Płuczki

To są Antydziady dziejące się w jasnym świetle dnia. Lud idzie za wieś w miejsce ponure i odludne, by odprawiać rytuały. Jakieś antynabożeństwo starsze od pogaństwa.

02.03.2020

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara /
Andrzej Stasiuk / Fot. Grażyna Makara /

Nie idzie tam, by spotkać duchy przodków, ale zgniłe ciała istot ludzkich. Kiedyś wyobrażałem sobie, że to działo się nocą. Że przychodzili ukradkiem, świecąc sobie i ukrywając światła. Ale robili to za dnia, w blasku słońca i szli gromadą: „Gdzieś godzina dziesiąta w dzień była – pisze Paweł Piotr Reszka w książce reporterskiej „Płuczki”. – (...) Widziałem wykopany dół, wyciągali trupa, jeszcze żywe ciało. Jeden ręką za włosy trzymał i rydlem, znaczy szpadlem, walił w szyję, żeby głowę odciąć, bo jeszcze się trzymała korpusu”. Bo żydowskie złoto jaśniało z głębi ziemi, błyszczało z gnijącego mięsa i oślepiało nawet w jasny dzień. Jak w jakiejś bajce, gdzie błędny ognik wabi i wiedzie na zatracenie. I tylko złotem można się wykupić z tego zatracenia. „A potem jeszcze brał kawałek chleba, słoninę, co ją miał w kieszeni w szmatę zawiniętą, i jadł w tym wszystkim, tymi ręcami, co grzebał”. Z tej nędzy, słoniny i chleba. Z odoru chałup, które zżera robak. Z cienia butwiejących strzech. Ponieważ lud zawsze żyje w nędzy i dlatego nigdy niczego nie marnuje. Lud zawsze jest biedny, ponieważ zawsze znajdzie się bogatszy od niego. Tak było, jest i będzie na wieki wieków.

Dlatego może w jasny dzień schodzić w głąb i kopać w ludzkim mięsie jak w ziemi. Bo jest na zawsze wyklęty i mu wolno. Musi tylko znaleźć złoże. „A ile razy my zgniłe kartofle zbierali? Rarytas to był. Zaraz jak się z ziemi wyciągnęło, to się zjadało”. Więc jak w bajce: zgniły kartofel w złoto się przemienia. Jak w opowieści o znalezionym skarbie, który świecił przez ziemię i przez mięso. Bo żydowskie złoto nie gaśnie nigdy. Nawet przykryte zwałem gliny, popiołem i mięsem. Świeci w jasny dzień, czarną noc, w ciemnej chałupie i we śnie. Żarzy się w mózgu i trawi jak czerw.

No więc co? Tak wygląda piekło, że się schodzi w głąb i odrzuca szpadlem ludzkie mięso? W jasny dzień zaraz za wsią? „Było może z pięćdziesiąt ludzi na polu. I od nas, i z sąsiednich wsi. Ja żem tam był codziennie”. Dzieci kucają na powierzchni i przesypują piasek. „Sprytna taka, do wszystkiego, jak to mówią. Z małą łopatką chodziła, aby po wierzchu tylko, coś tam zawsze odgrzebała”. Zaraz za wsią i za koleją. Jak z jakiegoś bełżeckiego Hieronima Boscha. Tylko że z wnętrza ziemi nie bije płomień, ale smród. Zimne inferno z rojem much.

Schodzenie w głąb. Piasek sklejony tłuszczem. Kostny miał. Ludzki żużel. Włosy. „Wytrwały człowiek musiał być, aby tam kopać. Różowa masa, między tym kości głowy”. Jak przez geologię, jak przez warstwice epok, aż po nicość, gdzie nie ma już człowieczego ani nieczłowieczego. Chłopskim szpadlem, w gumiakach. Mistrzowie nienazywalnego. Schodzą tak głęboko, jak nie zeszedł nikt. Guślarze bez lęku, bo przecież w zgniłym mięsie nie zamieszka żaden duch. Ani upiór nie powstanie ze spalenizny. Tak.

Najlepiej jest jechać od strony Narola. Przez wysoki sosnowy bór. Piękna okolica i spokojna. Potem powoli zaczyna się wieś. Przejeżdża się tory kolejowe. Za jakiś kilometr po prawej, trochę w głębi, stoi drewniana cerkiewka św. Bazylego. Kawałek dalej ładny, dość surowy kościół pw. Matki Boskiej Królowej Polski. Miła spokojna wieś. Ani za biedna, ani za bogata. Na skrzyżowaniu trzeba w prawo. Najpierw widać budynek z wysokim kominem. Teraz jest chyba w nim jakiś magazyn. Parę lat temu jego ścianę zdobił wielki napis: „Środki czystości. Import z Niemiec”. Żelazny płot otaczający teren dawnego obozu stoi kilkanaście kroków dalej. Ostatnio nie widziałem już napisu. Został zamalowany.

Monument jest straszny i piękny. Łagodne, parohektarowe wzgórze, na którym były masowe groby i wysypisko popiołów, zostało pokryte hutniczą szlaką, żużlem martenowskim. Ciemne, prawie czarne gołoborze chropawych głazów i rumoszu. W głąb wzgórz prowadzi wąskie przejście, szczelina. Gdy się nią idzie, ma się wrażenie zstępowania do podziemi. Słyszy się własne kroki odbite od wznoszących się ścian. Tędy wiodła droga do komór.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że to deszcz kamieni z nieba zasypał piekielne sztolnie. Żeby nikt już nie miał siły ani odwagi poruszyć przesiąkniętą śmiercią ziemię. Deszcz kamieni z nieba, który miał zgasić na wieki blask żydowskiego złota. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2020