziś role ojcowskie wyraźnie straciły na atrakcyjności. Tak w oczach tych, którzy mieliby je podejmować, jak w opinii obserwatorów. Dramatyczne apele od czasu do czasu podnoszone w tej sprawie - choćby przez Wojciecha Eichelbergera w “Zdradzonym przez ojca" - nie biorą się przecież znikąd. Odwzorowują - choćby i nie do końca trafnie - rzeczywisty problem społeczny.

Wystarczy pamiętać, że tradycyjne ojcostwo oparte było na autorytecie wiedzy, dziś skutecznie podkopanym przez szkołę, telewizję i komputer, czyli przez źródła informacji, z którymi żadna jednostka nie może się mierzyć, a z którymi każde dziecko ma do czynienia na co dzień; na autorytecie wszechstronnych umiejętności, który w czasach specjalizacji w ogóle stracił sens; wreszcie na autorytecie władzy, której nimbu trudno się dopatrzyć w szarej rzeszy ojców-pracowników najemnych. W tej sytuacji trzeba samemu od początku wymyślać siebie jako ojca, co wymaga odwagi i pomysłowości, na które wielu nie stać.

Z kolei matka, kapłanka domowego ogniska, skoncentrowana tylko na domu i dzieciach, w Europie pojawiła się dopiero wśród zamożnego XIX-wiecznego mieszczaństwa. Dodatkowo spopularyzowała ją amerykańska kultura masowa lat 50. i 60. XX wieku, kiedy to usiłowano zagnać z powrotem do domu (i zepchnąć z rynku pracy) zbyt wyemancypowaną podczas wojny Wandę-spawaczkę. W Polsce jednak wzór matki-gospodyni ma przede wszystkim genezę wiejską. Tam najdłużej przetrwała rodzina produkcyjna i związany z nią podział ról, w mieście narażony na erozję. W każdym razie w naszych czasach i w mieście Matka-Polka straciła patriotyczne i Mickiewiczowskie odniesienia; w języku potocznym stała się synonimem kogoś, kto taszczy siatki z zakupami, a w domu jest rodzajem sługi do wszystkiego. Trudno uznać ten wzór za atrakcyjny, zwłaszcza dla osób, które osiągnęły pewien status. W rezultacie kobiety trochę po omacku próbują ustalić, jak pełnić role macierzyńskie nie przestając być pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. I podobnie jak mężczyźni pozbawione są wyraźnego drogowskazu.

W rodzinie, w której role są niezbyt stabilne, natomiast oczekiwania emocjonalne bardzo duże, szczególną rolę zaczynają odgrywać relacje międzyosobowe. W listach i pamiętnikach pisanych przez kobiety uporczywie powraca kwestia rozmowy. Dlaczego on się do mnie właściwie nie odzywa? Dlaczego nie mówi mi o swoich przeżyciach? Dlaczego porozumiewamy się tylko co do codziennych zadań? Dlaczego nie rozmawiamy o uczuciach? Wątek jest zbyt natrętny, aby go uznać za przypadkowy. Domaganie się komunikacji werbalnej bardzo często daje się interpretować jako tęsknota za jakąś formą serdeczności czy czułości, bez których cały sens związku staje pod znakiem zapytania. Chcemy być kochani, doceniani, szukamy zrozumienia, oczekujemy empatii. Rodzina, której jedyną podstawą są uczucia, wymaga znacznie troskliwszej pielęgnacji i znacznie większego wkładu dobrej woli niż rodzina, której fundament stanowi wspólne działanie.

Straszne dziecko

Ktoś zapyta: - No dobrze, a co z dziećmi? Przecież rodzina to nie tylko neurotyczni rodzice. Wbrew pozorom odpowiedź nie jest prosta. Kulturę polską często charakteryzowano jako infantocentryczną; w różnych badaniach dobro dziecka wymieniane jest przez ankietowanych jako wartość najwyższa, razem z rodziną albo nawet przed nią. Z drugiej strony jednak wiemy dobrze, jak wiele jest dzieci porzuconych, zaniedbanych, bitych; albo przeciwnie - takich, którym przez nadmiar rodzicielskich ambicji odbiera się nawet pozory dzieciństwa. Czy dziecko może być fundamentem rodziny? Tak zapewne uważają sądy, kiedy “ze względu na dobro dziecka" odmawiają rodzicom rozwodu. Myślę jednak, że to za duże obciążenie. Być jedynym uzasadnieniem związku ludzi, których mało co poza tym łączy, to wyczerpujące zadanie. Nic dziwnego, że tak często źle się kończy.

Przypisywana dziecku centralna rola należy jednak, jak się zdaje, do przeszłości. W materiałach z lat 90. zaczyna się rysować coś całkiem nowego i niebezpiecznego: strach przed dzieckiem. Ten strach nie wyraża się wprost, ujawnia się mimochodem, bezwiednie, z okazji innych tematów. Może przybierać różne odmiany. W najprostszej jest to lęk przed bandą dziesięciolatków, którzy tamują przejście na klatce schodowej i nie okazują szacunku starszym. W bardziej złożonej - podsycana przez środki przekazu wiedza o przestępczości dziecięcej i o tym, że dziećmi czasem posługują się gangsterzy. Na to nakłada się obraz dziecka-ofiary: gwałconego, mordowanego, katowanego. Dochodzi wreszcie upowszechniająca się wiedza o przypadkach pedofilii, co siłą rzeczy czyni z każdego dziecka potencjalny obiekt seksualny.

W rezultacie dziecko ulega tabuizacji: jest zarazem potężne, zagrażające, trochę wstrętne. Staje się dosłownie niedotykalne; kontakt z nim nabiera dwuznaczności. Przestajemy odczuwać wobec niego bezrefleksyjną sympatię. Niekiedy zaś wprost traktujemy je jak totem, składając mu cenne dary i oblekając w kosztowne stroje.

***

Zmiana stosunku do dzieci - jeśliby miałaby się utrzymać - na pewno jest zmianą na gorsze. Inne zmiany, które tu wskazałam, trudno oceniać; są odpryskami wielkich procesów społecznych i nie ma co z nimi dyskutować. Brutalizacja dyskursu wiąże się z jego demokratyzacją; wolność słowa zaprzeczałaby sobie, gdyby nie była pełną wolnością. Z kolei podwyższony poziom oczekiwań społecznych, w oczach stoika groźny przez możliwość rozczarowania, to nic innego niż pragnienie transgresji, które leży u podstaw naszej cywilizacji i bez którego ani nie przepłynęlibyśmy Atlantyku, ani nie odtworzyli kodu genetycznego. Natomiast rozluźnienie solidarności to znak, że ścisłe związki nie są już niezbędne do przeżycia i możemy sobie pozwolić na swobodę i indywidualizm. A dbałość o wyrażanie i pielęgnowanie uczuć, do czego zmusza dzisiejsza przeobrażona rodzina, też nikomu nie zaszkodzi.

Przekształcanie się ról rodzinnych to jeszcze nie koniec samej instytucji, jednej z najtrwalszych, jakie ludzkość stworzyła. A o skutkach tych zmian coś wiążąco będzie się dało powiedzieć nie za kilka, lecz za kilkadziesiąt lub nawet za kilkaset lat.

Małgorzata Szpakowska jest historykiem idei, antropologiem kultury, krytykiem literackim. Wykłada w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego i jest członkiem redakcji “Dialogu". Opublikowała m. in. “Światopogląd Stanisława Ignacego Witkiewicza" (1976), “O kulturze i znachorach" (1983), “Dyskusje ze Stanisławem Lemem" (1996), “Zakorzenionych, wykorzenionych" (1997). Laureatka Nagrody Kościelskich (1977) i Nagrody Fundacji Kultury (1997). Ostatnio ukazała się jej książka “Chcieć i mieć. Samowiedza obyczajowa w Polsce czasu przemian" (2003).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2004