Catrix nadchodzi

Nowy „Matrix” każe nam spytać: czy po życiu istnieje śmierć? Czy nasi bohaterowie będą mogli oddalić się kiedyś na zasłużony odpoczynek, czy też ich losem będzie nieustanne wskrzeszanie w postaci coraz pokraczniejszych monstrów?

10.01.2022

Czyta się kilka minut

 / WARNER BROS. / MATERIAŁY PRASOWE
/ WARNER BROS. / MATERIAŁY PRASOWE

Świetny film. Koszmarny film. Warto obejrzeć. Można sobie darować. Nie wierzę w recenzję jako gatunek zamknięty jasną puentą. Podobnie jak twórcy nowego „Matriksa. Zmartwychwstania”, którzy nie wierzą w prosty podział na dobre i złe filmy. To w co oni właściwie wierzą?

To pułapka!

– To déjà vu, ale nic tu się nie zgadza.

– Po co wykorzystywać stary kod do zrobienia czegoś nowego?

– Nie wiem. Jeżeli to miała być Trinity, to powinno się wydarzyć coś zupełnie innego.

– A może to wcale nie ta historia, co myśleliśmy?

– Lepiej stąd uciekaj. To musi być pułapka.

Dialog otwierający nowego „Matriksa” dobrze oddaje jego skomplikowany związek z pierwowzorem z 1999 r. Zawiera też szczere ostrzeżenie. Ten film to pułapka, choć jego twórcy zastawili na fanów nieco inną zasadzkę niż producenci mnożących się „Gwiezdnych wojen” i „Star Treków”.

Oryginalny „Matrix” zamknął w kinie akcji XX stulecie i otworzył wiek XXI. Zachwycał efektami specjalnymi, opowiadał dobrą historię, wpisywał się w rodzące się dopiero wątpliwości i fascynacje związane z rozwojem internetu i wirtualnej rzeczywistości. Bohaterem filmu był Thomas Anderson (Keanu Reeves), znany też jako Neo – haker, który pewnego dnia odkrywa, że nasz świat jest tylko komputerową symulacją. Podążając za wskazówkami tajemniczego Morfeusza (Laurence Fish­burne), Neo dołącza do ruchu oporu przeciw niewolącym ludzkość maszynom. Stopniowo odkrywa reguły rządzące Matriksem. Dowiaduje się na przykład, że dwukrotne przebiegnięcie drogi przez tego samego czarnego kota nie oznacza podwójnego pecha, lecz déjà vu – usterkę pojawiającą się, ilekroć maszyny aktualizują symulację.

W ruchu oporu Neo poznaje miłość swego życia – Trinity (w tej roli Carrie-Anne Moss), a także sztukę walki. Kung-fu pozwala mu potem w spektakularny sposób skopać tyłki złowrogich Agentów. Po przebyciu całej ścieżki bohatera mitycznego (wezwanie, początkowe odrzucenie wezwania, podróż do podziemnej krainy, śmierć i zmartwychwstanie) Neo staje się wybrańcem i ratuje świat rozdarty przez wyniszczającą wojnę ludzi i maszyn.

„Matrix” to zatem współczesna wersja „Życia snem” Calderóna, a zarazem klasyczny mit gnostycki o ludzkości uwięzionej w iluzji przez złego Demiurga. W nowym, lateksowym kostiumie film stawiał bardzo stare filozoficzne pytania.

Ale to nie filozofia wywarła na widzach największe wrażenie, lecz spektakularne sceny walki i nowatorskie efekty specjalne z bullet time na czele. Dzięki zastosowaniu wielu aparatów ułożonych wzdłuż wirtualnych linii ruchu twórcy symulowali płynny ruch kamery przy jednoczesnym pokazaniu wielokrotnie zwolnionej akcji. W efekcie widz odnosił wrażenie rozciągnięcia czasu. Jak gdyby niespiesznie okrążał scenę rozgrywającą się w ułamkach sekundy, jakie pociskowi zajmuje dotarcie z lufy pistoletu do wykonujących unik bohaterów.

Film szybko doczekał się dwóch kolejnych, bardzo słabych części. „Matriks. Reaktywacja” i „Matriks. Rewolucje” miały premierę w 2003 r., w odstępie zaledwie kilku miesięcy. Rozwój postaci, zagadki i wielowymiarowy świat ustąpiły miejsca efektom specjalnym i bezsensownej nawalance. Jak gdyby drużyna kreatywnych pracowników Warner Bros. przeczytała raporty grup fokusowych mówiące, że widzom „Matriksa” szczególnie podobały się sceny walki, i postanowiła zrobić film składający się wyłącznie z nich. To, co świetnie sprawdziło się jako ozdoba, nie było w stanie napędzić fabuły.

Wobec nieudanych części drugiej i trzeciej, w nowym „Matriksie” wykonuje się interesującą prestidigitatorską sztuczkę, traktując je łącznie z pierwszą częścią jako „Oryginalną Trylogię”. W ten sposób blask genialnego pierwowzoru opromienił też pierwsze dwa sequele. A to dopiero początek zamieszania z czasoprzestrzenią, jakie proponują nam twórcy nowej odsłony sagi, wyraźnie zainspirowani technologią bullet time.

Stłuczone zwierciadło

Już pierwsze kadry nowego „Matriksa” uświadamiają nam, jak wiele obrazów, tekstów, symboli i metafor wprowadził do kultury jego genialny pierwowzór sprzed dwóch dekad.

Zielone linie świetlistego kodu spadające z góry jak łzy albo deszcz na szybie, fantastyczne fasony ciemnych okularów, łopoczące płaszcze, czerń skór i lateksów skontrastowana z wzorzystymi krawatami i kolorowymi kamizelkami Morfeusza. Charakterystyczne dźwięki cyfrowych gliczy (zniekształceń), efekt przechodzenia przez lustra, czerwona i niebieska pigułka, no i oczywiście najsłynniejsze sceny z wykorzystaniem bullet time – Trinity zawisająca w powietrzu tuż przed wykonaniem spektakularnego kopnięcia, Neo uchylający się przed pociskami w efektownej parodii stylu grzbietowego, wreszcie same pociski – kule zatrzymane w locie albo sunące niespiesznie długimi smugami, łuski sypiące się jak grad z ostrzeliwującego bohaterów helikoptera. Wszystko to ukazane przez charakterystyczny zielonkawy filtr – jakbyśmy my, widzowie, też mieli na oczach specjalne okulary (ciekawostka: pierwotna kinowa wersja filmu miała naturalniejsze kolory. Paleta, którą dziś kojarzymy z Matriksem, to efekt późniejszych zabiegów).

Podobnie jak J.J. Abrams sześć lat temu wskrzeszający „Gwiezdne wojny”, reżyserka nowego „Matriksa”, Lana Wachowski zastosowała strategię złomiarza (ang. scavenger). Zamiast tworzyć nowe dzieło osadzone w starym uniwersum, wypruła z oryginału sceny, sekwencje fabularne, obrazy i cytaty, a następnie zmontowała je w nową-starą całość. Miała jednak odwagę pójść jeszcze o krok dalej niż Abrams.

Po pierwsze, dla zwielokrotnienia efektu nostalgii w filmie wykorzystano wiele ujęć z oryginalnego „Matriksa”. Nowe przygody bohaterów nie tylko powtarzają te stare, lecz są przez nie wprost kontrapunktowane, tak że widz nie musi polegać na zawodnej pamięci – wszystkie różnice i powtórzenia dostaje na ekranie, w pełnej, bezwstydnej jawności.

Po drugie, bohaterowie IX epizodu „Gwiezdnych wojen” określają wprawdzie Luke’a Skywalkera mianem „mitu”, jednak załoga Sokoła Milenium nie ogląda sobie DVD z „Imperium kontratakuje”. Tymczasem w nowym „Matriksie” stary „Matriks” jest... ważną częścią Matriksa. Brzmi skomplikowanie?

Matrix w Matriksie

Stara trylogia istnieje w świecie przedstawionym nowego „Matriksa”. Bohaterowie znają przygody Neo i Trinity, sypią cytatami i aluzjami do poprzednich filmów. Tyle że dla większości z nich nie są to rzeczywiste wspomnienia, lecz nawiązania do... kultowej gry komputerowej. Jej twórcą jest niejaki Thomas Anderson – grany przez Reevesa programista, ciężko pracujący ze swoim terapeutą, by zostawić za sobą chorobę psychiczną i odróżnić rzeczywistość od urojeń, które zainspirowały stworzoną przez niego grę.

Pewnego dnia Anderson zostaje zaskoczony propozycją nie do odrzucenia. Będzie pracował nad nową częścią „Matriksa”. „Świat się zmienił. Rynek jest trudny – wyjaśnia mu znienawidzony przełożony. – Z pewnością rozumiesz, dlaczego nasza ukochana spółka-matka Warner Bros. zdecydowała się zrobić sequel do trylogii”. Serio! Dokładnie takie słowa wypowiada jeden z bohaterów, spoglądając wprost w kamerę. Jeżeli oryginalny „Matrix” mógł sprawić, że na chwilę zwątpimy w realność otaczającego nas świata, to nowa część skutecznie wyburza wszelkie mury między rzeczywistością a fikcją. Wszyscy mieszkamy w Matriksie. Jego twórcami i strażnikami są wielkie korporacje, takie jak Warner.

Porwani przez Warner Bros.

Jest taki fascynujący popkulturowy wątek powracający od „Szatana z siódmej klasy” po film „Fakty i akty” („Wag the Dog”, 1997). Złoczyńcy porywają bohatera i trzymając go na muszce zmuszają, by skontaktował się z domem. Spryciarz niby powtarza to, co kazali mu porywacze, ale jednocześnie daje radę przemycić zaszyfrowaną wiadomość: „Trzymają nas pod bronią STOP robimy to wbrew własnej woli STOP nie wierzcie w to, co widzicie”. Taki komunikat rozbrzmiewał mi w głowie przez cały seans. I nie jest to kwestia mojego nadzwyczajnego wyczulenia na ukryte przekazy. Reeves i reszta ekipy na każdym kroku powtarzali to ostrzeżenie tak wyraźnie, jak tylko się dało.

Anderson nie jest zachwycony propozycją stworzenia nowej części gry. „Matrix” to była zamknięta opowieść, nie ma tu nic do dodania. Rozmówca zgadza się z nim, po czym kontynuuje relację z negocjacji z Warnerem. Jeżeli się nie zgodzimy, producenci zrobią po prostu ten sequel bez nas. Więc może lepiej być na pokładzie i mieć wpływ na to, co dzieje się z ukochanymi bohaterami? Możemy się tylko domyślać, czy ta dyskusja oddaje rzeczywiste negocjacje między Laną Wachowski a Warnerem. Tak szczere, że aż bezwstydne? Ale to dopiero początek!

Po scenie w gabinecie szefa przenosimy się na zaplecze, żeby zobaczyć, jak robi się parówki, albo politykę. W zatrudniającej Andersona firmie trwa burza mózgów. Obserwujemy typowy zespół kreatywny przy pracy. Są wszystkie atrybuty nowoczesnego podejścia do inspirującej przestrzeni biurowej – spacerowanie wokół stołu, stół pingpongowy, hektolitry kawy. Razem z pracownikami firmy poznajemy wyniki badań fokusowych mówiące o „kluczowych słowach kluczowych kojarzonych z marką Matrix”. Na szczycie listy oczywiście „oryginalność” i „świeżość”. Ale jak powtórzyć oryginalność? Jak przyprawić drugą świeżość? Każdy z pracowników zaczyna opowiadać, czym dla niego był „Matrix”. „Był super, bo mieszał ci w głowie”, „to alegoria transpłciowości”, „mnie tam podobała się nawalanka, liczył się tylko bullet time”. Oglądało się to jak reality show o korpożyciu albo odcinek „The Office”.

Abstrahując od bezwstydnej autoparodii – to ważna scena. Faktycznie minęło dwadzieścia lat, a na świecie żyje pokolenie wychowane na „Matriksie”. I rzeczywiście, dla każdego z nas „Matrix” był trochę czym innym.

Imiona bohaterów i nazwy własne w „Matriksie” zawsze były znaczące. Nie inaczej jest w czwartej części. Przewodnikiem po wirtualnym świecie staje się niejaki „Seq” – to podobno zdrobnienie od Sequoia, ale brzmi raczej jak pieszczotliwa forma od Sequel. Nasi bohaterowie przemierzają postapokaliptyczne pustkowia statkiem Mnemosyne, nazwanym na cześć bogini pamięci i matki muz, która współcześnie zostałaby zapewne także opiekunką nostalgii i hollywoodzkiego recyklingu.

Jeżeli wszystkie te wskazówki nie są dość sugestywne, mniej więcej w trzech czwartych filmu na bohaterów wpada zgraja mocno nadgryzionych zębem czasu upiorów – antagonistów z części drugiej i trzeciej trylogii. Po tęgim laniu jeden z nich (znany dawniej jako Merowing) odgraża się bohaterom, przestrzegając, że „to jeszcze nie koniec naszego sequelo-franczyzo-spinoffu”. Czyżby kolejna zaszyfrowana wiadomość-groźba dla zakładników Warnera?

Wielu recenzentów zarzucało twórcom nowego „Matriksa”, że nie mogli się zdecydować, czy robią film na poważnie, czy nostalgiczną autoparodię. Ale może na tym właśnie polega cały problem? Tej decyzji nie dało się podjąć. Twórcy filmu wymykają się prostemu podziałowi na popkulturę i kontrkulturę. Są naszymi sojusznikami i przeciwnikami zarazem. Krytykami hollywoodzkiej machiny eksploatacji i jej beneficjentami. W końcu nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak krytyka komercji.

Przeżyjmy to jeszcze raz

„– Wygląda jak stary kod.

– Tak... wydaje się naprawdę znajomy!”.

Ten krótki dialog z początku filmu pozwala przypisać nowego „Matriksa” do właściwego gatunku. To nie jest reboot ani sequel w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz coś w rodzaju wspominkowego odcinka specjalnego. Takie powroty zaliczyły ostatnio seriale „Przyjaciele” czy „Seks w wielkim mieście”. Z okazji 20-lecia premiery filmowego „Harry’ego Pottera” HBO zorganizowało „Powrót do Hogwartu”. To show-businessowy odpowiednik spotkania na dwudziestolecie matury. Każdy może się pochwalić sukcesami, dzieciakami i rozwodami. Wspominamy szkolne psoty, surowych nauczycieli, przez chwilę wcielamy się w ludzi, którymi byliśmy dwie dekady temu.

W ten sposób nową interpretację zyskuje kluczowy motyw „Matriksa”. Czym właściwie jest déjà vu? Nowy „Matriks” to film o wchodzeniu po raz drugi do tej samej rzeki. Używa starego kodu, żeby zrobić coś nowego.

Tak, Hollywood dławi się własnym ogonem. To nie narzekanie, tylko podsumowanie twardych danych. Od kilku lat rośnie liczba rozbudowanych franczyz, seqe­li, prequeli, spin-offów i rebootów. Wśród najpopularniejszych filmów każdego roku coraz mniej jest produkcji oryginalnych – osobnych zamkniętych całości obliczonych na jeden film i dobrą, skończoną historię. Pisałem już o tym na tych łamach.

W czwartym „Matriksie” epidemia sequelozy znajduje nową, interesującą metaforę. Zamiast walki z pojedynczymi agentami, dostajemy „rój” – tłum zwykłych przechodniów pozbawionych nagle woli i zamienionych w armię zombie. Posługując się popularnym obrazem wstających z grobu umarłych, nowy „Matriks” pokazuje, czym jest utrzymywanie wiecznie przy życiu bohaterów i historii, których czas przeminął; pozbawianie ich duszy, wysysanie do ostatniej kropli krwi. Pop­kultura nie pozwala przeszłości odejść. Neo i Trinity są zbyt cenni, żeby umrzeć.

Czy istnieje życie po śmierci? W dawnych dobrych czasach to było jedno z najdonioślejszych pytań filozofii. Nowy „Matrix” każe nam raczej spytać, czy po życiu istnieje śmierć. Czy zmęczeni bohaterowie oddalą się kiedyś na zasłużony odpoczynek w Hadesie lub na Olimpie, czy też ich losem będzie nieustanne wskrzeszanie w postaci coraz pokraczniejszych monstrów.

Filmiki z kotkami

„Wszystko zniszczyliście! – wrzeszczy wskrzeszony zombie-Merowing. – Mieliśmy wdzięk, mieliśmy szyk, mieliśmy ogładę. Nie to, co teraz. Sztuka, filmy, książki – wszystko było lepsze. Oryginalność miała znaczenie. A wy daliście nam tylko Face-Zucker-ssaka i Kanapofliksowe-wikisiuśki”.

To banalna diagnoza, choć trzeba przyznać, że wypowiedziana ze sporym wdziękiem. Przez dwadzieścia lat świat się zmienił. Media społecznościowe i wszechobecne ekrany stworzyły wokół nas prawdziwy Matriks. Bombardują nas powiadomieniami i grają na naszych emocjach, ale wpływają też na sposób, w jaki tworzy się dziś filmy. W świecie rozproszonej uwagi toczy się wyniszczająca wojna o każdą jej sekundę. Od artysty i jego wizji ważniejsze stają się algorytm, grupy fokusowe i potencjał marketingowy franczyzy.

Na widzów dostatecznie cierpliwych, by dotrwać nie tylko do końca filmu, ale też do finału napisów końcowych nowego „Matriksa”, czekała miła niespodzianka. To krótka scena, w której wracamy do wypełnionego kawą i ping-pongiem pokoju kreatywnych. „Filmy są martwe – przekonuje jeden z nich. – Gry są martwe. Narracja? Martwa!”. „Media to tylko warunkowanie odpowiedzi na bodźce neuronowe – wtóruje mu kolejny. – To, czego potrzebujemy, to seria filmików z kotkami, które nazwiemy »The Catrix«”.

Jak postanowili, tak zrobili. Ten sam kot znów przebiegł nam drogę. Déjà vu. Ktoś grzebie w Matriksie.

Postscriptum

Jest jeszcze jeden łatwy dualizm, któremu wymyka się ten film. To prosty podział na „my” kontra „ona” – ludzie przeciw zniewalającej technologii. Mimo przestróg przed Facebookiem, korporacjami i wszechwładzą sztucznej inteligencji, nowa odsłona sagi nie popada w łatwy antytechnologiczny sentymentalizm.

Tym razem część maszyn oraz wiele programów (w tym nawet pewien Agent) to sojusznicy ludzi. Dzięki technologii możemy robić wspaniałe rzeczy. Technologia może zbliżać nas do natury. Mądrze używana może zmniejszyć nasz wpływ na środowisko, a nawet w pewnym stopniu odwrócić skutki poczynionych przez nas zniszczeń. Naszym wrogiem nie jest technologia, lecz pogoń za szybką gratyfikacją, bezmyślna eksploatacja środowiska oraz niedobór, nierówności, które rodzą wojnę.

Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść. Nową. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2022