Pod walcem

Jak to bywa przed Bożym Narodzeniem i choinką, usiłowaliśmy z żoną nabyć jakieś miłe książki do czytania, proste fabuły, które by współcześnie odpowiadały Londonowi, Curwoodowi czy “Księdzu Brownowi" Chestertona. Poszukiwania nie dały skutku i spostrzegłem w końcu, że osiadłem na mieliźnie. Żona, by mnie ratować, wyciągnęła z półki przechowywany od młodości i zupełnie rozsypany egzemplarz “Księgi dżungli" Kiplinga. Natychmiast ją pochłonąłem, bo była to i moja ukochana lektura.

04.01.2004

Czyta się kilka minut

Mało kto chce dziś zwyczajnie opowiadać. Istnieje piętro literatury wysokiej, z aspiracjami do świetności, najczęściej postmodernistycznej, i poziom parterowy, brakuje natomiast dobrej literatury drugorzędnej. Otwarła się za to bania z poezją. Mnie niestety przeszkadza odejście od strofy, co jest, podług Słowackiego, taktem, nie wędzidłem; wiersze z rytmem i rymem lepiej zapadały człowiekowi w głąb głowy. Zresztą w świątecznym “Tygodniku" Tomas Venclova przytacza słowa Enzensbergera, wedle którego w każdym kraju, niezależnie od wielkości, istnieje stała liczba czytelników poezji: coś koło trzech i pół tysiąca.

Nękany potrzebą spożywania słowa drukowanego, powróciłem do czasopism naukowych. Czytałem ostatnio amerykańskie prace o symulacji losów Ziemi aż do jej końca, to znaczy do chwili, gdy Słońce stanie się czerwonym olbrzymem i pochłonie naszą planetę. Przedtem nastąpią zadziwiające zjawiska, jak choćby parcie kontynentu afrykańskiego na europejski i wytłoczenie Morza Śródziemnego z jego łożyska. Są to rzeczy niesamowicie ciekawe i dosyć straszne, pachnące trochę apokalipsą, ale odległą - siedem miliardów lat to sporo. Przypominają nam jednak, że jesteśmy tylko bezradnymi malutkimi żyjątkami, a całe gadanie o potędze technologicznej człowieka czy imperialnej mocy jest zawracaniem głowy. Starczy odmiana klimatu albo choćby porządna śnieżyca, byśmy się okazali bezradni wobec natury.

Jedyną dziś literaturą naprawdę poczytną są historie z zakresu niczym nie limitowanej fantazji. Nie mam tyle krzepy, by się przebić przez kolejne tomy “Harry’ego Pottera", słyszę jednak od tych, co je przeczytali, że to lektura dla dzieci. Skoro sięgają po nią dorośli, stanowi to chyba świadectwo wtórnej infantylizacji wywołanej przez telewizję. Kiedy włączam telewizor, by obejrzeć wiadomości (mam miskę satelitarną nastawioną na Niemcy), trafiam na nieprawdopodobne banialuki. W fantastycznych serialach w rodzaju “Star Trek" nikt nie liczy się z tym, że w ogóle istnieje jakaś kosmonautyka, że wiadomo nam coś o Kosmosie. Dostrzegam też zapotrzebowanie na katastrofy, mord i krew. Filmy zaczynają się zwykle od sceny, w której ktoś wyciąga z walizeczki ładny pistolet z długą lufą, nakręca na nią tłumik i strzela do kogoś innego. Jeżeli bohater podchodząc do auta wkłada kluczyk do zamka, to znaczy, że za chwilę nastąpi straszliwa eksplozja i samochód rozleci się na drobne kawałki. Cywilizacja śmierci jest nam z lubością aplikowana i wygląda na to, że anima jest nie tyle naturaliter christiana, ile naturaliter predatoria, a przynajmniej, że wychowują nas na drapieżców. A zamiast pożywki wątpliwej jakości, jaką za Sowietów dostarczała rozbudowana aparatura propagandy, mam dziś reklamy, które przyprawiają o nagniotki na mózgu.

Czytam rozmowę z reżyserem, który Tolkiena przerabiał na farsz optyczny: opowiada, jak wielkie miał problemy z rosnącymi kosztami, ale cieszy się, że koszta się zwrócą. Ostatecznym impulsem i motywacją jest kasa. Staje się ona także podstawą ocen i wszyscy podporządkowują się jej dyktatowi. Nie mówi się już: złotonośne, ale niedobre. Mówi się: skoro daje pieniądze, musi być świetne. “Matrix", ponieważ zarobił miliony, okazuje się filmem wybitnym.

Z drugiej strony słyszę, że gdyby oglądalność takich produkcji nie była wysoka, nikt by ich nie wytwarzał. Żyjemy w epoce ikonicznej, a obraz zastępuje myśl. Jedni mówią, że telewizja szkodzi i ogłupia, inni, że jest pożyteczna. I rzeczywiście, na dwoje babka wróżyła, ponieważ każda technologia, czy to łącznościowa, jak internet, czy wizualna, jak telewizja, ma dobre i złe strony. Zastanawiam się tylko, dlaczego posyłanie transponderami bezwstydnych kłamstw, uproszczeń i nonsensów ma być strawniejsze i milsze, aniżeli zanurzenie się w materii życia, która jest dostatecznie skomplikowana i ciekawa. Nie żądam, by produkować wyłącznie programy z głębokim zapleczem naukowym, ale dlaczego mamy być skazani na bzdurę?

Nie wiem, czy to sprawa mego umysłowego niedołęstwa i gaśnięcia umiejętności odbiorczych, czy też istotnie brakuje dziś zwyczajnych, a zapadających w pamięć lektur, które otwierałyby nowe światy, nieznane nam dziedziny życia. Czyniły to nawet książki takie jak “Zaklęte rewiry" Worcella czy “Strachy" Ukniewskiej; jedna o kelnerach, druga o początkujących tancerkach. Teraz wszystko się spospolitowało i zbanalizowało, jakby technologia niby walec zrównała wszystko ze wszystkim: oset jest tym samym co lilia, obudziliśmy się na polu zarosłym szczawiem i kaktusami. Może rzeczywiście przychodzi powolny zmierzch książki, którego nie dostrzegamy, ponieważ ogromne jak szarańcza nakłady pani Rowling przesłaniają nam obraz prawdziwy?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2004