Pisałem, żeby nie mówić

Marzył o celi, odcięciu od próżności świata. Poezja była dla niego zbyt ważna, by dał się wprząc w literacki korowód.

28.04.2014

Czyta się kilka minut

Okładka dodatku poświęconego Tadeuszowi Rózewiczowi / il. Andrzej Dudziński
Okładka dodatku poświęconego Tadeuszowi Rózewiczowi / il. Andrzej Dudziński

Z dzieciństwa zapamiętał głównie słodkie obrazki. Najpierw te związane z Radomskiem, miejscem urodzenia i dorastania. Seanse w kinie Kinema, biało-czarne kadry slapsticków, westernów i melodramatów. Słuchanie radia u sąsiadów, entuzjastyczne relacje o sukcesach polskich lekkoatletów. Sklep z zabawkami, z którego chciał mieć wszystko: pluszowe niedźwiedzie, blaszane lokomotywy i konie na biegunach. Później były wspomnienia z Gabrielowa, gdzie spędzał wakacje u stryjów. Długie letnie dni, sen w sianie, jego ostry zapach. Mała dolina pełna kwiatów, pszczół i motyli. Kąpiele w przejrzystej Warcie.
Miał też kilka wspomnień o wstydzie. Obiad z gośćmi – poprosił o odwrócenie krzesła, tak żeby mógł jeść tyłem do obcych spojrzeń. Wieczór ze znajomymi rodziców pytającymi dla zabawy, czy wie, skąd się biorą dzieci. Rachunek sumienia przed pierwszą spowiedzią – liczenie i ważenie grzechów, układanie ich w siedmiu kategoriach.
W pamięci została czuła i cierpliwa matka. Ojciec – zawsze trochę obcy. Młodszy brat Stanisław, z którym Tadeusz wystawiał domowe przedstawienia. I starszy Janusz, z którym przy latarce pod kołdrą czytał tom po tomie dzieła nowych klasyków: Żeromskiego, Prusa i Conrada, i zachłannie przeglądał numery pism literackich, poznając argumenty w sporze Skamandra z Awangardą.
Odnosili pierwsze literackie sukcesy. Janusz korespondował z Wierzyńskim i Czechowiczem, dzień przed maturą wygrał ogólnopolski konkurs na utwór żołnierski; opublikowano go w ostatniej przedwojennej antologii polskiej poezji. Tadeusz drukował wiersze religijne w piśmie Sodalicji Mariańskiej i pastisze poetyckie w lewicowych „Czerwonych Tarczach” – parodiował Iłłakowiczównę, Wierzyńskiego i Przybosia. „Ty będziesz lepszym poetą” – powiedział mu Janusz.
 

Kapral „Satyr”
Pod koniec sierpnia 1939 r. Tadeusz spakował walizkę: miał rozpocząć naukę w Liceum Leśniczym i Drzewiarskim w Żyrowicach. Nie zdążył. Szkołę musiał zamienić na pracę (zatrudnił się jako goniec i magazynier, terminował w zakładzie stolarskim) i konspirację. Zaprzysiężony na żołnierza Armii Krajowej, w 1943 r. trafił do Kompanii Leśnej „Buk” Batalionu „Las”.
Został mianowany referentem kulturalno-oświatowym. Jako kapral „Satyr” wykonywał literackie rozkazy: w Radomsku redagował „Czyn Zbrojny”, w lasach między Wartą i Pilicą wieszał na pniach gazetkę „Głos z Krzaka”. Po roku służby dostał przepustkę, żeby napisać „coś, co upamiętni los oddziału”. Powstały „Echa leśne”, tom krótkich form. Ironia obok patosu, żart obok hymnu. Przed powieleniem rękopisy przepisywała łączniczka „Filis”, czyli Wiesława Kozłowska. Jego przyszła żona.
Między pisaniem a strzelaniem obierał ziemniaki, wygniatał wszy, budował szałasy, rozbijał namioty. Wszystko w grupie, w tłoku, w stadzie. „Tak strasznie nienawidzę stada, za to tylko, że jest stadem” – notował w dzienniku. Nasilało się w nim przekonanie, że zbiorowość go nie formuje, ale deformuje.
Latem 1944 r. dowiedział się, że Janusz, który pracował w wywiadzie AK i jeździł na misje zwiadowcze do Rzeszy, został aresztowany przez gestapo. Oddział Tadeusza szykował się wtedy do Akcji „Burza”. Czekali na rozkaz. „U nas cisza i spokój jak na wakacjach, zresztą obóz partyzancki jest dla mnie w tej chwili przynajmniej miłą wycieczką, mało urozmaiconą. Oczywiście są perspektywy walki, ale nikt nie płonie chęcią do heroicznych czynów” – zapisał Tadeusz 7 sierpnia. W dzień opalał się przed namiotem i kąpał nago w chłodnej rzece, wieczorami zabijał komary. Były potańcówki i pogadanki, na których komendant ganił za zachowanie i wygląd: nakazywał unikać wulgaryzmów, hamować obcesowe komentarze w stosunku do kobiet, przyszyć brakujące patki i guziki.
Dopiero 20 sierpnia kompania mogła ruszyć. Maszerowali nie wiedząc dokąd, w kółko, dniami i nocami. Tadeusz wlókł się z odparzonymi stopami, z osłabienia chwiały mu się zęby. Zanim zdążył poprosić o zwolnienie, marsz został zawrócony. Warszawa płonęła, a on notował: „Właściwie powinienem się dziś lub jutro otruć, to wszystko nie ma najmniejszego sensu”.
Wkrótce potem dowództwo oskarżyło go o szerzenie komunistycznej propagandy. Dowodem rzeczowym miał być artykuł, który ogłosił pół roku wcześniej w „Głosie Zbrojnym”. Komendant doradził mu zniknąć. Na początku listopada 1944 r. Tadeusz opuścił oddział. Znowu myślał o samobójstwie.
Dowiedział się, że Janusz został zabity przez gestapo: rozstrzelano go na łódzkim cmentarzu 7 listopada 1944 r. Wyznaczył sobie zadanie: jak najdłużej ukrywać prawdę przed matką. Po latach znalazł jej fotografię, z notatką na odwrocie: „rok 1944 okrutny dla mnie”. Zrozumiał, że niczego nie udało mu się ukryć.
Pod koniec wojny zamieszkał w Częstochowie. W styczniu 1945 r., kiedy w zmrożonym powietrzu unosił się jeszcze dym, oglądał ciała Niemców wgniecione w asfalt alei gąsienicami czołgów. Któregoś dnia zatrzymał się przed ciągniętym przez jeńców wozem. Kołysała się na nim sterta nagich zwłok, obijały się o siebie głucho, zmarznięte, sczerniałe, zżółkłe, zakrwawione. „Widziałem: / furgony porąbanych ludzi / którzy nie zostaną zbawieni” – napisał później.
 

Uczeń nihilista
Zdał maturę, zaczął zarabiać pisaniem artykułów satyrycznych, przeniósł się do Krakowa. Nocami myślał o kolegach, którzy zostali w lesie. W październiku 1945 r. ujawnił się przed Komisją Likwidacyjną w Warszawie. Nigdy nie widział stolicy, teraz oglądał jej resztki, wypalone miejsce po mieście. Po powrocie do Krakowa patrzył na kościół Mariacki i wyobrażał sobie, że jest rozsypaną stertą cegieł.
Mieszkanie w Domu Literatów na Krupniczej dostał dzięki protekcji Przybosia, który z przyjemnością wszedł w rolę jego mecenasa (kilkanaście lat później bardzo tego żałował). Tadeusz uważał go za mistrza – to od niego nauczył się skreślać w wierszach każde zbędne słowo.
Przez Przybosia poznał studentów Hannę i Mieczysława Porębskich, którzy przekonali go do zapisania się na historię sztuki. Przed pierwszymi wykładami zgłosił się do Czerwonego Krzyża po porządne cywilne ubranie. Od prezes dostał bilecik, który przedstawił w magazynie: „Proszę wydać zdolnemu poecie Tadeuszowi Różewiczowi jedno ubranie, jeden koc i cztery kawałki mydła do prania. Pan Różewicz jest czarujący”. Wydano mu granatową marynarkę w prążki i za duże kremowe spodnie. Nosił do tego saperki, jeszcze z lasu.
Porębscy wprowadzili go do środowiska awangardowych artystów. Odwiedzał pracownie Kantora, Jaremy, Nowosielskiego, przyglądał się kolejnym etapom powstawania dzieła: gruntowaniu i rozpinaniu płótna, szkicowaniu, mieszaniu i nakładaniu farb. Podobała mu się zmysłowość malarstwa, oderwanie od ciężaru słów. Jego przyjaźnie z ludźmi sztuki miały okazać się trwalsze niż z literatami. Nowosielskiemu przez następne kilkadziesiąt lat pisał w listach o swoich nastrojach, planach, podróżach, lekturach, grypach i bólach głowy. Dostawał od niego obrazy, zawinięte na poczekaniu w szary papier. I sam malował abstrakcje pod okiem przyjaciela.
Po zajęciach na uczelni wracał do swojego pokoju, żeby prowadzić jednoosobowe studia nad poezją. Czytał polską klasykę, wybierał wiersz i analizował strofa po strofie, wers po wersie, słowo po słowie. Uczył się zasad, które wkrótce miał łamać.
W 1947 r. wydał pierwszy tomik. Typograficzną okładkę – czarny napis „niepokój” na białym pasku, pomarańczowe tło – zaprojektował Porębski. Wiersze Różewicza stały się podobną sensacją jak nowele Borowskiego. Do obydwu przyklejono etykietę „nihilistów”. Zaprzyjaźnili się od razu.
Leopold Staff, zaciekawiony debiutem, zaprosił Tadeusza na herbatę. Zaczęła się przyjaźń, zacierająca granice między mistrzem i uczniem. Kiedy dziesięć lat później Tadeusza dopadł urywek zdania z radia: „zmarł w Skarżysku Kamiennej nestor poetów polskich”, nie był w stanie słuchać dalej, musiał wyjść z domu. Dzień po pogrzebie poszedł do mieszkania Staffa i przez kwadrans siedział w jego pokoju, myśląc o epoce, która się właśnie skończyła.
Jego debiutem zainteresował się także Miłosz – przysłał mu pełen uznania list. W odpowiedzi Tadeusz podzielił się swoimi poglądami na polską poezję: „Najgorsze to, że nie tylko krytyka, ale redakcje są ślepe na to, co się dzieje na świecie (...) no i mamy taki taniec szkieletów, zwyrodniałe poemaciska, diabli wiedzą, o czym, i spory o rym (dosłownie)”.
 

Dezerter w celi
Już niebawem spory miały się skończyć, a poematy zwyrodnieć do reszty. Tadeusz próbował dostosować się do obowiązującej formy i treści: pisał wiersze o robotnikach i komunistycznej odnowie, reportaże ze Śląska, poemat o Karolu Świerczewskim „Gwiazda proletariatu”, sztukę o Marianie Buczku. Ale to wciąż nie wystarczało. Coraz częściej otwierał koperty z maszynopisami odrzuconymi przez redakcje. W dołączonych listach warszawscy koledzy „z przykrością zawiadamiali”, że kolegium uznało jego teksty za niemożliwe do druku, i prosili o „coś innego”.
Unikał literackich zebrań, wystąpień, seminariów. Nie pojawił się na przełomowym zjeździe w styczniu 1949 r. „Jak Ci się udał Zjazd w Szczecinie?” – napisał do Borowskiego, który został tam oficjalnie potępiony. „Przecież to wszystko jest takie śmieszne, że czasem łzy same do oczu napływają” – podsumował w liście z marca.
Zarzucano mu „poddanie się katastrofizmowi, czyli nastrojom obcej literatury burżuazyjnej”, „obracanie się w kręgu kultury mieszczańskiej”, „trwanie na starych pozycjach i kokietowanie nadzieją, że kiedyś się do socrealizmu zbliży”.
Zaczął starania o stypendium do Paryża; otrzymał je dopiero w 1957 r. Tymczasem dostał inną ofertę: wyjazd do Budapesztu w ramach wymiany kulturalnej. Rok 1950 spędził więc na Węgrzech jako reporter dokumentujący socjalistyczne przemiany. Pisał stamtąd do Przybosia: „Jest to praca dla chleba – idzie mi ona bardzo opornie. (...) Jednak życie z wierszy stało się zupełnie niemożliwe. (...) Mieszkanie w Krakowie zlikwidowałem i zamierzam po powrocie osadzić się w jakimś prowincjonalnym mieście”. „Osadził się” w Gliwicach, gdzie Wiesława miała pracę i mieszkanie. Właśnie urodził im się pierwszy syn, Kamil.
Gliwice były jeszcze czyste i zielone. Tadeusz miał nadzieję, że w oddaleniu od zatrutego życia literackiego, od redakcji i kawiarni, posiedzeń i wieców, będzie mógł spokojnie pisać. Ale to nie było możliwe. Mieszkał nie tylko z żoną i synem (a wkrótce synami – w 1953 r. urodził się Jan), ale też teściową i matką. Pokój do pracy miał tylko wiosną i latem – nie było pieniędzy, żeby go ogrzewać. Marzył o celi, w której mógłby zamknąć się na pół roku.
Dręczyły go myśli, że nie zarabia na rodzinę, że nie dość czasu jej poświęca. I że jest politycznym dezerterem. Nikt z literatów jego pokolenia nie nakłaniał go do powrotu, nie pytał, z czego i jak żyje. Życzliwe listy przychodziły tylko od starszych: Staffa, Tuwima, Przybosia, Miłosza. I od przyjaciół malarzy.
Mimo wszystko, między 1950 a 1954 r. wydał aż cztery tomiki. W przymusowym milczeniu śledził ich negatywne recenzje. Kiedy w 1955 r. przeczytał „Poemat dla dorosłych” Ważyka, wcale nie poczuł ulgi. Raczej wstręt. Zbyt dobrze pamiętał powody, dla których autora nazywano „terroretykiem”, żeby teraz uwierzyć w jego cudowne nawrócenie. Od razu usiadł do pisania karykatury. W „Kryształowym wnętrzu brudnego człowieka” znalazły się takie wersy: „Zarzynałem niewinnych / lecz nóż mój / był czysty jak łza”. Krytycy nie rozumieli, o kim i o czym jest wiersz.
 

Zrównoważony szaleniec
Z niechęcią obserwował w 1956 r. popaździernikowe sypanie głów popiołem. „Ohydna gnojówka, która mi przez tyle lat zalewała usta, oczy, nos – ta gnojówka teraz znów rozlewa się po redakcjach, ­związkach, wydawnictwach, radiach. Odnowa” – wściekał się w dzienniku. Nie zamierzał wracać do życia literacko-towarzyskiego, został w Gliwicach, pisał dalej w samotności. A raczej skreślał. Wyjmował wiersze sprzed tygodni, miesięcy, lat – i czyścił je z nadmiaru słów, zaznaczał strzałkami nowy kierunek wersów. Obmyślał dramaty, zaliczone później do głównego nurtu teatru absurdu, męczył się nad prozą, która nie została nigdy doceniona. I wciąż miał poczucie, że pracuje źle, za mało, poniżej swoich możliwości. „Pisarz ze mnie kiepski – obserwator żaden... (...) Nie potrafię wydusić z siebie kilku zdań, a myślę o pisaniu książek. Główna rzecz to zorganizowanie czasu. Z tym najgorzej. Pracuję właściwie od rana do nocy – całymi latami nie wyjeżdżam na wakacje – powinienem mieć trzy razy więcej rzeczy napisanych” – żalił się w dzienniku w czerwcu 1957 r.
Za ścianą jego matka umierała na raka. Najpierw odwiedzał ją w szpitalu, potem opiekował się nią w domu. Było upalne lato, powietrze parzyło od rana, słońce nie pozwalało pracować, zlepiało myśli. Wyraźna była tylko jedna: o wyjeździe na wieś, spacerze leśną ścieżką albo zimnym brzegiem morza. Zamiast ulgi to marzenie przynosiło mu poczucie winy wobec cierpiącej matki. W dzienniku pisał o sobie: „ja grzeszny”, „nikczemny”. O matce: „moje kochane dziecko”. Notował jej dolegliwości, ten rozkład ciała rozpoczęty za życia. Zapisywał jej zdania, z trudem wypowiadane, na zmianę okrutnie świadome i dziecinnie naiwne. 16 lipca 1957 r. w pustą kratkę kalendarzyka (imieniny Marii i Benedykta, rocznica konferencji poczdamskiej) wpisał czarnym atramentem: „Mama umarła o godz. 10.20 rano”.
Po latach w wierszu „Ale kto zobaczy...” powrócił do obrazu matki z tych ostatnich dni. Opisał go kolorami: siny kitel, biały szpital, białe dziąsła, żółte ręce, granatowe wargi. I zakończył tak dziwnym w jego poezji westchnieniem: „ach chciałbym ją nosić na sercu / i karmić słodyczą”.
Na mszy żałobnej nie mógł się modlić – stracił wiarę dawno i nieodwołalnie. Pogłębiła się jego depresja, nigdy nie leczona, traktowana jako stan świadomości – „smutek zwierzęcia (człowieka niewierzącego)”, jak napisał do Nowosielskiego. Jeszcze przed śmiercią matki, w czerwcu, notował w dzienniku: „Osypuje się bez przerwy. Coś osypuje się, spada. Nie mogę się wyzwolić; jestem zamknięty, zamknięto mnie, zamknąłem się. Życie moje składa się z nielicznych przebudzeń i ciągłej mordęgi – jakby zostało już przed dwudziestu laty okaleczone, przełamane. Jestem zrównoważonym szaleńcem”. W liście z grudnia 1959 r. tłumaczył swój stan ducha nowo poznanemu Pawłowi Mayewskiemu: „Wie Pan, ja właściwie jestem wesoły – wesoły tak, jak może być człowiek z naszego pokolenia (urodziłem się w r. 1921), taki co widział w młodości różne rzeczy. Człowiek ocalony”.
Poza krajem czuł się źle, obco, nerwowo. Nie chciał wykorzystywać kolejnych zaproszeń na zagraniczne premiery swoich sztuk i promocje przekładów. W 1967 r. zrezygnował z wyjazdu do Paryża, gdzie miał odebrać zaliczkę sprzed pięciu lat i omówić plany wydawnicze u Gallimarda. „W gazetach podano, że nie pojechałem, bo byłem chory... ale to tylko moja dusza jest chora (naprawdę), a ja jestem zdrów jak koń – pisał do Mayewskiego. – Jestem poraniony strasznie i od lat właściwie czołgam się, wlokąc za sobą papierowe – już – wnętrzności”. Kiedy przyjechał do Paryża rok później, w maju 1968 r., list do Mayewskiego zaczął pytaniem: „Czy można pisać listy ze związanymi rękami?”. Relacjonował: „Od kilku dni strajk generalny, walki, barykady. Mam hotel w centrum tych ruchów – obok Odeonu, gdzie mieszczą się komitety studenckie. A przecież żyję nie tu, nie na tym świecie. Żyję zamknięty – tamtym wstydem, strachem, pogardą”.
Z Paryża wrócił już nie do Gliwic, ale do Wrocławia. Zamieszkał z rodziną na parterze bloku niedaleko dworca. Prześladował go  hałas: pociągi i tramwaje, trzepanie dywanów i wrzaski dzieci na podwórku. Wciąż coś wytrącało go z rytmu pracy, którą w listach określał jako przymus i „walkę z papierem”. Odpoczywał w ogrodzie botanicznym lub w zoo, patrząc w oczy tygrysom i szympansom. Czasem – jak w Gliwicach – wybierał się z żoną na przedmieścia, żeby poczuć się jak na wsi. Przynosił z łąki worek siana i wypychał nim poduszkę, żeby zasnąć w zapachu z dzieciństwa.
Dręczyły go irracjonalne lęki. Czasem bał się wejść do bloku: „Kiedy widzę, że ktoś stoi pod drzwiami domu (np. dozorczyni z sąsiadką), zawracam, krążę 10-15 minut, zanim zdobędę się na odwagę i wejdę do sieni mojego domu. Upokorzony, zmęczony. Czy wolno mi o tym powiedzieć Żonie (czasem pyta: co się stało? Tak dziwnie wyglądasz?), a ja się boję, po prostu się boję” – zwierzał się Mayewskiemu w 1970 r.
Gdzieś z boku rodziła się opozycja, a on znowu nie brał udziału. Ani w podziemiu, ani w karnawale. Odmawiał wieczorów autorskich, wywiadów, nagrań. Drukował mało. W 1989 r. tak tłumaczył się Nowosielskiemu ze swojego milczenia: „Bo mi tak zbrzydła literatura i środowisko, że całkiem zerwałem z tym. Albo śmierdzący, plujący xxxxxxxx, albo inny xxxxxxxx szmondak, albo grafoman, idol, każdy mnie poucza, piętnuje...”.
 

Klasyk nieprzysiadalny
Przed 75. urodzinami, w 1996 r., oznajmił Nowosielskiemu: „Jurku wydaje mi się, że dojrzewamy... mówimy coraz mniej, chciałbym osiągnąć taką doskonałość, żeby mówić 3 słowa na dzień... jedno rano, jedno w południe, jedno wieczorem... ale nie wiem jakie”.
Współczesność fascynowała go i odpychała. Przenosił do wierszy fragmenty telewizyjnych debat, hasła z kolorowej prasy. Na przecenie w supermarkecie kupił sobie „Dziennik Bridget Jones” – rozbawiło go, że leży obok podpasek. Nie miał samochodu, komórki, komputera; pisał ręcznie, czerwonym flamastrem w makulaturowym notesie w kratkę.
Chociaż jego „Poezje zebrane” wydano już w 1957 r., dopiero w latach 90. zaczął być traktowany jak klasyk. Zrezygnowany przyjmował kolejne tytuły, obywatelstwa, medale i nagrody. Był rekordzistą w dziedzinie nominacji do nagrody Nike; otrzymał ją w 2000 r. za tom-tren „Matka odchodzi”. Potwierdziło się to, co pisał trzydzieści lat wcześniej: „Matka jest w środku całej mojej twórczości”.
W 2002 r. władze Wrocławia w prezencie urodzinowym przekazały mu willę z ogrodem. Wiesława zasadziła jego ulubione nasturcje; lubił chwalić jej kwiaty przed gośćmi. Lubił też dzwonić do prezydenta miasta Bogdana Zdrojewskiego, między 6 a 7 rano, i zawiadamiać go, że śmietnik nie został opróżniony, a za oknem jest zbyt duży ruch. Poprosił, żeby ulica była jednokierunkowa. A potem, żeby ten kierunek odwrócić.
W ostatnich latach coraz rzadziej udzielał wywiadów. „Po to pisałem, żeby nie mówić” – wyjaśniał. Ale kiedy już przystawał na wypowiedzi, więcej w nich było niż dawniej humoru i dystansu do siebie. W 2009 r. zgodził się udzielić wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”, postawił jednak warunek: wywiad ma przeprowadzić prezydent Wrocławia. Gdy Rafał Dutkiewicz pojawił się w jego domu, okazało się, że wywiad jest już napisany. Różewicz trzymał plik kartek: „Ja będę czytał, a pan będzie mi przerywał, zadając pytania” – zadysponował [wywiad prezydenta Wrocławia przedrukowujemy obok].
Nie pozwalał się zamienić w pomnik. Także dosłownie: oprotestował pomysł ustawienia we Wrocławiu „ławeczki” ze swoją postacią. Nie chciał, żeby wszyscy się do niego przysiadali, albo – gorzej – wchodzili mu na kolana. Na cokół też się nie nadawał: drobny, w okularach, o twarzy dziecka. Kiedy w 2007 r. odbierał doktorat honoris causa na wrocławskiej ASP, powiedział cicho: „czasem i ja chcę być dzieckiem... choćby teraz... żeby opuścić piękną salę, znakomitych gości, i wrócić do swoich zabawek”.
Następny rok był dla niego okrutny. Pochował syna i brata, miesiąc po miesiącu.

Krystyna Czerni, uczennica Mieczysława Porębskiego, poznała Różewicza, gdy opracowywała jego korespondencję z Nowosielskim. Ostatni raz rozmawiali w świąteczny poniedziałek. Umówili się, że odwiedzi go w maju: – Często dzwonił. Wypytywał o dzieci. Dużo rozmawialiśmy o naszych synach i mamach. Ostatnio skarżył się na problemy z oczami, musiał przyjmować zastrzyki. Żalił się, że nie może czytać. Miałam okazję z zazdrością przypatrywać się jego przyjaźniom z profesorami Porębskim, Nowosielskim i Przybylskim. Wspierali się, byli sobie wierni. Jak w przysiędze małżeńskiej: „póki śmierć nas nie rozłączy”. A nawet dalej, za grób.
Zmarł o świcie w czwartek 24 kwietnia, w domu. W testamencie zażyczył sobie, żeby urna została złożona na górskim cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Karpaczu Górnym. „Proszę też miejscowego pastora, aby wspólnie z księdzem kościoła rzymsko-katolickiego (którego jestem członkiem przez chrzest św. i bierzmowanie) odmówił odpowiednie modlitwy – napisał. – Pragnę być pochowany w ziemi, która stała się bliska mojemu sercu, tak jak ziemia, gdzie się urodziłem. Może przyczyni się to do dobrego współżycia tych dwóch rozdzielonych wyznań i zbliży do siebie kultury i narody, które żyły i żyją na tych ziemiach. Może spełni się marzenie poety, który przepowiadał, że Wszyscy ludzie będą braćmi. Amen”. Chciał, żeby na pogrzebie była tylko rodzina.

Tekst jest rozszerzoną wersją artykułu, który ukazał się w numerze 41/11 „TP”, w dodatku przygotowanym na 90. urodziny poety.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2014