Pókiśmy nieślepi

Jerzy Pilch, pisarz: Odwrócił Pan oblicze swoje ode mnie? Za prosto by to było... Jak się wiedzie, to P.B. okej, a jak się sypie – nie okej?... Lekcja pokory? Prędzej. Może być długi kurs pokory, nie mam już jakichś ekstatycznych oczekiwań.

15.05.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Stefan Maszewski / Reporter
/ Fot. Stefan Maszewski / Reporter

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Kiedy porzucił Pan pióro dla komputera? JERZY PILCH: Gdy znalazłem się w redakcji „Polityki”, 12 lat temu, Jerzy Baczyński dał mi służbowego laptopa. Dał też nauczycielkę, która skutecznie mobilizowała do nauki. Jaka jest różnica między pisaniem piórem a na laptopie? Mała, laptop jest bliski pióru. Maszyna oddziela od pisania, zwalnia. Laptop jest prawie tak szybki jak pióro. Szybszy. Pióro bywa wolniejsze, gdy jednak masz wyłączony laptop, a wieczorem zdanie do łba przyjdzie, to zanim sprzęt uruchomisz, szybciej w zeszycie zapiszesz. Dlatego potrzebne mi są te zeszyty. Czekają na ponowne użycie wraz z całym zestawem ołówków i trzema pelikanami, które właśnie napełniłem, bo całkiem już wyschły. Ponownie? W listopadzie ubiegłego roku zrobiłem ostatni wpis do „Dziennika”. Od tego momentu, w sensie ścisłym, nie napisałem nic nowego. Na razie robię wyłącznie głęboką korektę nowej powieści, która w sumie polega też na dopisywaniu, i to miejscami obszernym dopisywaniu, więc jakieś stawianie liter jest – tym bardziej że by to skończyć, trochę trzeba ich jeszcze postawić... Pisarz nie powinien dzień w dzień napisać przynajmniej kilku nowych akapitów? Długie wakacje nie są szkodliwe? Nie wiem, bo to pierwsze w życiu takie wakacje. Przymusowe, ale chyba źle nie robią. Inna rzecz: technika; ostatnio ręce dość uporczywie rozstawały się z klawiaturą, oczywiście władałem nią dalej, ale stało się to dolegliwe. Wykańczający był sam trud trafiania w klawisze. A też nie miałem w sobie lawiny zdań, nawet pojedynczych. Pustka prawdopodobnie spowodowana niesprawnością. Siadać po to, by się mordować? Oczywiście dawniej też miewałem niechęć do roboty, kto nie ma? Ale to była ordynarna gnuśność, przełamywałem ją z wprawnym obrzydzeniem, siadałem za biurkiem i po godzinie z wolna ruszało. Dawniej to pracował Pan od samego świtu. Teraz mam z tym problem, szukam dobrych godzin, ale są ruchliwe, złe jeszcze bardziej. Najlepiej by było nauczyć się pisać w złe godziny, dobre przeznaczać na jakieś uciechy, ale jakie by to miały być uciechy? Jakie? Jeszcze niedawno tyle ich było, teraz nie ma żadnych. Może jeszcze przyjdą... Sam nie wiem: czekać, nie czekać? Czeka Pan na nowe życie. Akurat takich złudzeń nie mam. Moja sytuacja duchowo-zdrowotna jest nieporównywalna z jakimkolwiek innym stanem z przeszłości. Niby stabilnie, a nie wiadomo, czy stabilnie. Teoretycznie w dobrej formie wstaję o szóstej, ale z niejasnych powodów nie wiem, co robię do dziesiątej. Dzisiaj po gazety poszedłem wczas rano, potem śniadanie, muzyka jakaś, to akurat rekonwalescencyjnie ważne: z powrotem mogę słuchać muzyki, a nie byłem w stanie, więc przy sonatach Josepha Haydna wypastuję ze trzy pary butów, by były w pogotowiu. O dziesiątej na ogół jest już moment, kiedy jestem w stanie poprawiać tekst. Muszę się jakoś pobratać z nowym czasem. Brzmi dobrze. No nie wiem. Po co ja o tej szóstej wstaję? Kiedyś owszem: nie mogłem się doczekać, żeby się obudzić, teraz niby też, ale radykalnie inaczej. Generalnie mam poczucie, że jest po meczu. Powtarzam strategię mojej babki, która mawiała: wieczór legnąć, a rano się nie obudzić? Codziennie takie marzenie artykułowała i dojechała prawie do dziewięćdziesiątki. To z jednej strony. Z drugiej mam jednocześnie poczucie pewnego rodzaju odrodzenia. Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że ołowiany bezwład depresji poluzuje, a w pewnych pasmach całkiem puści. Raz po raz spadała na mnie czarna ściana. Miesiącami lepszy najkoszmarniejszy koszmar senny niż przebudzenie. Przywiązałem się do tego stanu, w pewnym sensie zahartowałem się w nim. Rano horror, cały dzień źle, a wieczorem trzy godziny bardzo dobre. I właściwie sens życia sprowadzał się, żeby dożyć tych trzech euforycznych godzin wieczornych, podczas których potrafiłem – nie uwierzy pani – nawet nucić pod nosem. Jak ręką odjął, wszystkie dolegliwości mijały. Miałem przekonanie, że po kilku godzinach krzepiącego snu ponownie będę zdrowy. Więc dzień w dzień pod wieczór byłem uzdrowiony, a rano wstawałem na powrót zmasakrowany. Dwadzieścia godzin w czarnej dziurze, trzy, cztery godziny w blasku. Dwadzieścia godzin w czarnej dziurze wpływa na to, że te cztery godziny w blasku stają się bardziej twórcze? Trzy. Jedna była słabsza, niby w porządku, ale już bez strzelistości. Czy twórcze? Byłem zbyt fizycznie sponiewierany, by cokolwiek pisać. I pewien, że już tak będzie zawsze. Ponieważ całe życie byłem i jestem pesymistą, no to uznałem, że przyszła kara boska, że mi się ten pesymizm w końcu zmaterializował. Upierasz się – rzekł w popędliwości swej Pan – no to masz. Z Panem Bogiem to Pan miał zawsze pod górkę. Miałem momenty pychy i kabotyństwa. Mówiłem: Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka. Miałem poczucie wybraństwa i fartu, dobrych wróżb, rozmaite – cóż z tego, że pogańskie – długie linie życia mnie w tym przekonująco umacniały. A teraz, jak człowiek wpada w telepkę i nie może z tego wyleźć, o poczucie wybraństwa trudniej. Z drugiej strony większość wybraństw było okupionych krwią i męką. Więc może i ja jakiś męczeński teges? Pan Bóg spuścił teraz Pana z oka? Odwrócił Pan oblicze swoje ode mnie? Za prosto by to było... Jak się wiedzie, to P.B. okej, a jak się sypie – nie okej? Zawstydzająca i wysoce anachroniczna teologia. Lekcja pokory? Prędzej. Poza wszystkim to jest zawsze przydatne... Nie musi być przelotny, może być długi kurs pokory, nie mam już jakichś ekstatycznych oczekiwań. Wystarczy mi to miejsce, w którym jesteśmy, jakie takie samopoczucie, wystarczy mi piłka nożna w tv i wystarczy mi ta liczba książek, i tak wszystkich nie przeczytam. Choroba dała Panu możliwość wglądu w siebie? Choroba, póki nie zacznie upadlać, niewątpliwie jest lepsza, szlachetniejsza, i bardziej w sztuce i życiu przydatna niż np. poczucie wybraństwa permanentnego. Ale ona prędzej czy później zacznie jednak upadlać i wyniszczać. Każdy ma wyrok, choroba czyni wyrok wyrazistszym. A potem przychodzi moment, że ty, wieczny zwycięzca, przegrywasz. Przegrywasz, choć – jak by powiedział Lech Wałęsa – lubisz wygrywać. Bycie luteraninem i samodyscyplina ściśle z tym związana pomaga chorobę okiełznać? Czy bycie ewangelikiem – zwłaszcza w Polsce – w czymkolwiek pomaga? No, niby pomaga, bo daje np. pracowitość. Ale czy bycie pracowitym to jest jakiś walor? Kiedyś tak, ale dziś? Czytanie i znajomość Biblii? Kiedyś była w tym potężna luterska moc... Kiedyś, ale dziś? Codziennie Pan czyta Pismo Święte? Biblia zawsze jest pod ręką. Często muszę sprawdzić jakiś cytat, konkordancję, jakiś słownik biblijny. Jak wspominałem, z lekka maniakalnie poprawiam te 250 stron nowej prozy, nie tylko motto i nie tylko tytuł jest tam z Biblii. Akcja się toczy w połowie zeszłego stulecia w pewnej protestanckiej miejscowości na południu Polski, z natury rzeczy Pismo jest tam cały czas w ruchu. Czytam, zaglądam, podczytuję. Z coraz większym sceptycyzmem, coraz bardziej jestem bowiem przekonany, że mi życia nie starczy, aby jedną ewangelię porządnie zrozumieć do końca, o całym Piśmie nie myśląc nawet. Za dużo tam jest tajemniczych, dziwacznych i osobliwie komicznych zdań. Bardzo osobliwie komicznych. Nie chcę demonizować tej, owszem, miejscami kontrowersyjnej książki, ale na to wychodzi... Czy to, że zaniechał Pan jak na razie pisania felietonów, wiąże się z tym, że Pana życie nabrało innej dynamiki? Do felietonów miałem ekstatyczny stosunek – uważałem, że ich pisanie tworzy mnie i daje siłę. Jak nie było felietonu, to i proza szła mi gorzej, zawsze przecież ciągnąłem te dwie rzeczy równocześnie. Musiał jednak istnieć w tym wszystkim ciemny nurt, który mnie drążył, stres głęboko schowany, więc nieodczuwalny. Po odstawieniu felietonu poczułem gigantyczną ulgę. Ulgę od tego, że nie trzeba szukać tematu do felietonu? Od lat nie miałem sytuacji, żebym rozpaczliwie szukał tematu, raz w tygodniu każdy, nie tylko felietonista, powinien mieć coś do powiedzenia. W końcu liczni pomiędzy nami mają coś do powiedzenia dzień w dzień i na okrągło przez 24 godziny. Ja „miałem do powiedzenia” mój świat... Teraz do tego świata doszedł nowy element: choroba. Dobrze, że Pan ten temat podejmuje. My, Polacy, nie potrafimy rozmawiać o chorobach. Nie jestem taki pewien, czy Polacy nie umieją mówić o swoich chorobach. Wydaje mi się, że umieją, tylko – by tak rzec – wewnątrz. Pogadać jak chory z chorym. Jak chory z chorym w poczekalni do zdrowego doktora. Chodzi o to, że tylko chory może zrozumieć chorego? A nie? Co pojmie zdrowy ze zwierzeń chorego? Opowieści o chorobach nie są dla zdrowych. Mogą być, ale nie muszą. Zasadą opowieści jest nadzieja na utożsamienie się z nią czytelnika czy słuchacza; jak zdrowy ma się z wyznawaniem choroby utożsamiać? Nie mówię, że „Czarodziejska góra” tylko dla gruźlików, ale nie wykluczam, że gruźlik, bywalec jakichś sanatoriów czyta to pełniej. Z kolei niezliczone wywody, jakie ludzkość i jej najczcigodniejsi autorowie poświęcili śmierci, dla kogo są, dla tego są – wszelako dla umierających najmniej. Chwilę po śmierci mojego ojca przyszła lekarka, która jego martwe ciało pogłaskała z czułością, a potem powiedziała: „Tak właśnie wygląda śmierć. Tak kiedyś pani umrze i tak umrą pani dzieci”. Dzieci nasze też umrą kiedyś – rzecz właściwie nie do przyjęcia. Myślenie o śmierci naszych dzieci ze starości daje jeszcze jakąś abstrakcję, szansę cofnięcia się do bezczasu niewinności, czyli do tego obszaru, w którym nie ma śmierci, albo przynajmniej – jak pisał Grochowiak – „jest tak daleka, jak była w dzieciństwie”... Ale i w takim przypadku trzeba mieć siłę dystansu Kisiela, który swego czasu poszedł z córką na spacer w Tatry. Spotkali gazdę, ten zaczął wychwalać córkę: jaka fajna, ładna, młoda itd. Kisiel na to: ładna, ładna, ale cóż z tego, jak i tak umrze. „Jakże umrze?” – pyta pobladły i skonsternowany gazda. „No umrze, bo przecież wszyscy umrą... Wszyscy umrzemy, ja umrę, moja córka umrze i wy, gazdo, też umrzecie”. A gazda na to: „Jo umrę?!! Jo umrę?!! A co wy, panoczku, za gówna opowiadocie?”. No więc doświadczenie śmierci jest nieprzekazywalne najmniej z dwu powodów: po pierwsze, w zasadzie nie ma takiego doświadczenia, w końcu kto umarł, ten umarł – doświadczeniem śmierci się z nami na ogół nie dzieli. Po drugie, większość śmiertelnej ludzkości uważa, że jest nieśmiertelnym gazdą, który na dodatek na wiadomość, iż jednak nie jest nieśmiertelny, reaguje nieuprzejmie: „jo umrę?”. W sumie, jak to jest? Tomy i tony – powtarzam – zapisano w sprawie ulotności i kruchości życia na ziemi, a wszyscy, a jak nie wszyscy, to zdecydowana większość i tak uważa, że życie jest wieczne. Dlaczego? Może nieprzekazywalność pewnych doświadczeń jest paradoksalnym, ale koniecznym warunkiem istnienia? Niepodobna tak nie pomyśleć; w końcu jakby młodzi dokładnie wiedzieli, co ich czeka na starość – samozabijaczka byłaby ich ulubioną rozrywką. Tak samo nieprzekazywalne jest doświadczenie choroby. Trzeba bardzo być ostrożnym nawet w takiej rozmowie: trzeba pamiętać o tym, że mówi się też do ludzi przed pięćdziesiątką i zdrowych. Wiem, że brzmi to potwornie: zdrowy i przed pięćdziesiątką, ale co począć – różnych P.B. ma stołowników. Każdy przecież doświadcza jakoś choroby, jak nie sam, to poprzez chorowanie bliskich. Poprzez ich śmierć. To jest podstawowe doświadczenie samotności, samotności bezpowrotnej. Pół roku temu umarł pani ojciec, którego przecież znałem nie tylko z racji spotkań na meczach Cracovii. I teraz jest pani wobec jego nieobecności sama; ma pani oczywiście ludzi bliskich, ale to jest samotność, której nikt nie pomoże zażegnać. Przez całe pani życie ojciec był, teraz go nie ma, był w twoim życiu, a teraz to życie musi iść bez niego, bez względu na to, jak się układało, a układało się barwnie, bo to przecież nietuzinkowy zawodnik był. Tym teraz może być trudniej. No, ale dajmy pokój, bo się zagryziemy, może poczytajmy coś, pókiśmy nieślepi... Czyli i tu schronienie może dawać literatura. Jedną z najważniejszych dla mnie książek jest wspomniana już ,,Czarodziejska góra” – wielka powieść o chorobie. Czy jednak na pewno? Przecież to sanatorium w jednakim sensie, co placówką leczniczą, jest krainą lenistwa, statkiem szaleńców, a może nawet ogrodem rozkoszy ziemskich. Uświadamiam sobie jednocześnie, że ile razy Mann jest bliski tematowi choroby jako takiej, szybko rejteruje. Nagle pojawiają się doktor Krokowski i radca Behrens – robi się niesamowicie, bardziej śmiesznie i ironicznie niż dramatycznie. Niby demonicznie, w istocie komicznie. Prawdziwy demonizm jest gdzie indziej. A leczenie w Davos – jak powszechnie wiadomo – polega na tym, że się w sanatorium chorobę rozbudza, potem się z nią walczy i wtedy wygrasz albo przegrasz. Przy czym proporcja zwycięzców jest tam jeden do stu, a może do tysiąca. No nic, wszyscy umrzemy. Jo, k...a, umrę? Hans Castorp do sanatorium przyjeżdża jako zdrowy, chce tylko odwiedzić kuzyna. Szybko się okazuje, że jest chory, i pozostaje tam na siedem lat. Chorowanie nie jest sytuacją wcale rzadką. Zdrowi i młodzi coraz częściej okazują się bardzo chorzy. To też znak naszych czasów. Młodość zawsze w swej młodzieńczej wrażliwości skrajniejsza, straceńcza, zawsze na rozmaite zapaści, z – niekoniecznie samobójczą – śmiercią na czele, narażona. Wszystko jest składnikiem śmierci. Jak pisze Simmel: „w każdym momencie życia jesteśmy kimś, kto umrze”. W każdym momencie życia – za młodu jednak bardziej. Dawniej bym powiedział: „nie zamierzam grać roli starego dziada, który do swej wiekowości wszystko przymierza i wszystko tym gestem unicestwia”. Dawniej... Bo dziś mam nieujarzmioną i starczo bezwstydną chęć na taką rolę i wchodzę w nią, i z zadowoleniem oświadczam: młodość młodością, ale gdy ma się 60 lat, znaczenie śmierci prawdziwie rośnie, rośnie ono w postępie geometrycznym. A nawet prędzej. Który raz Pan czyta „Śmierć Iwana Iljicza” Tołstoja? Przeczytałem po raz – bo ja wiem? – trzydziesty? Przepraszam, takich patologii nie ma co ujawniać... Przyjmijmy wersję mniej krwawą: przeczytałem to po raz dwudziesty, niżej na pewno nie. Powiedzieć, że uwielbiam ten tekst, to nic, w sensie ścisłym, nie powiedzieć. Całkowicie tu jest inna relacja. Ale teraz jej nie opiszę, bo po tym dwudziestym podejściu nastąpił element przedawkowania, a może wyczerpała się tolerancja. Życie przestało być wieczne i opowieść Tołstoja stała się nie do zniesienia? Tylko życie wieczne pozwala „Śmierć Iwana Iljicza” znieść? Co to znaczy, że kiedyś Pana życie było wieczne? No, życie jest wieczne, gdy śmierć zdaje się tak odległa, że praktycznie jej nie ma, tyczy i kosi innych, mnie nie. Mój tryb życia był burzliwy, jak mówi Cioran: „życie jest możliwe tylko wskutek nieciągłości”. Byłem sprawnie wytrenowany w wychodzeniu z ciągłości do nieciągłości i na odwrót, wracałem do sprawności, pracowałem, pogrążałem się w upadku, podnosiłem się, pracowałem. Śmierć, nawet jak podchodziła blisko, nie miała szans się zmieścić. Nawet w upadkach zachowywałem stan pewnej równowagi, bo na przykład wiedziałem, że dwie grube książki przeczytać – to ratunek pewny. Teraz szlaban się zamknął, mur wyrósł – nie mogę znaleźć ścieżki – nie ma powrotu do równowagi. A może jest, tylko czas tego powrotu się wydłużył? Słyszę w tym wszystkim dużo nadziei. Z nadzieją jednak łatwiej. Ostatnio lekarz mi mówi: „weźmie pan te leki, ale to na sto procent się nie cofnie”. Odpowiadam: „ja nie chcę na sto procent, bo ja nie znam takiego stanu, żebym na sto procent nieruchome ręce miał. Dla mnie pięćdziesiąt procent to jest powrót do normy”. Jakbym przeto dostał te pięćdziesiąt procent i na przykład mógł pisać, to wszystkie moje wypowiedzi dzisiejsze są znowu wypowiedziami Pilcha triumfatora, który nawet gorycz choroby przekuwa w sukces. Ze złudzeniami nie ma jednak co szarżować. Dosyć rozpaczliwe jest to przekuwanie klęski w tryumf, żałosne gadanie, że choroba dużo dała, wzbogaciła, poprawiła, że starość pomaga zrozumieć. Z jednej strony prawda, z drugiej – klasyczne dorabianie pocieszycielskich teorii do sytuacji rozpaczliwej. Ale może nie aż tak rozpaczliwej?  h
JERZY PILCH (ur. 1952) jest pisarzem i felietonistą, laureatem m.in. Nagrody Nike (za powieść „Pod Mocnym Aniołem”). Niedawno – nakładem wydawnictwa Wielka Litera – ukazał się jego „Dziennik”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2012