Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Siedemdziesiąt osiem lat wciska w warszawskie niebo swój szpetny szpikulec pomnik Józefa Stalina, zwany – z racji swoich drugorzędnych funkcji architektonicznych – pałacem kultury i nauki. Doprawdy, perfidne to alibi dla wielkiej drzazgi wbitej miastu w oko po wsze czasy, bowiem nie sposób się pozbyć czegoś tak dużego doskonale w stolicy przećwiczoną metodą „na degradację”: porzuca się stary, zabytkowy budynek na pastwę losu, czeka dekadę, aż do cna przegnije, a potem w ruderze wybucha tzw. pożar deweloperski, rzecz jasna całkiem przypadkowy, i definitywnie czyści działkę pod nowe inwestycje.
Siedemdziesiąt osiem to wiek aż nadto dorosły, człowieka stać na mądrą ocenę, które złe rzeczy dadzą się w jego życiu zmienić, a które trzeba oswoić przez obojętność. Podobnie miasto, mam nadzieję, dojrzało już, żeby ten obiekt zacząć ignorować w koncepcjach, co dalej z przestrzenią wokół niego. Im więcej zacznie się tam dziać rzeczy potrzebnych społeczności i wymyślonych na ludzką, poczciwą miarę, tym mniej kogo będzie obchodzić, co tam sterczy w tle. Nie z każdą przeszłością dialog jest konieczny dla zdrowia psychicznego jednostki czy społeczności.
Dlatego napawa mnie spokojnym optymizmem i sympatią fakt, że nowy budynek Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanął już równie nieodwołalnie, co jego stalinowski sąsiad, i w tym duchu piszę w „Obrazie Tygodnia” tego numeru tekścik o bezsilnych złorzeczeniach na jego kształt.
PAWEŁ BRAVO: MINIMALIZM PRZY PAŁACU. CZY NOWY BUDYNEK MUZEUM SZTUKI NOWOCZESNEJ W WARSZAWIE MOŻE SIĘ PODOBAĆ >>>>
W zaciszu kuchennej rubryczki mogę wam dopowiedzieć, czego od frontu głosić nie wypada: że jedno z kluczowych dla mnie – maniaka wystaw, u którego ortopedzi stwierdzili rzadki rodzaj zwyrodnienia bioder od tzw. kroku muzealnego – kryteriów decydujących, czy lubię jakieś miejsce sztuki, jest jego kafejka lub bufet.
Miejscowy zna tuziny miejsc w okolicy, gdzie może się posilić lub spędzić leniwie resztę popołudnia, więc jeśli w zwiedzanej galerii karmią drogo, niesmacznie i pretensjonalnie, to może z towarzystwem iść przegadać obejrzane rzeczy za róg. Co innego przybysz z daleka, zwłaszcza jeśli w pośpiechu liczy czas, jaki został do powrotnego pociągu – wtedy solidna kafeteria z sycącą zupą nastraja lepiej do właśnie przyswojonych wartości duchowych. Obiad, powiecie, to użyteczność raczej prywatna, ale sądzę, że jest nas wielu. Należy dbać o ludzi, dla których muzeum jest drugim domem – niechże w tym domu mają też przytulną kuchnię.
Oceniane w ten sposób jadłodajnie muzealne tworzą apetyczne kontinuum. Zaczyna się od miejsc o atmosferze niemal stołówkowej i na tym krańcu od zawsze króluje dla mnie bufet w berlińskim Kulturforum, a ściślej w tej jego części, gdzie mieści się galeria malarstwa dawnego. Nie znam lepszej sałatki ziemniaczanej w Niemczech niż tam podawana, i to może być efekt plebejskiego uroku, jaki rzuca na mnie za każdym razem wesoła kumoszka „Malle Babbe” Fransa Halsa. Po spotkaniu z nią trudno byłoby zamówić coś bardziej wyszukanego.
Widywałem też, na drugim krańcu skali, aż nazbyt wyrafinowane miejsca, zgodnie ze smutnym trendem, że sztuka, zwłaszcza współczesna, jest snobistyczną zabawką elit. Właściwie jedynym miejscem, któremu taki grzech wybaczam, jest Qchnia Artystyczna w warszawskim Zamku Ujazdowskim – ale to z racji historycznych zasług, lokal ten bowiem zaistniał w głębokich latach 90. (co widać po modnym wówczas zabiegu literniczym w nazwie) i był naprawdę awangardowy. Pośrodku skali działa jednak mnóstwo miejsc, które, karmiąc rzeczami banalnymi i niewymagającymi rozległego zaplecza kuchennego – tarty, tosty, hummusy i kanapki – umieją skorzystać z wyjątkowości przestrzeni, bowiem muzea nieraz zapewniają bufetowi przepyszne otoczenie. Cafe Lorentz w warszawskim Narodowym jest zamknięte, mam nadzieję, że w ciepłej porze roku znów skolonizuje modernistyczny dziedziniec. Koronę malowniczych retro-podwórek dzierży kawiarnia w krakowskim Domu Mehoffera, a moje osobiste wyróżnienie za idealne zespojenie wystroju, widoków z okna i potraw niezmiennie wręczam galerii Manggha po drugiej stronie rzeki. Jest jeszcze kawiarnia w pawilonie Czapskiego (z całym szacunkiem dla jego nowoczesności, najbardziej jednak kocham tam zaciszne średniowieczne lapidarium).
PRZECZYTAJ TAKŻE:
MARGINES ZBYTKU I PRZEPIS NA ZAPIECZONE ZIEMNIAKI >>>>
A warszawski MSN? W tymczasowej siedzibie nad Wisłą działa Paloma, zapewniająca kontrkulturowe atrakcje w rodzaju Drag Brunch („naszą hostessą będzie mistrzyni szpagatu, brokatowa królowa (...) w planach występy, striptizy, specjalne koktajle”), ale poza tym jednak serwująca poczciwego camemberta z żurawiną lub mieszczańskie pory w maśle. Czekam życzliwie na nowe miejsce przy Marszałkowskiej. Może nawet bardziej niecierpliwie niż na same wystawy. ©℗
Większość zup, jakie zjadłem w muzeach świata, nie zaistniała w mojej pamięci w sposób szczegółowy – przeważnie były to proste warzywne kremy, cateringowy pewniak, który rzadko zachwyca, ale za to dobrze rozgrzewa. Raz jednak jadłem bardzo dobry krem z porów, którego przepis udało mi się zrekonstruować. tórego przepis udało mi się zrekonstruować. Kroimy w grube talarki pięć porów i jedną cebulę, dusimy przez pięć minut w dużym garnku na pięciu łyżkach oliwy, dosypujemy sól i łyżkę stołową przyprawy curry (lub innej w podobnym duchu). Zalewamy 400 ml mleka kokosowego, zagotowujemy i trzymamy na wolnym ogniu ok. pół godziny. Studzimy, miksujemy. Jedną białą część pora kroimy na cieniusieńkie plasterki, smażymy je krótko i ostro w łyżce oliwy, aż się mocno zrumienią, posypujemy nimi gotowy krem.