Gdzie diabeł siano roztrząsa. Rozmowa z Rochem Sulimą

PROF. ROCH SULIMA, kulturoznawca: W naszej naturze leży chęć bycia „gdzie indziej”. To „gdzie indziej”, czyli prowincja, ma dziś standardy życia bliskie miastu. Przymiotnik „zacofany” stał się wieloznaczny.

20.06.2022

Czyta się kilka minut

W Małomierzycach, 15 czerwca 2022 r. / GRAŻYNA MAKARA
W Małomierzycach, 15 czerwca 2022 r. / GRAŻYNA MAKARA

MARCIN ŻYŁA: Co to takiego sralabartek?

ROCH SULIMA: To wiatr, który wznosi z ziemi piasek, tworzy małe trąby powietrzne. Niebezpieczny w czasie żniw, wywraca mendle ze zbożem, roztrząsa suszone siano. Aby go zneutralizować, trzeba w wir rzucić coś ostrego – nóż lub sierp. Oczywiście, wieje tam, gdzie działa diabeł albo ktoś potępiony.

Zna Pan te złe miejsca?

Do Małomierzyc, wsi na granicy Mazowsza i ziemi świętokrzyskiej, sprowadziliśmy się z żoną 18 lat temu. Ale wciąż nie umiemy korzystać z map mentalnych, których używają ludzie bardziej tu osadzeni. Zewsząd słyszę, że do Małomierzyc przyjeżdżają z Iłży zbierać grzyby. My na grzyby jesteśmy ślepi, choć mamy las za płotem.

Te mentalne mapy to przede wszystkim topografia pól – wiadomo, gdzie ziemia rodzi, a gdzie wieje sralabartek, ale też, gdzie się ktoś w śródpolnym potoku utopił. Zna się miejsca, do których przychodzą jaszczurki i węże, gdzie zdarzają się wypadki samochodowe. Od sąsiada dowiedziałem się, że niebezpieczne burze są wtedy, gdy chmura przyjdzie „od Zawala”. Kiedyś mieszkał tu taki leśniczy. Prawie zawsze się sprawdza.

Chciałem kiedyś w gminie stworzyć mapę dobrych miejsc. W kontrze do martyrologii, żeby można było spacerować bez zadumy.

To ciekawe, ale raczej się nie przyjmie.

Bo codzienność jest przezroczysta?

Są dobre miejsca – też mam tu kawałek lasu, gdzie przychodzą mi do głowy najlepsze myśli. Ale taka mapa byłaby jak dzień dobrych wiadomości w telewizji, raczej niewypałem. Mentalne mapy złych miejsc, np. lokalnych strachów, tworzą się same, obejmują nie tylko najbliższą wieś, ale także teren parafii, gminy czy małego miasteczka.

Lokalny świat to właśnie gmina, parafia, miasteczko?

Miasteczka i gminy są „kotwicami” prowincji. Alexis de Tocqueville twierdził, że imperia zbudowali ludzie, a gmina pochodzi wprost od Boga. Ani premier, ani wojewoda nie powiedzą: „zbudujemy miasteczko”. Ono w potocznych wyobrażeniach istnieje od zawsze, jest przez nas dziedziczone. Na przestrzeni dziejów liczba gmin właściwie się nie zmienia.

To znaczy, że skala życia jest zawsze taka sama.

Właśnie tak. A to gminy i miasteczka są dla społeczności lokalnych zwornikami tego, co wspólne i jednostkowe, oraz tego, co niewyobrażalne i doświadczane.


CZYM NAS KUSZĄ MAŁE MIASTA

RAPORT MARKA SZYMANIAKA | Drożejące mieszkania w metropoliach i coraz powszechniejsza praca zdalna to szansa dla mniejszych miejscowości. Wygrają te z atrakcyjną ofertą i dla nowych, i dla starych mieszkańców.


Oprócz map mentalnych do niedawna wiązała te wspólnoty pamięć genealogiczna, w mniejszym zakresie też pamięć historyczna. W przekazach mówionych pamięć mogła sięgać aż do ósmego pokolenia wstecz – potwierdzają to badania z wielu miejsc na świecie. Na Podhalu starsi ludzie wiedzą, kto komu i kiedy jaki brzyzek przekazał. Teraz to się zmienia, bo nawet na prowincji więzi z ziemią ulegają zerwaniu.

Lubi Pan słowo „prowincja”?

Używam go w sensie opisowym, nie wartościującym. Prowincja stała się modna, i to na całym świecie. Równocześnie doszło do czegoś, co nazywa się deterytorializacją zjawisk kulturowych. ­Dotąd, na określonym terytorium, istniała jakaś społeczność, która miała swoją kulturę, ta kultura wytwarzała określone symbole. Teraz się to wszystko rozjechało. Zamiast kultur etnicznych czy „lokalnych” pojawiają się ruchome krajobrazy kulturowe.

Przestrzeń ma inne znaczenie?

Dla opisu dynamiki zjawisk społecznych bardziej znaczące będą relacje przestrzenne niż czasowe. Proszę zauważyć, że przymiotnik „zacofany” stał się dziś wieloznaczny. Prowincji nie rozpatrujemy już jako „zapóźnionego” w rozwoju terytorium, raczej jako mozaikę „ruchomych” krajobrazów kulturowych o różnej genealogii społecznej i historycznej. W dobie tych wszystkich przemieszczeń – dojmującego wpływu pop­kultury – ważne jest coś, co określiłbym tradycyjnym mianem „okolicy”. To miejsce, w którym – jak radzi Heidegger – najpierw „zamieszkujemy”, a później „budujemy”.

Próbę zbudowania swojej „okolicy” – ze śladów, znaków, porzuconych rzeczy, ale też nastrojów i głosów „pustki”, w dramatycznie „opuszczonej” przez Łemków, Żydów i Romów przestrzeni Beskidu Niskiego – widać doskonale w książce Moniki Sznajderman „Pusty las”. Małe ojczyzny coraz rzadziej są dziedziczone, są do zbudowania.

Ale pan się znowu krzywi.

Bo nie znoszę sformułowania „mała ojczyzna”.

No, heroiczna ta pana polemika z językiem wartości. Na prowincję to pojęcie przyszło z zewnątrz i – zmartwię pana – mocno się ugruntowało także w lokalnych narracjach. Chłopi kiedyś nie wiedzieli, że mają małe ojczyzny ani że mają folklor. Dobrze to widać w „Na wysokiej połoninie” Stanisława Vincenza, gdzie istnieje niewzruszony dookolny horyzont, świat tradycji, które mają siłę sankcji. Dopiero w ten kulturowy kontekst wpisywany jest dom, a pomyślność w nim gwarantuje magia zakładzinowa [czyli rytuały związane z budową nowego domostwa – red.].

I na polskiej wsi jest tak cały czas, mimo przemian?

Tak jeszcze bywa, choć zmienili się ci, którzy te domy budują. U nas struktura agrarna – w szerokim tego słowa znaczeniu – jest taka sama prawie od wieków. Zaczęła się zmieniać ostatnio, kiedy chłopi, nie mając następców, oddawali ziemię państwu albo ją sprzedawali. Na wsi usunął się spod nóg, nigdy dotąd niewzruszony, fundament świata. Badacze mówią o procesie dezagraryzacji wsi. Teraz jest ostatni ­moment, żeby dostrzec, jak działają te stare mapy mentalne.

Nie da się tego uratować?

Tak się czasem dzieje, gdy okolicą zainteresuje się ktoś z zewnątrz. Strażnikami takich słów i porzuconej pamięci bywają ludzie, którzy przenoszą się tu z miasta. Niekiedy oddziałuje turystyka, a niekiedy wzorce z seriali „o prowincji”.

Coraz częściej też działają – nazwę ich tak: „źródłoznawcy” – ludzie poszukujący w znakach tradycji źródeł swojej tożsamości kulturowej, a także swojej rodzinnej genealogii. To zjawisko nabiera wyrazistości, dzięki nim „prowincja” coraz więcej wie o sobie, staje się atrakcyjną przestrzenią życia.

Na poziomie indywidualnym, wyprowadzając się z miast, faktycznie na potęgę szukamy ukrytych historii lokalnych. Wręcz samolubnie, żeby uzasadnić w okolicy siebie.

Kulturowe „samolubstwo”, podobnie jak snobizm, bywa czymś pozytywnym. Prowincja staje się przedmiotem namysłu w zglobalizowanym świecie, a to wzbogaca jej „samowiedzę”, umożliwia samostanowienie kulturowe prowincji, która wyzbywa się negatywnych konotacji.

Narasta dziś fala „ludowych historii Polski”, sądzę zresztą, że redagując przez ćwierć wieku z Wiesławem Myśliwskim kwartalnik „Regiony”, byliśmy tu prekursorami. Z bogatej już listy tych historii wymienię: „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, „Siłę podporządkowanych” Michała Rauszera, „Ludową historię Polski” Adama Leszczyńskiego czy – pokazującą inny ważny wymiar tych historii – książkę Piotra Korczyńskiego „Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim”. W tym zwrocie do prowincji można odczuć coś w rodzaju misji społecznej, spłacania długu wobec krzywdzonych. Oby tylko nie ześliznęło się to w jakąś nową ludomanię.

Ani w sytuację, gdy za prowincję będą mówić inni.

Prowincja przestała się siebie wstydzić, ale rzeczywiście, głos za nią zabierają najczęściej inni. Pół biedy, jeśli to liderzy lokalnej opinii, animatorzy kultury czy badacze. Zazwyczaj jednak mówią o niej politycy i telewizje. Ludzie często posługują się kalkami. O tym, ile „Tusk nakradł”, nasłuchałem się i w Małomierzycach. Mam wrażenie, że jedyny dziś autentyczny głos stąd – to ten wrzucony do urny.

Zdarzają się jeszcze głosy, zapewne dziś ostatnie, które ocalają bogate dziedzictwo ludowych opowieści, pełnych przekory i humoru. Mam tu na myśli np. znakomite ­„Opowieści sołtysa” Stefana Szota z Iwkowej, wydane kilka lat temu przez Fundację na rzecz Rozwoju Polskiego ­Rolnictwa. Do tych barwnych „Opowieści” miałem przyjemność napisać wstęp pt. „W kręgu ludowej humorystyki, czyli Polska widziana »z dołu«”. Gdy się ma takich opowiadaczy, jak wybierany przez dekady sołtys i zasiedziały w Iwkowej proboszcz Jan Piechota, autor zbiorów gawęd, to można być pewnym, że okolica „zna sama siebie” i znana jest ­innym.

Dlaczego prowincja, trzymajmy się już tego słowa, tak przyciąga? Według badań, poza miastem chciałaby żyć zdecydowana większość Polaków.

W naszej naturze leży chęć bycia „gdzie indziej”, a więc coś, co Kazimierz Wyka nazwał „przestawką geograficzną”. Dla mnie brzmi to jak hasło: „za dalą, dal”. To „gdzie indziej” ma dziś standardy życia bliskie miastu, np. porównywalny stopień nasycenia telefonami komórkowymi, internetem czy nowoczesnymi urządzeniami domowego użytku. Poza traktorami, które często liczą sobie kilkadziesiąt lat i ciągle są „na chodzie”. Ale parada zabytkowych traktorów na wiejskiej drodze nie jest jeszcze atrakcją turystyczną.

To na prowincji lokujemy swój wzorzec integralnego sposobu życia, być może to odległy refleks wzorców renesansowych. Języka Jana Kochanowskiego mogłem dosłuchać się jeszcze w latach 60. XX w. w mówionej poezji ­niepiśmiennych chłopek z Doliny Wilkowskiej w Łysogórach.

Sycyna, miejsce urodzin Kochanowskiego, jest kilkanaście kilometrów stąd.

Norwid, który odwiedził Sycynę w 1841 r., pisał o ­Janie Kochanowskim tak: „Gminny, sielski, uczony, kmiecy i królewski// Ten kasztelański Jana język czarnoleski”. W tym stwierdzeniu mieści się wszystko, to najlepsza definicja „bezprzymiotnikowej” prowincji, na której można jeszcze dosłuchiwać się odległych tonów renesansowego świata.

A co ze stereotypem nietolerancyjnej wsi?

Zwierzęta są – jak dawniej – albo przeklętym bydłem, co słychać w czasie przegonu krów, albo dzikimi kotami, bezpańskimi lub łańcuchowymi psami. Są „na służbie” człowiekowi, nie do zabawy, nie do głaskania.

Natomiast przechodząc do świata ludzi, cenzura obyczajowa wyraźnie zelżała, np. konkubinaty są raczej ­akceptowane, może jeszcze nie powszechnie. Cenzorki wymarły. Nie ma już tych staruszek, które siedziały na ławeczkach przy drodze albo przy oknie w izbie.

Myślałem, że to bardziej księża. Jeszcze przed dwustu laty w górskich wsiach pogranicza, zanim powstała gęsta sieć parafii, a Kościół wprowadził purytańskie, miejskie zasady moralne, wśród młodzieży panowała relatywna swoboda seksualna.

Kościół oczywiście odgrywa swoją rolę, ale na wsi istniała od zawsze przekora wobec wszelkiej władzy.

Istotną rolę w życiu prowincji pełnią opowieści o życiu parafialnym, o życiu nie tylko lokalnej władzy, o tym, co widać, i o tym, czego się nie zobaczyło. Powoli też, za sprawą mediów, wprowadzają się na wieś gwiazdorskie biografie idoli popkultury. Przeżywanie kłopotów i ekspresje radości są wciąż publiczne, słychać je przez płot, docierają do okolicznych posesji, wszyscy są na widoku wszystkich, a plotki nie mogą się ­„zmarnować”.

Czas i punktualność wciąż się tu nie liczą, choć o braku czasu stale się mówi. Na umówione spotkanie można spóźnić się nawet godzinę albo więcej. Choć nie zawsze tak jest, to mam poczucie, że wciąż doświadczam niespiesznego rytmu prowincji. Zazwyczaj „wpada się” do kogoś na pogwarki czy w interesach – bez zapowiedzi, to jest stary przywilej „gościa”, człowieka gościńca.

Od lat zajmuje się Pan badaniem codzienności, to jej poświęcona jest Pana ostatnia książka. Jak w porównaniu z miejską wygląda wiejska codzienność?

Na wsi rzadziej dzielimy się jej obrazem w internecie. Dalej jednak „pyskówki” przez płot, nawet najbardziej ekspresyjne, mają – ostatecznie – moc scalania wspólnoty. ­Przeżywanie „wspólnotowości” nie trafia do sieci.

Bo codzienność jest zawsze czyjaś, ma różne historie i swój własny wymiar historyczny. Życie codzienne i ­codzienność – to dwie różne rzeczy. Szerzej piszę o tym ­właśnie w „Powidokach codzienności”.

Codzienność odsłania się wówczas, gdy podejmujemy nad nią namysł albo gdy mamy drobny kłopot z egzystencją, np. gdy zgubiliśmy klucze, mieliśmy stłuczkę lub ­remont w domu. Wtedy ją zauważamy. Nie mówię w tym momencie o czymś zasadniczym, o katastrofach, pandemiach, wojnach, które żywotnie nas dziś dotykają. Codzienność pandemiczna, wojenna wymaga innej narracji, gdyż jej porządek ulega gruntownemu załamaniu. Najwyższą stawką staje się ludzkie życie. Wtedy codzienność przybliża jego nieredukowalny sens.

Codzienność jest fizyczna?

Bez wymiaru cielesnego nie ma co o niej mówić. Sama kategoria codzienności jest tworem miejskim, narodziła się, jak sądzę, w społeczeństwach protestanckich. Ale gdybyśmy jej nie dostrzegali, nie moglibyśmy uczestniczyć w kulturze konsumpcyjnej, w kulturze popularnej – bo punktem jej odniesienia jest codzienność „pozłacana”, właściwie magiczna, związana z ofertą lepszego życia. Z marzeniami.

Magia była jedną z praktyk kultury tradycyjnej. Dzisiaj odbywa się jakby ponowne „zaczarowanie” świata. Można by mówić o magii, której moc bierze się z „przebrania” różnych praktyk wyrafinowanej racjonalności w kostiumy rzeczywistości magicznej. Dlatego reklamę nazywam współczesną poezją magiczną. To ona apeluje do tych sfer rzeczywistości, których się nie da sprawdzić, a które wyglądają ­atrakcyjnie.

Skoro bez odniesienia do popkultury trudno o namysł nad codziennością, to co byłoby polskim odpowiednikiem tych scen w amerykańskich filmach, gdy przed pracą i szkołą, spiesząc się, a czasem kłócąc, domownicy jedzą wspólne śniadanie? Gdzie by się to u nas działo?

Myślę, że też przy stole, choć przestał być on domowym ołtarzykiem, a o jego sakralnym znaczeniu przypominają tylko ponawiane świąteczne rytuały. Wspólne siadanie do stołu to potwierdzanie wyjątkowej chwili. Na wsi raczej nie było codziennych spotkań przy stole, często posiłki jadło się w biegu.

Pomimo zmian, stół zachował wartość symboliczną. Ze stołem i za stołem nie wszystko można robić. Wciąż nie powinno się na nim siadać, ale np. przy stole w kuchni wolno majsterkować. Wiejska kuchnia zawsze była wielofunkcyjna, obsługiwała inwentarz i ludzi, dziś wciąż odbywają się tu rodzinne narady.

Jaka jeszcze jest codzienność na wsi?

Przy obecnym tempie życia coraz trudniej jej doświadczać bezwiednie. Powiedziałbym wręcz, że codzienność nie daje dziś czasu np. na tradycyjne biadolenie, że kiedyś było lepiej.

W klasycznym, pochodzącym z Wielkopolski, chłopskim pamiętniku z lat 30. XX w. można przeczytać zdanie: „Dawniej było lepiej, wódka była tania”. Napisał to członek tzw. dozoru kościelnego w Starym Gostyniu – Tomasz ­Skorupka. Ten człowiek na pewno nie pił, a jednak w ten sposób pokazał swoje kłopoty. Tak właśnie ujawnia się codzienność – trzymają nas przy życiu pasma sukcesów i pasma udręki.

Brak czasu to jedno, ale swoje robi też popkultura. Ona sprawia, że z udrękami nie jesteśmy sami. Zawsze możemy się nimi z kimś podzielić na Facebooku czy oglądając serial, który przedstawia sytuacje podobne do naszego życia. Przeżywanie codzienności to dzisiaj konieczność bycia na widoku. Innej codzienności nie ma.

Narzeka się wciąż razem z sąsiadami?

Kłopot w tym, że przy dzisiejszym typie kultury spada znaczenie narzekania. Coraz trudniej usiąść na ławce i biadolić. Na Tuska jeszcze można, ale na los coraz trudniej.

I nie zmieniła tego pandemia? Wiem, zapomnieliśmy już o niej, ale był to jednak epizod epokowy, w dodatku niezawiniony przez nas – idealny temat do narzekań na los.

Socjologowie z Poznania stworzyli program badania pandemii. Potwierdzili, że nasze zachowania powróciły do form, które można uznać za tradycyjne. I faktycznie, nabrało znaczenia sąsiedztwo, małe wspólnoty i to, co blisko. Za sprawą pandemii odnowiła się podmiotowość życia, inna niż ta, której wzorce podsuwa nam popkultura.

Do przysiółka, w którym mieszkam latem, jest trudny dojazd komunikacją publiczną. Kiedy jednak wracam tu z miasta, zdarza się, że w ciągu 10 minut, niezależnie od siebie, dzwonią sąsiedzi z pytaniem, czy nie trzeba po mnie wyjechać. Tak jakby była jakaś „automatyczna” sieć, niemal intuicyjnie reagująca na dzieloną przez wszystkich niedolę. Ma Pan podobne doświadczenia?

Muszę powiedzieć, że nie. Z prostego powodu. Małomierzyce to już chyba moje dwunaste miejsce pod polskim niebem, dwunasty adres. To sprawiło, że jestem wyrzucony ze struktur sąsiedzkich.

W opowieściach ludowych sąsiadów nie zawsze przedstawia się dobrze.

To prawda. W humorystyce ludowej jest cały rozbudowany dział kawałów o głupich sąsiadach. Figura głupiego sąsiada to w zasadzie rodzaj amatorskiej, potocznej ­personologii, to „domowego wyrobu” model stratyfikacji społecznej. Warszawa miała Grójec („coś pan z Grójca?”) i Mławę, ­Kraków miał Kłaj, a każda wieś przypinała łatkę wsi sąsiedniej. Pod koniec XX w. polska popkultura skoncentrowała to w serii dowcipów o Wąchocku.

Ale więzy sąsiedzkie polegają przecież na czymś innym. Mój ojciec opowiadał mi o swojej rodzinnej miejscowości, gdzie w czasie wojny organizował partyzantkę, że gdy tylko w okolicy pojawiali się Niemcy, sąsiedzi informowali sąsiadów i wszystko było tak zorganizowane, że we wsi mojego taty w czasie wojny nie zginął nikt.

Teraz wyczuwam w rozmowach, że to np. drożyzna zachęca ludzi do takich działań wspólnotowych – informują się, gdzie taniej, gdzie drożej, gdzie jaka promocja. Na wsi odnawia się sąsiedzka sieć elementarnego bezpieczeństwa, obejmuje ona obszar gminy, okoliczne miasteczko, a często szerszy region. Wysoki stopień telefonizacji wsi sprawia, że wiadomości o tym, gdzie są tańsze ziemniaki albo że teraz opłaca się sprzedać zboże, rozchodzą się najszybciej.

Taka sąsiedzka macierz.

Ona nie spełnia wyłącznie funkcji wspierającej. Ale to m.in. sąsiedzkie kłótnie i spory odnawiają istotę wspólnoty, reprodukują jej zasadę. Gdyby nie kłótnie i spory, sąsiedzkie więzi na wsi nie byłyby tak bliskie. Nie ma już wspólnego żniwowania, jesiennych wykopek, sąsiedzkich wyjazdów do młyna, nie ma wspólnoty pastwiska. Wspólnota odnawia się w czasie niedzielnego nabożeństwa oraz na festynach i – wśród młodych – na potańcówkach w remizie. O tym, żeby – na dawną modłę – na zabawie wieś biła się z inną wsią, od dziesiątków lat nie słyszałem.

Ze zdziwieniem, a trochę z żalem odkrywam więc, że nie mam żadnej biografii sąsiedzkiej, nawet w Warszawie, gdzie mieszkałem przez lata. Kiedy niedawno przyjechaliśmy z żoną do naszego bloku – nie było nas tam tylko pół roku – jedna z sąsiadek przywitała nas słowami: „o, to państwo jeszcze żyją!”. ©℗

Prof. ROCH SULIMA jest kulturoznawcą, antropologiem i historykiem kultury, folklorystą. Zajmuje się przemianami polskiego obyczaju, wpływem mediów na przeobrażenia wzorców kultury potocznej i popularnej oraz historią kultury polskiej i europejskiej. Wydał m.in. „Antropologię codzienności” (2000), w tym roku ukazał się zbiór esejów: „Powidoki codzienności”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2022