Pod światło

Im dalej na północ, tym dłuższe cienie, kreślące na skałach karykaturalne sylwety. Światło pogłębia kontury i kontrasty. Brak go tu przez większość roku - ale gdy już jest, to jakby chciało sobie powetować.

27.09.2011

Czyta się kilka minut

Preikestolen, Norwegia / fot. Doug Pearson, JAI, Corbis /
Preikestolen, Norwegia / fot. Doug Pearson, JAI, Corbis /

Ida w białej sukni i koronie z lampek imitujących świece śpiewa razem z tatą, na melodię neapolitańskiej pieśni, o świętej Łucji. Lampy w domu zgaszone, w półmroku błyszczy korona na głowie siedmiolatki, i unosi się wytrawny zapach drożdżowych bułeczek z szafranem zwanych lussekatt, wywiniętych w fantazyjną wolutę. Wprawdzie jest sierpień, a nie 13 grudnia, gdy przypada święto Santa Lucia, ale Ida chce nam pokazać, jak się w Szwecji obchodzi dzień świętej niosącej światło.

Jest godzina 22 i zwyczajny na pozór półmrok w domu kontrastuje z tym, co się dzieje za oknem. A tam słońce dopiero zbiera się do zachodzenia, barwiąc taflę jeziora pomarańczowo-różowymi odcieniami. Neapolitańska melodia dopełnia konfuzji zmysłów. Tu, nieopodal Ume?, powyżej 63. równoleżnika, czyli na południu skandynawskiej północy, o tej porze roku ciemniej zrobi się dopiero po godzinie 23, ale i tak niebo będzie się jarzyć jak błękitnawa świetlówka.

Lucia to w Skandynawii ważna święta, choć to przecież kraina luterańska. Dziewica i męczennica z czasów prześladowań Dioklecjana, której nie chciał pochłonąć ogień stosu, została patronką niewidomych, a tutaj jest symbolem światła pokonującego ciemności.

Bo światło jest tu towarem deficytowym.

Trudno w Norrlandzie spotkać samochód bez dodatkowych halogenów na zderzaku. W zimowe noce pozwalają w porę dostrzec łosia na drodze. Odpowiada on za ogromną liczbę nieszczęśliwych wypadków. Owszem, trudno sobie tu wyobrazić wypadek z innej przyczyny: jeśli już w ogóle uda się napotkać jakiś samochód, zwykle jedzie on przepisowo. A przepisy, z pozoru drakońskie, okazują się zdumiewająco logiczne - zwłaszcza dla kierowców znad Wisły, którzy słysząc słowo "absurd", machinalnie dopowiadają z przyzwyczajenia: "drogowy". Tu nikt nie wyprzedza, o ile koniecznie nie musi. A pustki na drogach to też nie powód, by przekraczać prędkość. Bo kto chciałby się śpieszyć, gdy wokół pusto i kojąco, gdy każdy skrawek krajobrazu wygląda jak wyjęty z opowieści dzieciństwa, tych o cudownej podróży Nilsa Holgerssona na grzbiecie dzikiej gęsi?

Jest taka piosenka, której tytuł nazywa to najcelniej: "Öppna landskap". Otwarty kraj­obraz. Pieśń zwana jest czasem nieoficjalnym hymnem Szwecji, choć Ulf Lundell opiewa też w niej brännvin, czyli bimber. W każdym razie na zdjęcia zatrzymujemy się co chwilę.

I wypatrujemy łosi. Mijamy znaki drogowe z łosiem, analogiczne do tych naszych z jelonkiem (znaki te są głównym motywem gadżetów sprzedawanych od Malmö po Kirunę). O nierozerwalnym związku łosi z drogą świadczy nawet to, że ambony do polowań na nie stawia się przy szosach. Jesienią, gdy zaczyna się sezon polowań, szwedzcy kierowcy ruszają w poszukiwaniu zemsty do lasów. Nie wszystkim się to podoba - na jednej z przydrożnych ambon pod Ume? lokalny artysta posadził figurkę drewnianego łosia ze strzelbą.

Pogłowie łosia liczy się tu w setkach tysięcy. Nam nie objawi się żaden. Łoś pozostanie jakby duchem lasu, o którym wie się, patrząc na skraje majestatycznych i mrocznych puszcz Norrlandu, że on gdzieś tam jest. Jest też w każdym supermarkecie. Kiełbasa z łosia to coś między salami a mortadelą.

Po godzinie 23 niebo jest najjaśniejszym punktem krajobrazu, ale na przechadzkę należy włożyć odblaskowe kamizelki. Gdy Ida łapie żaby, jej tata, Kent, opowiada, że z końcem grudnia i w styczniu nie jest jeszcze ze światłem najgorzej: choć dzień trwa wtedy marne trzy-

-cztery godziny, to przynajmniej jest śnieg, w którego bieli odbijają się i wzmacniają nawet te liche resztki promieni słonecznych. W czasie pełni, mówi, noce potrafią być zimą tak jasne, jak teraz, w sierpniu. Co innego w listopadzie i z początkiem grudnia: o, wtedy jest faktycznie ciemno. Słońce, nawet gdy już raczy wzejść poza horyzont, nie wychodzi ponad linię lasu. Oczom zostaje bury półmrok. Ale gdy przychodzą ciemne miesiące, jakby na pocieszenie pojawia się zorza polarna. Światło na Północy wyczynia rzeczy niebywałe.

Joanna, mama Idy, mieszka na północy już ponad 16 lat, przyzwyczaiła się. Kent się tu wychował. Ale, opowiada Joanna, najgorzej mają ci, którzy do Norrlandu dopiero co się sprowadzili: depresja nieunikniona. Przydają się specjalne lampy, dające światło podobne do słonecznego.

A temperatury? Podobno norrlandzkie minus 25 stopni Celsjusza jest przyjemniejsze od polskich minus 10. Bo powietrze nie jest wilgotne. Kent nie może się nadziwić, że w Polsce uparcie buduje się domy z pustaków i betonu. Tutejsze, oku przyzwyczajonemu do sześcianu polskiego, zdają się ledwo altanami. Rachityczne, parterowe, pomalowane obowiązkowo kolorem faluröd, czyli czerwienią faluńską, uzyskiwaną jako produkt uboczny z wydobywanej w miejscowości Falun rudy miedzi, a stanowiącą ikoniczny, obowiązkowy kolor prowincji (w Falun, dodajmy, powstaje też inna szwedzka ikona: falukorv, czyli legendarna mortadela: upieczona nad ogniskiem smakuje prostodusznie, domowo, dobrze po prostu). I te ciemnoczerwone domy są drewniane. Między ścianą wewnętrzną a zewnętrzną jest szereg warstw izolacji, a z kolei między nimi - powietrze. Dom trzyma ciepło idealnie.

O tej porze roku panuje przyjemne plus 15 stopni. Ale nad ranem, gdy będziemy wyjeżdżać, zastaniemy na dachu auta zamarzniętą rosę. W sierpniu!

W takim miejscu na Ziemi trzeba na sobie nawzajem polegać. Dzisiejsza mobilność wiele w Norrlandzie zmieniła, gdy chodzi o zaufanie do ludzi, ale wciąż reaguje się tu rozbawieniem, gdy przyjezdny odruchowo zamyka samochód. Więcej, czasem wręcz należy zostawić kluczyki w aucie - bo a nuż komuś będzie przeszkadzało i chciałby je przestawić. Wciąż, w małych wioskach, można jeszcze znaleźć domy, których właściciele, zamknąwszy drzwi, wieszają klucz na gwoździu wbitym w drzwi. Zamknięte drzwi oznaczają tam, że właściciela nie ma w domu, a nie, że nie wolno wchodzić, żeby się np. przez chwilę rozgrzać.

Albo taki osobliwie urządzony "sklep całodobowy", który znajdujemy w jednej z wiosek Västerbotten. To placyk nad jeziorem, z czterema altanami, sprzedaje się tu dekoracje ogrodowe i designerskie wyposażenie domu. Jeśli właściciel - postawny i rubaszny Bosse - jest akurat na posterunku, płaci się mu na miejscu. Jeśli nie, należy zabrać to, po co się przyjechało, i zostawić w kajeciku adres, Bosse zaś przyśle rachunek. Kradzież zdarzyła się raz. Zawiniła mieszkająca w tej samej wsi alkoholiczka. Bosse właśnie prowadzi z nią rozmowy, kobieta powoli skłania się do oddania skradzionego przedmiotu. Zobaczywszy takie domy i sklepy, zaczyna się lepiej rozumieć Mamusię Muminka.

Szwecja jest o ponad 127 tys. km2 większa od Polski, i ma cztery razy mniej ludności. Średnia gęstość zaludnienia w Polsce to ponad 120 osób na km2. W Szwecji: 20 osób. A i tak większość mieszka na południu kraju.

Zatem dalej, na północ.

Przez Laponię. Drogami, gdzie miejscowości trafiają się co kilkadziesiąt kilometrów - miejscowości takie jak Jokkmokk. Gdy sądzi się, że wjeżdża się na przedmieścia, okazuje się, że wyjeżdża się z centrum; miejscowości opatrzone dwujęzycznymi tablicami, na których obok szwedzkiego widnieją niemożliwe do przeczytania nazwy w jednej z odmian języka Saami: np. J?hk?m?hkke. A między tymi miejscowościami jest tylko las, jeziora, i jeszcze więcej lasu. Norrlandzkie lasy nie mają nazw w rodzaju "Puszczy Niepołomickiej". Jest po prostu Las. Taki, w którym grzybolubny Polak doznaje histerii, nie mogąc zabrać wszystkich tych koźlarzy czerwonych ze sobą. Taki, w którym imigranci trudniący się zbieraniem czarnych jagód mogliby chyba wypracować równowartość rocznego PKB krajów swojego pochodzenia (Polacy, dodajmy, już raczej na jagody nie jeżdżą, przerzucili się na budowlankę; jagody to teraz domena przybyszów z Dalekiego Wschodu). Las, gdzie mchy i porosty wyrastają w formy znane dotąd tylko z filmów science fiction, w plechowate sałaty, słupki, pałeczki, taszystyczne plamy na głazach. W te mchy i porosty zapada się do pół łydki. Na cierpliwych czeka ukryte w ściółce "złoto północy": hjortron, czyli endemiczna malina moroszka o żółtych, miękkich, spuchniętych jakby owocach, które smakują - jedyne takie chyba na świecie - jak jesienna szarlotka popijana dobrą, torfową whisky.

Popołudniowe lapońskie światło znów konfunduje zmysły: bo nie jest takie, jak nasze, morelowe, leniwie pomarańczowiejące. Jest bardziej cytrusowe, intensywniejsze, wyostrza kontury i kontrasty. I jeszcze cienie: choć pora wczesna, to już teraz są one dużo dłuższe, niż podpowiadałoby przyzwyczajenie. Z końcem dnia osiągają rozmiary monstrualne, kreśląc na skałach karykaturalne sylwety o długaśnych nogach i maleńkich głowach.

Światło grzęźnie raptem w sinej chmurze, która ni stąd, ni zowąd nasuwa się nad Kirunę. Miasteczko 140 km na północ od kręgu polarnego, gdzie od XVII w. do dziś wydobywa się rudę żelaza, dla której tak zaciekle walczono o Narwik (transportuje się ją koleją nad Morze Północne, spławne zimą dzięki Golfsztromowi, a nie nad zamarzający wówczas Bałtyk). Podkopane 400 kilometrami tuneli. Kiruna właśnie się przenosi. Dosłownie: centrum jest tak bardzo zagrożone szkodami górniczymi, że postanowiono je przenieść. Dom po domu.

Święte dla Saamów góry: dominująca nad miasteczkiem Kiirunavaara i pobliska Luossovaara, zanim górnicy zeszli pod ziemię, były bezlitośnie eksploatowane odkrywkowo. To jeszcze jeden kamyczek do niewesołej historii stosunku państwa szwedzkiego względem Saamów: kolonializm nie był zjawiskiem wyłącznie południowym. Olbrzymi masyw odkrywki spowity chmurą przywodzi na myśl bramy Mordoru. Czy to zemsta duchów gór, czy zwykły pech, ale przez całą noc deszcz będzie uparcie bębnił o tropik namiotu. Okaże się też, że biały od wewnątrz namiot nie sprzyja wyspaniu się - bo sprawia, że wydaje się że jest jeszcze jaśniej, a w nocy ani na chwilę nie zrobi się całkowicie ciemno.

Jukkasjärvi, leżąca pod Kiruną wioska, o tej porze roku jest prawie pusta, choć odbywa się tu właśnie jarmark z tradycyjnymi wyrobami Saamów. A wyroby Saamów to nie jakaś tam byle cepelia. W kulturze tego koczowniczego ludu pasterzy reniferów zamożność manifestowało się nie poprzez - rzecz jasna - wystawne domy, lecz przez dekorowanie stroju i przedmiotów codziennego użytku. Wzory, barwy i kształty bransolet, rękawiczek, noży czy specjalnych miseczek mogących służyć jako talerz i kubek jednocześnie, każą wierzyć, że to właśnie tu narodził się legendarny skandynawski design.

Ale do Jukkasjärvi tłumy przybędą dopiero zimą, zmieniając leniwą osadę w mekkę dla bogatych turystów z USA i Japonii. Nad rzeką Torne powstaje tu wówczas słynny Ice Hotel, cały ze śniegu i lodu. Wszystko zaczęło się w 1990 r., gdy grupka turystów, dla których zabrakło miejsc noclegowych, poprosiła francuskiego artystę, który wzniósł tu igloo, żeby pozwolił im w nim przenocować. Pomyślany początkowo jako tania alternatywa, Ice Hotel stał się jednym z najbardziej lanserskich miejsc świata. Zdjęcie przy lodowym barze z lodową szklaneczką zmrożonego Absolutu to marzenie tysięcy dobrze zarabiających Amerykanów. A praktyczni Szwedzi z północy nie mogą się nadziwić, że ktoś chce z własnej woli spać w pokoju, gdzie panuje 0 stopni Celsjusza.

Droga E10 wiedzie z Kiruny nad jezioro Torneträsk i dalej, przez Abisko ku norweskiej granicy. Skupione światło niskiego słońca niemal bez przerwy maluje tęczę za tęczą. Ale ta nad taflą jeziora Torneträsk wyglądała baśniowo - nie żaden łuk na niebie, raczej zawieszona tuż nad powierzchnią wody kolumna barw podstawowych. Z łódki można by jej dotknąć.

Pasy na szosie stają się żółte, a znaki ostrzegające przed łosiami ustępują miejsca tym z sylwetką renifera. To już Norwegia. Szosa E10 okrąża Fjord Narwik i prowadzi na archipelagi Vester?len i Lofoty. Droga, nazwana imieniem króla Olafa V (Kong Olav Vs vei), będzie się wić przez kolejne wyspy ścianami fiordów, tunelami i mostami, które wyglądają, jak nakreślone od niechcenia, lekkim, parabolicznym ruchem mistrzowskiej ręki. Jak dumnie głoszą tablice informacyjne, pewien XII-wieczny skandynawski władca rzekł był, że miarą jakości jego państwa będzie jakość administracji i jakość dróg. Nasi przodkowie zajmowali się podówczas dzieleniem Polski na dzielnice.

Lofoty to poszarpane granie gór utopionych w morzu, któremu tutejsze światło - 200 km na północ od koła podbiegunowego - nadaje odcienie kojarzące się z lazurowym wybrzeżem: od pastelowych błękitów po poważne granaty. Gdy nadchodzi odpływ, ustępująca woda obnaża jeszcze dno pokryte rudymi wodorostami. Światło na Lofotach przesuwa widmo w stronę zimnych błękitów, przesiewa się przez wodną mgiełkę i rozmywa nieco, gdzie indziej znów świeci ostro i pogłębia kontrasty. Lofoty jawią się jak monumentalne przekładańce gór, chmur, wody i snopów promieni słonecznych. Ze względu na tutejsze światło sprowadzają się na archipelag artyści. W każdej miejscowości są drogowskazy zapraszające do galerii.

Ma się tu o tej porze roku tyle światła, ile dusza zapragnie. O dwudziestej trzeciej jest go jeszcze w bród, tyle ile nad Wisłą o siedemnastej. Nawet gdy już słońce zniknie za górami, przez całą noc zapadnie ledwie zmierzch, a światło wróci nad ranem. Teraz zasnąć pomaga już tylko zmęczenie.

Im bardziej na południe, tym archipelag węższy. A wraz z wyspami zwęża się wszystko inne: szosa, domy, nawet nazwy. Droga króla Olafa kończy się w wiosce ?.

Pod koniec archipelagu już tylko małe rybackie osady, z domami - tym razem żółtymi - jakby prowizorycznie ustawionymi nad wodą na chudych palach, jednym tylko końcem wsparte o skałę. Miejsce na stałym lądzie jest potrzebne na co innego: na połacie rusztowań do suszenia dorszy. Lofoty są ojczyzną t?rrfisk, u nas zwanego z niemiecka sztokfiszem. Połowem dorszy zajmuje się większość mieszkańców archipelagu, na którym z końcem kwietnia ustawia się 400 tys. m2 rusztowań. Co roku schnie na nich 16 mln kg ryby. A ta, gdy już wyschnie na deskę, trafia do Portugalii jako bacalhau. Ów wynalazek Wikingów przysłużył się ongiś marynarzom ery wielkich odkryć geograficznych.

A w ? jest nawet Muzeum Sztokfisza. Obok wielka stodoła o ażurowych ścianach, wokół której roztacza się świdrujący zapach, jaki mógłby wydawać wagon pokarmu dla rybek. Zasuszone płaty skóry w miejscu, gdzie rybom odcięto głowę, wyglądają jak rozdziawione paszcze. Taka ilość bacalhau naraz to widok, który niełatwo zapomnieć. I wywietrzyć.

Dalej na południe płynie już tylko Maelström, prąd morski, którego nazwa, za sprawą Edgara Allana Poe i Juliusza Verne’a, stała się złowrogim słowem, które marynarze wypowiadali ściszonym głosem. To tutaj wpadł w wir Nautilus kapitana Nemo. Prąd nie przeszkadza jednak promowi leniwie kursującemu z Moskenes do Bod?, z którego pokładu Lofoty w porannym słońcu wyglądają jak ekranizacja powieści Ursuli K. Le Guin.

I z powrotem, przez Saltfjellet - potężny płaskowyż tundry, gdzie ostremu światłu nie przeszkadzają góry i drzewa, gdzie każdy kontrast i cień wydaje się dwukrotnie głębszy. Bezkresną dzikość zakłóca restauracja i sklep z pamiątkami w miejscu, gdzie przecina się równoleżnik 66033’, czyli koło podbiegunowe. Norwegowie osiągnęli mistrzostwo świata w tworzeniu gadżetów w barwach swojej flagi, a tu można je wszystkie kupić. Niebawem granica i na powrót szwedzka południowa Laponia. Znów wypatrujemy łosi. Nadaremno.

Jest o tej porze roku jeszcze coś, czego trzeba w Szwecji spróbować. Coś, na co czeka się z przerażeniem pomieszanym z ekscytacją. Lato to pora na surströmming, na ulicach Ume? wiszą nawet bannery ogłaszające jego święto - na wyspie Norrbyskär zbiera się 500 amatorów tego przysmaku. Mówi się, że surströmminga, czyli kiszonego śledzia bałtyckiego, je się właśnie w lecie dlatego, żeby można było to robić poza domem.

Przebita otwieraczem puszka natychmiast tryska zalewą, której zapach zrozumie tylko ten, kto wystraszył znerwicowanego skunksa. Potem dołączają kolejne aromaty: zleżałego śmietniska, chorego kota, nuta przepełnionej sławojki. Małe fileciki (bo, dziękować Bogu, puszka zawierała rybę już wyfiletowaną; dla koneserów jest też wersja w całości) podaje się z młodymi ziemniaczkami. W smaku dominuje kwaśność aż musująca, ale w ustach początkującego konsumenta smak przysłaniany jest przez fetor, który wdziera się w nos, w zatoki, nawet w uszy. Zbrzydzona Ida ostentacyjnie wychodzi na werandę, ogłaszając, że nie wróci, póki nie wywietrzymy. Po tym ekscesie nawet blodpudding, czyli rodzaj knedla z krwią, serwowany z konfiturą żurawinową, smakuje spokojnie i swojsko. Szwedzka kuchnia, zwłaszcza na północy, jest prosta i domowa. Czy gdziekolwiek indziej na świecie nawet zespół rockowy śpiewa o urokach jedzenia na werandzie śledzia z ziemniaczkami? (zespół Kent, "Sverige").

Bałtyk od północy jest przeciwieństwem swojej południowej strony (tu, choć przez chwilę, można o polskich plażach pomyśleć jako o południowych...). Wybrzeże stapia się z lasem, obłe skały schodzą do spokojnej zatoki bez fal. Nad brzegiem drewniana wiata, gdzie można się schronić przed deszczem, i miejsce na ognisko oraz drewutnia z brzozowymi szczapami. Wszystko naszykowane przez gminę za pieniądze podatnika.

A kto jeszcze nie wierzy, że to właśnie na północy warto szukać egzotyki, temu światło płata kolejnego figla, gdy toruje sobie drogę przez warstwy powietrza o różnej temperaturze zalegające nad powierzchnią morza. Oto nieco powyżej linii horyzontu majaczy pełgający kontur wybrzeża, którego jeszcze wczoraj tu nie było.

Nad Zatoką Botnicką, ubrani w ciepłe polary, oglądamy fatamorganę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011