Palec biografa

Czy można napisać dziś biografię bez głębokiego poczucia, że ukaże ona zaledwie jeden z możliwych profili jej bohatera, a być może pokaże tylko samą siebie, własne mechanizmy i własną poetykę?

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Biografia to gatunek niemożliwy. Pomysł, że czyjeś życie, a nawet jego fragment, można przełożyć na uporządkowaną opowieść, którą da się zamknąć w kilkuset stronach druku i przeczytać w kilka godzin, wydaje się z gruntu niedorzeczny. Znacznie bardziej niedorzeczne jest jednak przekonanie, że w jakiejkolwiek narracji można oddać coś, co z braku precyzyjniejszych słów nazwiemy pełną prawdą o człowieku. Prawda ta, czyli odpowiedź na pytanie, kim jest lub kim był bohater biografii, jest bowiem niejednorodnym i mnogim procesem z nieograniczoną liczbą zmiennych, a tożsamość bohatera - niestabilną wiązką migotliwych cech.

Każda biografia domaga się kolejnej, uzupełniającej i modyfikującej ją biografii, jest bowiem już na starcie projektem niespełnionym, który razi lukami, opustkami i chronicznym niedomiarem. Raczej zakreśla kręgi wokół pustych, leżących odłogiem pól, niż je pokrywa gęstymi skibami. Kto dziś zresztą gotów byłby sprowadzić człowieka, z jego zawsze złożoną, zmienną i niejednoznaczną historią, do predykatu i przydzielić mu definicyjną formułę, odpowiadając na pytanie: kim był? Choć wiemy, że od tego pytania uciec nie sposób, zdaje się ono pytaniem źle postawionym, na które nie można udzielić odpowiedzi. Zgoda, nie byłoby literatury bez tego pytania. Ale też nie byłoby literatury, gdyby taka odpowiedź była możliwa. Bo literatura całym swoim istnieniem udowadnia, że człowiek zawsze wymyka się przedstawieniu.

O niemożliwości biografii była przekonana Virginia Woolf, a jej sądy na ten temat powinniśmy rozpatrywać z należną uwagą: była bowiem córką wybitnego biografa, redaktora monumentalnego "Słownika biografii narodowej", oraz bliską przyjaciółką Lyttona Stracheya, autora przełomowych dla współczesnej biografistyki "Ludzi epoki Wiktorii". Sama Woolf napisała jedną stosunkowo tradycyjną biografię - zaprzyjaźnionego z nią malarza i krytyka sztuki Rogera Frya, ale, co dla nas ważniejsze, była też autorką dwóch znakomitych parodii tego gatunku: ekscentrycznej biografii Flusha, psa wiktoriańskiej poetki Elizabeth Barrett Browning, oraz powieści "Orlando", historii o życiu tytułowego bohatera, który zmienia płeć i żyje przez trzy stulecia. Tę literacką fantazję autorka opatrzyła podtytułem "biografia", a usiłując dodać wiarogodności swojemu ewidentnie kpiarskiemu gestowi, dołączyła do tekstu naukowe oprzyrządowanie: indeks osób i historyczne ilustracje. W tej właśnie powieści znajdziemy najciekawsze bodaj uwagi Woolf na temat sztuki biografii.

Snując swoją opowieść o Orlandzie, Woolf dociera do chwili, w której bohater zasypia i śpi przez dni siedem, a po przebudzeniu jest jakby kimś innym, osobą tajemniczo odmienioną:

"W tym momencie biograf staje twarzą w twarz z trudnością, z której być może lepiej będzie szczerze się zwierzyć, niż fałszywie się wykręcać. Do tej pory w opowiadaniu historii życia Orlanda dokumenty - tak prywatne, jak i historyczne - pozwalały sumiennie wypełnić pierwszą powinność każdego biografa, który powinien dokładać wszelkich starań, nie rozglądając się na boki, by dotrzeć do niezatartego śladu prawdy i nie dopuścić, by uwagę jego odwróciły kwiaty, nie zważać na cienie, posuwać się naprzód i naprzód, konsekwentnie, aż dobrnie do chwili, gdy ciężko spoczniemy w grobie, a ponad naszymi głowami wyryty zostanie napis finis. Teraz jednak dochodzimy do epizodu leżącego dokładnie w poprzek naszej ścieżki tak, że nie można go ignorować. A jednak nie sposób jasno go przedstawić, tak jest mroczny, okryty tajemnicą i nieudokumentowany". (Przeł. Władysław Wójcik)

Ciekawy to fragment, świadczący, że Woolf miała głęboką świadomość kłopotliwego statusu biografii. Najpierw przywołuje więc powszechne przekonanie o pracy biografów, którego naiwności nie osłabia fakt, że sam twórca angielskiej biografistyki, Samuel Johnson, uznał "dosłowną, nieudrapowaną prawdę" za czynnik odróżniający biografie od innych gatunków literackich. Zgodnie z tym pokutującym do dzisiaj, prostodusznym przekonaniem, zadaniem biografa jest podążać ścieżką "do niezatartego śladu prawdy" i nie zbaczać z niej choćby o krok.

Po odpowiedzialnym biografie oczekuje się, że będzie konsekwentnie wiązał wydarzenia w łańcuchy przyczynowo-skutkowe i porządkował je w miarę chronologicznie, tak by wyznaczyły linię ciągłą, kończącą się w miejscu, w którym znajdują kres wszystkie żywoty. Zadanie to biograf powinien wypełniać nie tyle jak utalentowany pisarz, ile jak sumienny badacz: studiując dokumenty, przeprowadzając wywiady, odwiedzając miejsca związane z życiem bohatera. I oto zdarza się coś, co psuje szyki tak uporządkowanej pracy biografa, trafia on bowiem na dywersyjną chwilę w życiu bohatera, której nie da się włączyć w dotychczasową narrację, bo ją ta chwila złośliwie od środka rozsadza, a mówiąc słowami Woolf: staje w poprzek niej. Epizod, który uniemożliwia dalszą narrację biograficzną, kłopotliwa wyrwa w opisywanym przez biografa życiu, jest zerwaniem mozolnie konstruowanej ciągłości. Doprowadza do zatrzymania czasu, gdyż z jego powodu narracja nie może się dalej rozwijać, choć sądząc po poważnych konsekwencjach, coś w tej luce musiało się bohaterowi wydarzyć. Moment, o którym pisze Woolf, to chwila przejścia procesów, będących przedmiotem zainteresowania biografa, z rzeczywistości zewnętrznej, udokumentowanej i dostępnej jego oku do świata wewnętrznego, a więc z definicji ukrytego, nieoczywistego i niedostępnego obserwatorowi.

Tak jak w życiu bohatera pojawiają się wyrwy i luki, owe chwile kilkudniowego snu, których nie można wytłumaczyć, tak w dokumentach, na które w swoich poszukiwaniach trafia szczęśliwym zbiegiem okoliczności biograf, a które, mamy nadzieję, wyjaśnią nieznane dotychczas fragmenty życiorysu, znajdują się dziury, białe plamy, ślady mijającego czasu. W "Orlando" sparodiowany przez Woolf biograf zwierza się z tej trudności:

"Właśnie wtedy gdy myśleliśmy, że wyświetlimy tajemnicę, która nie dawała spokoju historykom przez wieki, napotykaliśmy w manuskrypcie dziurę wystarczająco dużą, by włożyć w nią palec. [...] niezbędne były spekulacje, snucie domysłów, a nawet uciekanie się do wyobraźni".

>

> Pani raczy żartować, pani Woolf! Wyobraźnia zepchnięta na margines i dozwolona tylko w ostateczności? A do tego rzecz niemal wstydliwa, z której trzeba się biografowi tłumaczyć? Nie, ten przymiot ludzkiego umysłu pełni w biografii rolę pierwszoplanową - wyobraźnia to, obok pamięci, duch każdej biografii. To ona pozwala z nieprzebranego i chaotycznego strumienia wydarzeń wybrać te, które pod jakimś względem wydają się najciekawsze, a potem nanizać je na nić opowieści, zaś luki między nimi wypełnić tak, by całość zalecała się ciągłością i konsekwencją, a tym samym sprawiała wrażenie, że kryje w sobie sens lub ku niemu dąży. Długie chwile snu bohaterów biografii, po których budzą się oni odmienieni, podobne do dziur w manuskryptach, w które biograf może co najwyżej włożyć palec, uaktywniają wyobraźnię jako zdolność twórczą, bez której żadna biografia nie byłaby możliwa. Tymczasem Woolf przybierając pozę naiwnego czytelnika, z podejrzliwością odnosi się do wyobraźni, a wzmiankę o niej poprzedza przysłówkiem "nawet", jakby wyobraźnia była najmniej oczekiwanym gościem w biografii, oddającej faktom bałwochwalczy hołd.

Nie bez powodu opowiadam tutaj o "Orlando" Woolf, a więc o dziele fikcji i jawnym tworze wyobraźni, które tylko podaje się za biografię. W tym podszytym parodystyczną intencją gatunkowym melanżu Woolf wykazuje bowiem coś, co dziś stało się już komunałem, a mianowicie nierozdzielność biografii od literatury pięknej, zasadniczą tożsamość pisarstwa biograficznego, któremu przyświecać ma ideał obiektywności, z pisarstwem twórczym, w którym główną rolę odgrywają wyobraźnia i dynamika figuratywnego języka.

Jak bardzo współczesne było myślenie Woolf o niemożliwości - rozumianej tradycyjnie - biografii, potwierdzają o kilka dziesięcioleci późniejsze "biografie" Rolanda Barthes’a fragmentaryczne, nieciągłe żywoty Sade’a i Fouriera czy jego własna biografia, które poza wszystkim innym miały ilustrować przekonanie autora o niedorzeczności tego gatunku. Barthes odnosił się krytycznie do samej idei biografii, gdyż wierzył, że tożsamość jednostki ulega ciągłej dezintegracji, rozkłada się na mnogość czynników, a życie charakteryzuje nieciągłość i odśrodkowa dynamika.

Biografia, roszcząc sobie pretensje do obiektywności i do szczególnego związania ze swoim przedmiotem, oceniana tradycyjnie przez pryzmat zakładanej korespondencji słowa i rzeczy, jest tymczasem silnie skonwencjonalizowana, sztuczna, ma swoją skrywaną pod pozorem naturalności poetykę. Na wiele lat przed Haydenem White’em Barthes pisze w 1967 r.

"Dyskurs historii", będący de facto wstępem do poetyki pisarstwa historycznego, a więc i poniekąd do biografistyki, w którym stwierdza, że "w dyskursie tym proces znaczenia zmierza do wypełnienia sensu historii: historyk to ten, kto gromadzi nie tyle fakty, ile raczej signifiants, opowiada o nich, tzn. organizuje je, aby ustanowić sens pozytywny i wypełnić pustkę czystej serii" (przeł. Adam Rysiewicz i Zbigniew Kloch). Możemy bez przeszkód w miejsce słów "historyk" i "historia" podstawić "biograf" i "biografia". Biograf wypełnia pustkę czystej serii - nie faktów, bo te są już obciążone znaczeniem, ale potencjalnie tylko znaczących zdarzeń. Zauważmy, jak blisko stąd do wyrażonej przez Woolf intuicji o dziurach w życiorysie, w które biograf może co najwyżej włożyć palec, zanim - już jako pisarz - zapełni je dzięki spekulacji i sensotwórczej pracy wyobraźni.

Z przekonania o niemożliwości biografii wyrastają dwie biograficzne książki Janet Malcolm, znanej amerykańskiej dziennikarki, a więc adeptki szkoły uczącej poszanowania dla faktu. Chodzi mi tu o jej znakomite, przełożone na język polski biografie: "Milcząca kobieta. Sylvia Plath i Ted Hughes" (1994) oraz "Dwa życia. Gertruda i Alicja" (2007). Jej bohaterkami są nieżyjące już pisarki, Sylvia Plath i Gertrude Stein, a więc postaci, których przesłuchać lub podejrzeć bezpośrednio nie można, a jednocześnie kobiety, które zostawiły po sobie ważne autobiograficzne teksty - tekstów tych jednak biograf nie może wziąć za dobrą monetę, gdyż mimo eksponowanej szczerości obie pisarki więcej w nich siebie kreowały lub kamuflowały, niż odsłaniały. Stein decydując się opowiedzieć o sobie, napisała "Autobiografię Alicji B. Toklas", w której to książce stała się przedmiotem, a nie podmiotem opisu, a własne słowa przypisała swojej życiowej partnerce. Sylvia Plath z kolei w ostatnich swoich wierszach dołączyła do szkoły konfesjonalistów, zdzierając ochronne maski i eksponując podatną na zranienia psychiczną nagość, choć jak się okazało, poetyka wyznania i widoczny na powierzchni wiersza silny autobiografizm były przede wszystkim liryczną konwencją, której Plath się pilnie uczyła - wiersze tyleż o poetce prawdy odsłaniały, ile ją mitologizowały.

Janet Malcolm przystąpiła do pisania obu biografii w przekonaniu, że nie dotrze do prawdy o swoich bohaterkach ani poprzez analizę ich autobiograficznej twórczości, ani poprzez próbę empatycznego z nimi kontaktu, ale jako dziennikarka nie chciała rezygnować z tej poznawczej kategorii: obie książki miały być książkami zbudowanymi na wynikach solidnych badań, wywiadów i lektur. Malcolm nie poszła tropem innych biografów, którzy, pamiętając o niedostępności prawdy, zamienili biografie w jawne fikcje - jak Emma Tennant, która o małżeństwie Hughesa i Plath napisała powieść.

Malcolm wyciąga konsekwencje z faktu, że nasza wiedza o Stein, Toklas i Plath bierze się już nie z rozmów z nimi, ale głównie z przeczytanych o nich książek: jest to wiedza zapośredniczona, wtórna i cudza. W "Dwóch życiach" nie próbowała więc dotrzeć do ludzi pamiętających Alicję czy Gertrudę, ale dotarła do ich biografów i krytyków zajmujących się ich twórczością. Podobnie postąpiła w "Milczącej kobiecie" - umawiała się na spotkania z biografami Plath. Pisała więc biografie drugiego stopnia, biografie biografii, czy raczej opowieści, których bohaterkami nie były wymienione w tytułach pisarki, ale ich biografie. W "Dwóch życiach" Malcolm długo opowiada, na przykład, jak poznała i zaprzyjaźniła się z wybitnymi badaczami życia i twórczości Stein: z Ullą E. Dydo, Edwardem M. Burnsem i Billem Rice’em. W jej opowieści te trzy nazwiska specjalistów od steinologii to nie głosy relegowane do przypisów lub bibliografii, ale żywe osobowości i barwnie nakreślone postaci. Malcolm pisze o ich upodobaniach, śmiesznostkach, wyglądzie, opowiada o wspólnie spędzonych chwilach i rozmowach. Jej biografię, pod nieobecność Stein i Toklas, zaludniają biografowie.

W "Dwóch życiach" pojawia się też inny ciekawy metabiograficzny wątek. Otóż pod koniec książki Malcolm opowiada o swoich próbach spotkania się z Leonem Katzem, historykiem literatury, który przeprowadził z Alicją Toklas ważny wywiad, a potem wszedł w posiadanie jej zapisków, które, jak można mniemać z opublikowanych przez niego artykułów, zawierają rewelacyjne, a nieznane dotychczas badaczom fakty. Nic dziwnego więc, że Malcolm uznaje planowane spotkanie z Katzem za "konieczny przystanek na drodze prowadzącej w głąb duszy Stein". Katz jednak pod jakimś pretekstem na umówione spotkanie nie przyjeżdża, a biografka po jakimś czasie dostaje od niego wiadomość, że badacz ten nie udostępni jej zapisków ani nawet nie podzieli się wiedzą o zawartych w nich faktach - przed opublikowaniem własnej książki o Stein i Toklas. Ba, zakazuje wręcz Malcolm cytowania jego ogólnie dostępnej pracy doktorskiej. Wiedza ta do niego należy, ujawnianie jej choćby we fragmentach komuś, kto będzie chciał zawrzeć ją w swojej książce, byłoby działaniem wbrew własnym interesom. Biograficzne fakty stają się więc przedmiotem nie chronionego jeszcze co prawda prawem, ale faktycznego copyrightu: życie Toklas nie należy już do niej, a do badacza, który pierwszy dotarł do nowych faktów z jej życia. Choć początkowo Malcolm czuje rozczarowanie, a nawet złość (tak, bo w tej książce o Stein i Toklas Malcolm dużo pisze o swoich uczuciach), ostatecznie przyznaje rację Katzowi. Zgadza się na mechanizmy rządzące rynkiem biografii, na którym sama jest przecież jednym z najsilniejszych graczy.

Malcolm szanuje więc decyzję Katza, choć wie, że większość autorów bez wahania opublikowałaby zasłyszane czy przeczytane historie, będące efektem cudzych odkryć, we własnych książkach, odsyłając co najwyżej czytelnika do źródła w krótkim przypisie. Rządzi nimi przekonanie, że fakty z życia osoby publicznej nie mogą być przedmiotem niczyjej własności, należą do historii, a więc nic ich nie chroni, nawet wola spadkobierców, podobnie jak nic nie chroni zdobytej kiedyś przez biografów i ujawnionej wiedzy, że Woolf była molestowana przez swoich przyrodnich braci, że Stein poróżniła się z Hemingwayem, a Toklas pod koniec życia przeszła na katolicyzm.

Okazuje się tymczasem, że fakty z czyjegoś życia są jednak autorskim wytworem, nie w sensie sfabrykowania ich przez biografa, ale w tym znaczeniu, że zostały wyłuskane z morza innych wydarzeń, zorganizowane, jak mówi Barthes, i wypełnione sensem. I jako czyjś obrobiony już wytwór, jako przedmiot czyjejś własności, fakt biograficzny może przez wiele lat pozostawać nieznany szerszemu gronu czytelników, trzymany w tajemnicy przez biografa. Wiadomości o Toklas, ważnych dla każdego badacza twórczości Stein, Katz nie ujawniał przez kilkadziesiąt lat.

Metabiografie literackie, jakie pisze Malcolm, świadome swojego zapośredniczonego charakteru, odpowiadające współczesnej wrażliwości i współczesnemu rozumieniu tego, czym jest i czym może być dyskurs biograficzny, przyznają znaczące miejsce biografowi. Tak jak w translatologii oczekuje się dzisiaj od tłumacza, że przestanie się chować za przełożonym tekstem, a ujawni się i stanie się widzialny, przypominając czytelnikom, że mają do czynienia z przekładem, czyli z tekstem przefiltrowanym przez umysł i doświadczenie tłumacza - tak w biografistyce oczekuje się podobnej widzialności od biografa.

O ile tradycyjnie pisane biografie przyjmują bezkrytycznie konwencję dziewiętnastowiecznego realizmu ze wszechwiedzącym, wszechobecnym i bezosobowym narratorem, o tyle Malcolm silnie wiąże ujawnianie przez siebie faktów z życia swoich bohaterek z określonym punktem widzenia, z taką, a nie inną, nacechowaną emocjonalnie perspektywą. "Dwa życia" już w pierwszym zdaniu uświadamiają czytelnikom, że mają oni przed oczyma relację konkretnej autorki: "Kiedy po raz pierwszy czytałam »Książkę kucharską Alicji B. Toklas«, w Białym Domu urzędował Eisenhower, a Liz Taylor odbiła Eddiego Fishera swojej przyjaciółce Debbie Reynolds". To mocne otwarcie książki ustanawia jako punkt wyjścia prywatne, osobiste doświadczenie autorki: "kiedy ją czytałam". Teraz wiemy, do kogo należy głos, który przez najbliższe 200 stron będzie nam opowiadał o Stein i Toklas.

Takie zdecydowane rozpoczęcie biografii to także przypomnienie, że nie rości sobie ona pretensji do uniwersalności, ale naznaczona jest osobowością autorki i jej sposobem doświadczania świata. W drugiej części zdania Malcolm przywołuje kontekst swojej pierwszej lektury, a czyni to w pozornie nonszalancki sposób, mieszając poziomy zdarzeń, wydarzenia polityczne zestawiając z wydarzeniem z pism plotkarskich. Zakotwicza tym samym swoją książkę w konkretnym momencie historycznym, w historii publicznej i prywatnej, politycznej i towarzyskiej. Czytelnik już w pierwszym zdaniu zostaje uprzedzony, że książka Malcolm nie będzie obiektywnie odtworzonym życiorysem Gertrudy Stein i Alicji Toklas, ale prezentującym jednostkowy punkt widzenia, powstałym w określonym historycznie czasie obrazem zapośredniczonych spotkań autorki z dwiema nieżyjącymi już kobietami.

Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt omawianych tu biografii. W "Dwóch życiach" Malcolm wyraźnie interesuje jedna kwestia związana z Gertrudą Stein. Tytuł jest więc w swoim szerokim i konwencjonalnym geście mylący, bo żadna biografia nie da obrazu czyjegokolwiek życia, a co dopiero dwóch. Malcolm też nie daje pełnego, uporządkowanego obrazu życia, które kończyłoby się - jak chciała tego biografka z "Orlando" - nagrobkiem z napisem finis. Jej opowieść jest niechronologiczna, nieciągła i zapętlona, a wśród wielu możliwych pytań, które stawia sobie jako biografka, jest pytanie o stosunek Stein do okupacji hitlerowskiej, a w szczególności do Zagłady. Temu zagadnieniu poświęca Malcolm większość miejsca i czasu. Wydaje się, że wszystkie inne fakty z życia Stein ujawnione na stronach tej książki wiążą się z próbą udzielenia odpowiedzi na pytanie, co ta amerykańska pisarka żydowskiego pochodzenia mieszkająca w okupowanej Francji wiedziała o losie Żydów i jak się wobec tej wiedzy zachowywała. Odpowiedzi, co nie powinno nas dziwić, jest wiele. I są to często odpowiedzi wiarogodnie niespójne i przekonująco sprzeczne.

Obie biografie Malcolm, usprawiedliwiające słowa uznania, jakimi autorkę obdarzył Harold Bloom, uważam za ważny głos w toczącej się dyskusji nad statusem biografistyki. Zapraszają do postawienia wielu ważkich pytań. Czy można dziś pisać biografie nieżyjących już postaci w przekonaniu, że ma się do nich dostęp, dostęp do ich myśli i uczuć, lęków i obaw, planów i pożądań, że się wie, jak wyglądały ich sobotnie poranki, lipcowe wycieczki rowerem, kłótnie z sąsiadem? Że ma się papierek lakmusowy, po którego zabarwieniu można stwierdzić, co było w życiu danej postaci grą, a co przejawem autentyzmu, albo: co nie było ani grą, ani autentyzmem, bo było być może i jednym, i drugim zarazem? Czy można pisać biografię pisarza, pomijając jego życie prywatne, jakby możliwe było oddzielenie człowieka, który pisze, od człowieka, który je, śni, kocha się, podróżuje? Czy można napisać dziś biografię bez głębokiego poczucia, że ukaże ona zaledwie jeden z możliwych profili jej bohatera, a być może pokaże tylko samą siebie, własne mechanizmy i własną poetykę?

W krajach anglosaskich biografia, gatunek cieszący się wielką popularnością, przeżywa dziś okres wyjątkowego rozkwitu, wynikający paradoksalnie z uświadomienia sobie własnej, opisanej tu skrótowo niemożliwości. Odpowiedzią na tę niemożliwość jest otwarcie biografii z jednej strony na rozmaite rodzaje fikcji, z drugiej na metaliteracką refleksję. Peter Ackroyd w biografii Dickensa zamieszcza rozdziały, w których Dickens spotyka się z bohaterami swoich powieści, chodzi z nimi po ulicach Londynu i prowadzi rozmowy. Ian Hamilton pisze biografię Salingera, której powstaniu przeciwny był sam Salinger, a więc biografia zamiast opisywać jego życie i twórczość, zamienia się w historię walki biografa z pisarzem i prób uporania się z tworzonymi przez niego przeszkodami. Ted Hughes pod koniec życia decyduje się przedstawić biografię Plath, a zwłaszcza historię ich wspólnego małżeństwa, i pisze ją w cyklu wierszy "Listy urodzinowe". Malcolm Bradbury daje satyryczny obraz współczesnych teorii literaturoznawczych w biografii fikcyjnego teoretyka o nazwisku Mensonge. Colm Toibin, swobodnie wychodząc poza udokumentowaną wiedzę, opisuje życie Henry’ego Jamesa w nagrodzonej Bookerem powieści "Mistrz".

Zauważmy na koniec, że biografie, jako gatunek literatury, będą powstawać pomimo sprzeciwów i głosów wykazujących ich inwazyjny z definicji charakter. Jak pisze Malcolm, "członkowie rodzin opisywanych osób to naturalni wrogowie biografów, podobni do wrogich szczepów napotykanych przez podróżnika". Warto w tym miejscu zastanowić się nad losem biografii Eliota, napisanej przez Ackroyda. Ta klasyczna już pozycja, wydana wbrew woli spadkobierców poety, kończy się zdawkową informacją od autora: "Spadkobiercy zabronili mi cytowania fragmentów opublikowanych utworów Eliota, z wyjątkiem ich celowego wykorzystania w kontekście krytycznym, a także nie publikowanych utworów i korespondencji". Od ponad ćwierćwiecza biografia Ackroyda należy do kanonu brytyjskiej biografistyki i do podstawowej bibliografii studiów nad Eliotem.

Jerzy Jarniewicz jest poetą, krytykiem literackim i tłumaczem. Członek kolegium redakcyjnego "Literatury na świecie". Wykładowca literatury angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Łódzkim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 3 (17/2010)