Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Na dachu garażu wygrzewają się w słońcu trzy koty: biały, szary i czarny. Zawsze witał je z uśmiechem. Wszystko jest, jak było. No, prawie wszystko...". Koty, o których wspomina Alicja Kapuścińska w słowie wstępnym, czy raczej liście do Jarosława Mikołajewskiego, obejrzeć można na stronie siódmej. Wśród wielu zreprodukowanych tutaj zdjęć, to jedno jest autorstwa samego Kapuścińskiego, symbol zatrzymanej, szczęśliwej chwili. Z takich zatrzymanych chwil i obrazów składa się ta książka.
Obrazy pochodzą z ostatnich sześciu lat życia Ryszarda Kapuścińskiego, tyle lat trwała bowiem znajomość, a potem przyjaźń autora "Cesarza" z młodszym o ponad ćwierć wieku poetą, tłumaczem z włoskiego i dziennikarzem. "Przyglądam się zdjęciom Ryśka z młodości, lub nawet z lat 70. - twardy facet, trochę zawadiacki, w wianuszku krótko ostrzyżonych włosów. Patrzy z tych fotografii człowiek, którego nie znam - zauważa Mikołajewski. - Portret Ryśka, który noszę w sobie, pokazuje człowieka niemłodego i już schorowanego". Pisze o skojarzeniu z dopalającą się świecą, dodając: "Myślę, jak niewielkim i kruchym ogarkiem jest mój »sześcioletni« Rysiek. Jak złożoną tajemnicą jest świeca, którą był przez siedemdziesiąt pięć prawie lat".
Powstał portret impresyjny, emocjonalny, osobisty. Zapis spotkań z człowiekiem, który wciąż jeszcze tkwi pośrodku życia, otwarty na piękno, szukający kontaktu z innymi, zbliża się jednak do kresu drogi, a cierpienie odziera go z ochronnej powłoki. Ten portret, jak komentuje Jerzy Jarzębski, "pokazuje wielkiego reportera jako człowieka, któremu puls serca określał kontakty ze światem: w aktach zachwytu nad urodą tego, co widzialne, w relacjach z przyjaciółmi, we współczuciu dla biednych i odrzuconych". Zachwyt i współczucie, radość i ból łączą się czasem w jedno, jak podczas październikowego dnia na rzymskim Piazza Navona, gdy świadomość niewyobrażalnego rozziewu pomiędzy własnym szczęściem i nędzą, której było się świadkiem, znajduje ujście w krótkim, gwałtownym szlochu. "To nie refleksja - tłumaczy później sam Kapuściński. - To mechanicznie narzucający się kontrast. Jednoczesne widzenie tu i tam. I jakiś wyrzut, że jestem nie na swoim miejscu".
Punkt centralny książki stanowią ostatnie, przedśmiertne zapiski Ryszarda Kapuścińskiego, rozpoczęte w noc sylwestrową roku 2006 i prowadzone w szpitalu na bloczku firmy farmaceutycznej do niedzieli 14 stycznia 2007 r. Potem była operacja guza trzustki, która się powiodła, i niedający się już opanować rozległy zawał. Te zapiski czyta się ze ściśniętym sercem, każdy szczegół nabiera wagi: zanotowany słabnącą ręką widok z okna, szkic ostatniego wiersza. Lista gości, rozmowa z Hanną Krall i jej mężem o narodzinach żyrafy w zoo ("Hania i Jurek postanowili, że - aby nie denerwować Chorego, nie będą mówić o złych rzeczach"). No i lektury.
"Czytałem dalej »Pana Tadeusza« (zawsze ilekroć idę do szpitala, biorę ze sobą »Pana Tadeusza«)" - zapisał Kapuściński pod datą 6 stycznia. Dzień wcześniej - opis kryzysu: "Słabnę, czuję, że uszły ze mnie resztki sił, że zapadam się w czeluść, oblepia mnie czarna mgła. Straszne uczucie bezradności, tracę kontakt ze światem, ze światłem, z otoczeniem, rzeczywistością, wszystko oddala się, znika". Potem powrót znad granicy: "Jestem krańcowo wymęczony, ale ciągle - dopóki starczy sił - chcę walczyć". I od razu uwaga namiętnego czytelnika: skojarzenie pacjenta podłączonego do szpitalnej aparatury z "Człowiekiem-maszyną" filozofa La Mettriego... Symbolicznej też wymowy nabiera fakt, że dzień przed operacją Kapuściński skończył czytać niezwykłą prozę Sebalda. "Wyjechali" to przecież rzecz nie tylko o konsekwencjach Zagłady, także - po prostu - o śmierci. Bardzo bym chciał poznać jego zdanie o tej książce... (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008, ss. 94. W tekście piękne zdjęcia pracowni pisarza wykonane przez Bartosza Bobkowskiego.)
Lektor