Podróż do ojczyzny jazzu

Z okien Dizzy’s Jazz Club rozciąga się widok na Central Park i wieżowce Manhattanu. Przez dwa dni jazzowy standard wyznaczają tu muzycy z Polski.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

Zespół Wójciński/Szmańda Quartet. Od lewej: Szymon Wójciński, Ksawery Wójciński, Maurycy Wójciński, Krzysztof Szmańda / MACIEJ SYPNIEWSKI
Zespół Wójciński/Szmańda Quartet. Od lewej: Szymon Wójciński, Ksawery Wójciński, Maurycy Wójciński, Krzysztof Szmańda / MACIEJ SYPNIEWSKI

Co my gramy? To dobre pytanie – zastanawia się na kilka dni przed wyjazdem do Nowego Jorku Ksawery, kontra­basista i improwizator, który wspólnie z dwójką swych braci, pianistą Szymonem i trębaczem Maurycym, oraz perkusistą Krzysztofem Szmańdą tworzą Wójciński/Szmańda Quartet. Zespół został zaproszony do USA na koncerty w ramach amerykańskiej edycji festiwalu Jazztopad.

Zagrać w pingla

– Przed szkołą, przed wszystkimi uczelniami, mój młodszy brat Maurycy godzinami słuchał Milesa Davisa. Nikt mu nie przeszkadzał. Lepił sobie przy tym coś z plasteliny. Później zaczął dłubać przy pierwszych programach muzycznych. Siedział z takim keyboardem casio. Wymyślał brzmienia, beaty, dogrywał coś na trąbce. Potem nagrywaliśmy razem. Poszedł w jakiś kompletny odjazd eksperymentalny, zanim w ogóle pojawiła się w nim świadomość tego, co robi. Chociaż w trójkę wychowywaliśmy się na tej samej muzyce, słuchaliśmy tego samego, graliśmy to samo – w pewnym momencie każdy z nas poszedł w swoją stronę – opowiada Ksawery. – Ja w Warszawie trochę zdziczałem: wszedłem w rozimprowizowany, szalony świat. Maurycy poszedł na typowo jazzową uczelnię, która, jak to szkoła, formatuje i kompresuje. A Szymon? Rozkręcił swoją działalność prawniczą, nie grał zbyt często. W końcu po latach przyszedł moment, by sprawdzić, czy mamy w ogóle coś jeszcze ze sobą wspólnego.

Zdziczeniem nazywa Ksawery czas, w którym stał się jednym z najbardziej aktywnych kontrabasistów na polskiej scenie muzyki improwizowanej. Współtworzył Herę – kultowy zespół prowadzony przez klarnecistę Wacława Zimpla. Do swojego europejskiego tria zaprosił go legendarny amerykański saksofonista Charles Gayle. Jego kontrabas słychać na kilkunastu płytach, nagranych wspólnie z polskimi i zagranicznymi improwizatorami młodszego pokolenia. Wśród nich jest też „Soul”, jego solowy album, gdzie obok basu gra na fortepianie, gitarze, perkusji, a także śpiewa. W grudniu 2014 r. bracia Wójcińscy spotkali się na pierwszą wspólną próbę. Do składu doprosili perkusistę Krzysztofa Szmańdę.

– Gramy muzykę, która często przypomina muzykę skomponowaną, choć nie gramy przecież żadnych kompozycji. Struktury, formy, tematy, motywy powstają jednak same i nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić – opowiada Ksawery.

Nagrany podczas pierwszej ­wspólnej próby materiał trafił na płytę „Delusions”, wydaną nakładem Fundacji Słuchaj. ­Album został wybrany płytą roku 2016 w ankiecie dziennikarzy jazzowych, przeprowadzonej przez portal Polish-Jazz. Teraz ich muzyka ma zabrzmieć w Nowym Jorku. Marzenia związane z podróżą do stolicy jazzu?

– Odkryłem, że w Nowym Jorku jest klub pingpongowy. Widziałem, że zapraszają czasem różne gwiazdy ping-ponga na mecze pokazowe – tłumaczy Ksawery. – Wiem, że Piotrek [Turkiewicz, dyrektor artystyczny festiwalu Jazztopad – red.] jest zapaleńcem ping-ponga. To samo Szmańda, Maurycy, Szymon. Ja bym chciał tam rozegrać chociaż mały meczyk w pingla. Będę to wspominał do końca życia. Mam osobne życie, w którym jestem tenisistą stołowym. To jest dla mnie największa frajda. Obok grania muzyki oczywiście.

Gem

Z Ksawerym widzimy się ponownie tydzień później, na próbie dźwięku przed koncertem w Dizzy’s Jazz Club Coca-Cola. Z okien rozciąga się widok na korony drzew Central Parku i wieżowce górnego Manhattanu. Za kilka godzin przy stolikach z ciemnego drewna zasiądą fani ­jazzu z całego świata. Bar serwować im będzie jedzenie z południa USA: gęstą zupę gumbo, krewetki, smażonego kurczaka czy placek z dyni. Do picia polecany jest Brother Thelonious – ciemne piwo, nazwane imieniem ikony jazzowego fortepianu, Theloniousa Monka. To klub prowadzony przez Jazz at Lincoln Center – instytucję, która od 30 lat pod wodzą Wyntona Marsalisa stoi na straży dziedzictwa amerykańskiego jazzu. Przez dwa dni jazzowy standard wyznaczać więc będą muzycy z Polski.

Amerykański sen zaczyna się jednak zupełnie przyziemnie. Bagaże muzyków giną na lotnisku. Mieli tam rzeczy osobiste, ale także część instrumentów. Szybkie zakupy tuż przed koncertem nie dodają artystom odwagi. Sytuacji nie ułatwia fakt, że głównej producentce festiwalu na kilka dni przed pierwszym koncertem odmówiono wizy. Ale show must go on!

O 19.30 rozpoczyna się koncert. Muzycy stają na scenie, trochę onieśmieleni. Po chwili pierwsze motywy zaczyna tkać na trąbce Maurycy Wójciński. Dołącza do niego bas i perkusja. Za moment narrację przejmie fortepian. Jedna wspólna muzyczna improwizacja wypełnia cały ich koncertowy set. Jako drugi wystąpi zespół Stryjo, z nagrodzonym Fryderykami ­Nikolą Kołodziejczykiem przy fortepianie, Maciejem Szczycińskim na kontrabasie i Michałem Bryndalem na perkusji. Wypełniony do ostatniego miejsca klub ­Dizzy’s przyjmuje Polaków bardzo ciepło. Po koncercie młode Japonki robią sobie z muzykami selfie.

Set

Wrocławski festiwal Jazztopad przez pięć dni czerwca krążył po Nowym Jorku. Po koncertach w Dizzy’s przeniósł się do ­Joe’s Pub, gdzie swoją wersję ragtime’ów – inspirowanych tak muzyką Jamesa P. Johnsona, jak i polskich kompozytorów czasów międzywojnia – zaprezentowali Marcin Masecki i Jerzy Rogiewicz.

W New York Library for Performing Arts natomiast Lutosławski Quartet zagrał program złożony z utworów polskiej muzyki współczesnej – z kwartetami Lutosławskiego, Mykietyna i prowadzącego zespół Marcina Markowicza. Równolegle odbywały się próby do koncertu kwartetu Wójciński/Szmańda z nowojorskim wiolonczelistą Erikiem Friedlanderem. Między próbami a koncertami czekało ich jeszcze jedno niebanalne wydarzenie: spotkanie z legendą.

Polskich muzyków zaprosił na audiencję Ron Carter. Fani jazzu podziwiają jego grę na płytach Milesa Davisa, Herbiego Hancocka, Stana Getza i całej plejady muzycznych ikon ostatniego półwiecza. Carter zastrzegł sobie, że w spotkaniu mogą wziąć udział wyłącznie jego koledzy po fachu, kontrabasiści, czyli Ksawery Wójciński i Maciej Szczyciński.

– Wpierw chodziliśmy po jego mieszkaniu: ogromnym, pięknie urządzonym apartamencie. Szybko znaleźliśmy się w pokoju, w którym ćwiczy. Komputer, stosy nut. W rogu stoi bas. „Co to za instrument?”, pytamy. „Mam go od 60 lat”. I wtedy uświadamiasz sobie, że to na nim nagrał te wszystkie legendarne płyty. „Proszę, pograjcie sobie”, zachęcał nas Carter. Pograliśmy chwilę. Niesamowite uczucie – relacjonuje Ksawery.

Następnie Ron Carter przygotował dla polskich basistów obiad: pierś kurzą w sosie pomidorowym, z fasolą. Opowiadał o swoich synach, wnukach i o uczniach, których też traktuje jak własne dzieci.

– „A teraz pokażę wam, jak grać balladę”, powiedział nagle Carter. I puścił nam nagranie dość amatorskiej jakości, ale wszystko było bardzo dobrze słychać. Śpiewała Roberta Flack, grała orkiestra smyczkowa, a Ron grał na kontrabasie – opowiada dalej Ksawery. – Nie znałem tej piosenki, nie znałem Roberty Flack od tej strony, nie wiedziałem, że oni grali razem. Tak pięknie zaśpiewane, cudownie zagrane przez niego... i cała ta sytuacja. Siadłem tam na kanapie i się po prostu poryczałem. Pożegnanie też było ciepłe. Na misia.

Mecz

Ostatni koncert w Nowym Jorku odbywa się w mieszkaniu zaprzyjaźnionej z festiwalem Jackie Davis. Koncerty w prywatnych przestrzeniach to znak rozpoznawczy Jazztopadu. Wójciński w pstrokatej koszuli staje w drzwiach Jackie z kontrabasem. W apartamencie nie ma fortepianu, więc zespół występuje w trio. Krzysztof Szmańda perkusje montuje z garnków i misek, które znalazł w kuchni Jackie. Na finał Ksawery śpiewa utwór „The Joker”, z repertuaru Steve Miller Band.

– Tu nie chodzi o to, że jeden koncert zagrany w Nowym Jorku przełoży się na międzynarodową karierę. Chcemy zasiać ziarno – mówi Piotr Turkiewicz, dyrektor artystyczny Jazztopadu. Przede wszystkim chodzi o współpracę z międzynarodowymi partnerami i jazzowymi promotorami, którym utrwalać trzeba komunikat, że w Polsce rozwija się intrygująca i różnorodna scena muzyki improwizowanej.

W gąszczu Nowego Jorku polscy muzycy odnajdują Fat Cat – jazzowy klub sportowy, w którym przy dźwiękach granego na żywo jazzu, wśród kilkunastu stołów do bilarda i tenisa stołowego, rozegrywają upragniony mecz w pingla. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017