Pirackie szczęście

Na wybrzeżu Afryki piractwo to najlepiej funkcjonująca gałąź gospodarki: w rękach piratów jest obecnie co najmniej 17 statków i 350 marynarzy.

25.11.2008

Czyta się kilka minut

Długi na 332 metry i szeroki na 58 metrów, supertankowiec "Sirius Star" ("Gwiazda Syriusz") to jeden z największych i najnowocześniejszych tankowców świata. Należący do armatora z Dubaju, opuścił stocznię zaledwie kilka miesięcy temu i uważany był za okręt bezpieczny, niedostępny dla współczesnych piratów - obojętne, afrykańskich czy azjatyckich. Gwarancją bezpieczeństwa miał być przede wszystkim ogrom: nawet przy pełnych ładowniach - jak podczas ostatniej podróży - i maksymalnym zanurzeniu lustro wody od relingów statku dzieli odległość porównywalna z wysokością średniej wielkości wieżowca.

Nigdy jeszcze statek takiej wielkości nie padł ofiarą piratów. A zaskoczenie było tym większe, że do abordażu doszło na pełnym morzu: w odległości 450 mil morskich (ok. tysiąca kilometrów) od brzegów Afryki, czyli na wodach uchodzących dotąd za bezpieczne. Somalijscy piraci pokazali, na co ich stać - nie tylko międzynarodowej załodze pod dowództwem polskiego kapitana, ale także całemu światu: wdarli się na statek przewożący, bagatela, dwa miliony baryłek ropy i skierowali ku brzegom Somalii.

Oazy bogactwa na pustyni nędzy

- Ci, którzy porwali "Sirius Star", zrobili interes życia. Ich akcję można porównać do rozbicia banku w kasynie - mówi "Tygodnikowi" Andrew Mwangura z kenijskiego Seafarer Association, który od lat monitoruje działalność piratów u wybrzeży Afryki. Pod wrażeniem był nawet najwyższy rangą w tym regionie oficer marynarki amerykańskiej, admirał Mike Mullen: "Oni są naprawdę dobrzy. Dobrze uzbrojeni i sprawni taktycznie".

Pod koniec minionego tygodnia "Sirius Star" z jego kosztownym ładunkiem - dwa miliony baryłek ropy to prawie jedna czwarta dziennego wydobycia tego surowca w Arabii Saudyjskiej - dotarł do somalijskiego wybrzeża i rzucił kotwicę na wysokości Haradhere, znanego gniazda piratów, położonego między stolicą Somalii Mogadiszu a na poły autonomicznym regionem Puntland w północnej części kraju. Puntland, który ogłosił niepodległość w 1998 r. (nieuznawaną przez społeczność międzynarodową), to region o szczególnym położeniu: na samym końcu "rogu Afryki", jak określa się fragment kontynentu wbijający się w Ocean Indyjski.

Puntland to raj dla afrykańskich piratów: u jego brzegów kotwiczy dziś co najmniej 17 uprowadzonych statków, czekających, aż ich armatorzy zapłacą okup - za okręty i za wolność ich załóg.

Kiedyś somalijskie wybrzeże - także wybrzeże niby-państwa Puntland - zasiedlone było nędznymi, zakurzonymi wioskami rybackimi. Dziś na ich miejscu wznoszą się często małe miasteczka - dostatnie, czasem wręcz bijące po oczach bogactwem. Wille powstają tam jedna po drugiej, a obok placów budowy parkują samochody terenowe luksusowych marek - wypolerowane landcruisery i hummery. Gdyby nie pustynne, zakurzone otoczenie, gdyby nie brak jakichkolwiek dróg, które zasługiwałyby na tę nazwę (i w ogóle brak jakiejkolwiek infrastruktury), można by sądzić, że jesteśmy na Lazurowym Wybrzeżu.

Jednak pomijając demonstracyjne obnoszenie się z bogactwem, wybrzeża Somalii i Francji to dwa światy rozdzielone latami świetlnymi. Od 1991 r. Somalia - albo raczej to, co kiedyś nią było - nie ma funkcjonującego rządu. Wraz z nim zniknęły instytucje państwa: ani Somalia, ani Puntland nie mają policji, armii czy straży granicznej. I to właściwie cała tajemnica "gospodarczego" boomu w regionie, w którym jeszcze niedawno ludzie usiłowali przetrwać głównie łowiąc ryby bądź hodując wielbłądy. Wszystko inne - zarówno zjawisko piractwa, jak i niemożność zwalczenia go - są konsekwencją tej sytuacji.

Piracki przemysł

Jak to działa? Weźmy wieś Eyl, która podobnie jak Haradhere od lat służy jako kryjówka piratów. Wokół głównego procederu - pirackiego - rozwinął się tam dynamiczny przemysł usługowy. - Gdy tylko faktyczni piraci, działający w niedużych, ale zgranych zespołach, rzadko liczących więcej niż dziesięć osób, uprowadzą kolejny statek i doprowadzą do brzegu, uruchomiona zostaje doskonale naoliwiona maszyneria - opowiada somalijski dziennikarz, który chciałby być nazywany fikcyjnym imieniem Mohammed. - Mężczyźni wkładają garnitury i szykowne buty, pod pachę biorą laptopy, wsiadają do landcruiserów i pędzą do portu, gdzie czekają na statek i załogę, które odtąd będą zakładnikami.

Następuje podział ról: jedni występują jako negocjatorzy, inni zajmują się finansami. Jedni i drudzy to elita. Ale jest jeszcze armia pomocników, która się wyżywi: o zakładników trzeba dbać, wieś przygotowuje więc kwatery

i catering (za wszystko zapłaci potem armator). - A kto umie choć trochę strzelać i ma broń, ten idzie pilnować statku - opowiada Somalijczyk. - W efekcie wygląda to tak, że chętnych jest więcej niż potrzeba i na pokładzie straż pełnić może nawet 50 ludzi z bronią, a kolejnych 50 na brzegu.

To odpowiedź na pytanie, dlaczego nikt - nawet zachodnie marynarki, których okręty patrolują akweny u wschodnich wybrzeży Afryki - nie kwapi się odbijać siłą statków i ludzi: aby tego dokonać, trzeba by stoczyć bitwę nie tylko z "prawdziwymi" piratami, ale również z miejscową ludnością, która ich ochrania. Nie za darmo oczywiście: gdy wpłynie okup, każda pomocna dłoń zostanie wynagrodzona. Drobni pomagierzy zadowolą się banknotem 20-dolarowym, przywódcy zbiją mały majątek.

Profesjonaliści i amatorzy

Fakt, że piraci często nie mają uporządkowanych struktur, utrudnia nie tylko ich ściganie, ale jest zmorą również dla tych, którzy będą walczyć o uwolnienie statków i ludzi. Gdy w czerwcu u wybrzeży Jemenu piraci porwali jacht z niemieckim małżeństwem, a następnie pożeglowali nim do Las Korey w Puntlandzie, długo nie było nawet wiadomo, ile osób zostało uprowadzonych i z kim należy rozmawiać.

Łamaną angielszczyzną porywacze poinformowali wprawdzie negocjatorów, że "cudzoziemcy wdarli się na nasze wody terytorialne, chcemy podatków i okupu". Ale na tym rozmowy utknęły. - To była chaotyczna banda, nie mieli przywódcy, nie mogli dogadać się między sobą, ile chcą - opowiada człowiek, który towarzyszył negocjacjom i uwolnieniu pechowego małżeństwa. - Porywacze ciągle zmieniali żądania, podawali sprzeczne informacje.

Piraci nawet się specjalnie nie kryli. Okazało się, że w okolicy każdy wie, gdzie przetrzymywani są porwani Europejczycy: na farmie w górach, w żałosnych warunkach. Negocjatorom ta informacja niewiele pomogła. Przeciwnie: szybko otoczyli ich ludzie oferujący "informacje", rzecz jasna nie za darmo. Każdy chciał urwać swój kawałek "tortu". - Najwięcej czasu zajęło dotarcie do właściwych ludzi - wspomina negocjator. Przełom nastąpił dopiero, gdy do rozmów włączył się "prezydent" Puntlandu Adde Musa. Osobiście zorganizował przekazanie 600 tys. euro okupu i przywiózł wycieńczonych zakładników do Garowe, stolicy jego "państwa". Plotki, że sam zarobił na tym porwaniu, Musa zdecydowanie dementował.

Z polityką w tle

Faktem jest, że piractwo - jak wszystko w Somalii - ma także kontekst polityczny i takież powiązania. Każdy z somalijskich "obozów" politycznych zarabia na tym interesie. Haradhere, gdzie zakotwiczyła "Sirius Star", to terytorium kontrolowane przez znanego warlorda nazwiskiem Mohammed Abdi Hassan Afweyne, który nie tylko nie kryje swego udziału w pirackim procederze, ale wręcz przechwala się swymi abordażami. Jego zasadniczą profesją jest handel bronią: Afweyne zaopatruje w nią zaprzyjaźnionych warlordów, takich jak Hussein Farah Aydid. Broń pochodzi z sąsiedniej Erytrei i jest potem wykorzystywana przeciwko "rządowi tymczasowemu", który próbuje kontrolować coś więcej niż tylko stolicę (choć i to nie zawsze mu się udaje) oraz przeciw wspierającym go wojskom etiopskim. Ale piraci mają popleczników także po stronie "rządu tymczasowego" i (tytularnego) prezydenta Somalii Abdullaha Yusufa (pochodzącego zresztą z Puntlandu). Tutaj za koordynatora przemysłu pirackiego uchodzi biznesmen, niejaki Mohammed Jama Furuh.

Powiązania z piratami ma też bez wątpienia "rząd" Puntlandu. W tym quasi-niepodległym regionie piractwo stało się w minionych latach najważniejszym sektorem gospodarki - zostawiając inne daleko w tyle. 50 mln dolarów, a tyle szacunkowo mogły wynosić okupy tylko w tym roku, to dwa razy więcej niż cały budżet "rządu" Puntlandu (nie licząc okupu za "Sirius Star").

Andrew Mwangura uważa, że za uprowadzeniem supertankowca stoi międzynarodowa banda, może nawet część działającej globalnie grupy przestępczej. - Żyją w Kenii, Londynie, Dubaju albo Kanadzie i stamtąd planują swoje akcje - przypuszcza Mwangura. - Żaden młody człowiek w Somalii nie mógłby sobie pozwolić na telefon satelitarny i nowoczesną łódź motorową. Co najwyżej na kałasznikowa. Skądś muszą mieć także informacje o statkach i ich trasach, skoro porywają się na akcję tysiąc kilometrów od brzegu.

Mwangura: - Mieliśmy informacje o co najmniej jednym wysokim rangą urzędniku rządu Tanzanii, który przekazuje piratom informacje o statkach z Dar es Salaam.

350 zakładników

A gdy ma się już informacje, sam abordaż jest prosty: piraci wyszukują statek-ofiarę i dopływają szybkimi łodziami motorowymi (jeśli akcja ma miejsce daleko od brzegu, są one spuszczane na wodę tuż przed celem z pełnomorskiego okrętu-matki). Na pokład wspinają się po linach, które mocują do relingów kotwiczkami, wystrzeliwanymi z profesjonalnych urządzeń miotających (podobnych do tych, jakimi dysponują komandosi). I terroryzują marynarzy. Wielkie statki, takie jak "Sirius Star", mają zwykle nieliczną załogę (tu: zaledwie 25 ludzi), bo ich obsługa jest w pełni zautomatyzowana. A jako statki handlowe nie mają na pokładzie broni. Także marynarzom z "Sirius Star" nie pozostało nic innego, jak się poddać.

Andrew Mwangura, który piracki proceder obserwuje od dawna, nie wierzy, że powstrzymają go okręty wojenne z krajów Unii Europejskiej - o czym obecnie mowa jest w Brukseli i w unijnych stolicach. Dlatego coraz więcej armatorów rozważa, czy nie omijać Zatoki Adeńskiej z pobliskim wybrzeżem somalijskim - i nie wybierać starej żeglarskiej drogi wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Wydłuża to jednak podróż o trzy tygodnie: dla europejskich konsumentów oznaczałoby to, że towary importowane z Azji będą droższe.

Porywacze "Sirius Star" zażądali najpierw fantastycznej kwoty 250 mln euro, dzień później mowa była "tylko" o 25 mln dolarów. Jak długo potrwają negocjacje, kiedy już do nich dojdzie, nie sposób przewidzieć - spośród ponad 350 marynarzy, którzy obecnie znajdują się w rękach afrykańskich piratów, wielu czeka na uwolnienie od tygodni, a nawet miesięcy.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2008