Palcem po świecie

THOMAS REINERTSEN BERG, autor książki „Teatr świata. Mapy, które tworzą historię”: Mapa świata w skali jeden do jednego nie jest pieśnią przyszłości. Ona powstaje tu i teraz. Mamy do niej dostęp codziennie.

10.12.2018

Czyta się kilka minut

Pierwsza drukowana mapa obszarów północnych. Thomas Reinertsen Berg „Teatr świata. Mapy, które tworzą historię”. / ZNAK LITERANOVA
Pierwsza drukowana mapa obszarów północnych. Thomas Reinertsen Berg „Teatr świata. Mapy, które tworzą historię”. / ZNAK LITERANOVA

THOMAS REINERTSEN BERG, autor książki „Teatr świata. Mapy, które tworzą historię”: Mapa świata w skali jeden do jednego nie jest pieśnią przyszłości. Ona powstaje tu i teraz. Mamy do niej dostęp codziennie.

ADAM ROBIŃSKI: Czy jest Pan uzależniony od map?

THOMAS REINERTSEN BERG: Bronię się, jak mogę. Żona mnie pilnuje, bo nie mamy już na nie w domu więcej miejsca.

A więc uzależniony, ale na odwyku.

Uwielbiam mapy. Żyję z nimi od jedenastego roku życia, zresztą nie ja jeden. Kiedy masz 11 lat, to zaczynasz interesować się światem, wiadomościami, które śledzą twoi rodzice. Zastanawiasz się, jak wygląda zewnętrzny świat, dlaczego jest taki, a nie inny. Kartografia daje pewne odpowiedzi. Kiedy jako dziecko usłyszałem w latach 80. o Lechu Wałęsie, od razu wziąłem mapę, zobaczyłem, gdzie leży Polska, potem znalazłem Niemcy, przekonałem się, że są podzielone na dwie części, że Berlin znajduje się w tej wschodniej i sam też jest podzielony.

To nie są odpowiedzi, ale jeszcze więcej pytań.

Abraham Ortelius, flamandzki kartograf z czasów renesansu, napisał kiedyś, że geografia jest okiem historii. Mapy pozwalają poznać przeszłość. Na starej mapie sprzed II wojny światowej Polska wygląda zupełnie inaczej niż dziś. To mapy mówią nam, jak wyglądał kiedyś Jedwabny Szlak i jaki zasięg miało Imperium Rzymskie. Ortelius miał absolutną rację, nie znam lepszego narzędzia do nauki historii niż kartografia.

Pamięta Pan swoją pierwszą mapę?

To był atlas świata z 1982 r. Dostałem go w prezencie od rodziców. Wciąż go mam, wciąż z niego korzystam.

A mapy fikcyjne? Rysował Pan je jako dziecko?

Rysowałem, choć nie pamiętam żadnej konkretnej. Ale kilka miesięcy temu byłem w Pradze. W Bibliotece Václava Havla pokazano mi pokój poświęcony jego życiu. Jest w nim mapa nieistniejącego kraju, którą Havel wyrysował jako dziecko. Więc chyba większość z nas ma za sobą podobne epizody.

Teraz, jako dorosły człowiek, widzę olbrzymi potencjał takich map. Robert ­Louis Stevenson opowiadał, że „Wyspa skarbów” zaczęła się właśnie od zmyślonej mapy. Pasierb poprosił go kiedyś o narysowanie wyspy skarbów, zaraz potem do mapy zaczęli razem dopowiadać historie o miejscach na niej uwiecznionych. I tak zaczęła się książka. Na początku była tylko mapą. Książek J.R.R. Tolkiena też pewnie nie byłoby bez map. Wydaje się, że Tolkien pisał i rysował je jednocześnie. Tworząc tak rozległy, fikcyjny świat musiał mieć narzędzie, dzięki któremu się w nim nie pogubi. Wielu autorów tak robi. Weźmy Orhana Pamuka i jego „Czarną księgę”. Czytając ją, strasznie się frustrowałem, bo norweskie wydanie nie miało mapy. Dla kogoś, kto nie zna Stambułu, kto nigdy w nim nie był, taka lektura jest trudna.

W „Teatrze świata” powołuje się Pan na klasyczną i uniwersalną definicję mapy, wedle której jest to graficzne przedstawienie umożliwiające umiejscowienie obiektów, pojęć, procesów i wydarzeń w świecie ludzi. Śmiem twierdzić, że to bardzo ubogie spojrzenie na temat.

Ma pan rację. Prowadzę czasem wykłady na temat historii kartografii, mówię wtedy o Snorrim Sturlusonie, islandzkim poecie, który w „Eddzie prozaicznej” opisuje świat za pomocą słów, liter. Najpierw relacjonuje stworzenie świata, potem jego wygląd. W średniowieczu taki opis również traktowano jak mapę. Podobnie u Homera, z jego tekstów można wydobyć relację znanego wówczas świata. Są jeszcze mapy mentalne, które nosimy w swoich umysłach. I to ich najczęściej używamy.

Jeśli przyjeżdżam do Krakowa na Festiwal Conrada i próbuję znaleźć księgarnię, której mam być gościem, to mogę zapytać kogoś o drogę. Ustne wskazówki: „Idź prosto, skręć w lewo, znowu prosto, a potem w prawo” też będą przecież mapą, nawet kiedy pozostaną tylko niezapisanymi słowami. Będą tak samo funkcjonalne jak plan miasta. Materialne odwzorowanie, o którym mówi klasyczna definicja, wcale nie konstytuuje mapy.

Mapa pierwszej ekspedycji „Frama” Fridtjofa Nansena na biegun północny z lat 1893–1896, wykonana przez Knuda Bergsliena / ZNAK LITERANOVA

W swojej książce śledzi Pan ewolucję map, poczynając od obiektów artystycznych i religijnych o ogromnej wartości, kończąc na współczesnych, czysto praktycznych mapach, dostosowywanych na bieżąco do naszych potrzeb, których czas istnienia zamyka się nawet w paru sekundach.

Mapy dużo mówią o czasach, w których powstały. Te dzisiejsze są praktyczne, bo taki jest nasz świat. Urząd miasta ma na przykład mapę sieci kanalizacji, mapę tramwajowej sieci trakcyjnej, ale też mapę szkół w mieście z oznaczeniem osiedli, które wysyłają swoje dzieci do danej placówki. To również jest głównym założeniem map Google’a – są przedmiotem codziennego użytku, a nie miejscem, w którym uciekamy w marzenia. Mapy ­Google’a to jeszcze jeden słup ogłoszeniowy, taki sam jak wyszukiwarka. Dzięki temu dostęp do niej jest zresztą darmowy.

Ale nie jest też tak, że całkiem przestaliśmy robić mapy ładne. Weźmy polski atlas dla dzieci, który stał się ogromnym międzynarodowym sukcesem [„Mapy” Aleksandry i Daniela Mizielińskich – red]. Nie jest funkcjonalny, a dzieci są zachwycone.

Chciałbym zaproponować Panu zabawę: sąd nad kartografią. Ja też jestem entuzjastą map, ale będę oskarżycielem. Pan niech ich broni.

Zgoda.

Niniejszym oskarżam kartografię o to, że za pomocą map podbito więcej lądów niż poprzez fizyczną agresję.

Proszę nie strzelać do map, są niewinne! Ale trudno z tym argumentem dyskutować. Mapy są jednym z podstawowych narzędzi okupanta. Ich wyrysowanie jest jedną z pierwszych rzeczy, jakie się robi po zajęciu terytorium. Dają kontrolę i ogląd sytuacji. Nazywanie przestrzeni też jest podbojem. Dorastałem w przekonaniu, że najwyższym szczytem na Ziemi jest ­Mount Everest. Ale przecież to nie jest tak, że ta góra pojawiła się dopiero wtedy, gdy zauważyli ją Brytyjczycy. Nepalczycy znali ją od dawna. Dla nich to Sagarmatha.

A dla Tybetańczyków – Czomolungma.

No właśnie. To, że dziś mówimy o ­Mount Everest, to skutek brytyjskiego kolonializmu. Podobno zresztą sam ­George Everest nie był specjalnie zachwycony, że jego nazwisko trafia w ten sposób na mapy. Ale i Norwegia odkrywała miejsca już odkryte. Na Svalbardzie byli przed nami Brytyjczycy, Szwedzi, Duńczycy, Holendrzy, Rosjanie. Nazwę Spitsbergen nadał pod koniec XVI w. Holender Willem Barents. W języku niderlandzkim spits i bergen to po prostu „ostre góry”. A potem popłynęli tam moi rodacy i nanieśli norweskie nazwy. Były jak akt własności. Dziś Spitsbergen to największa wyspa archipelagu, który nazywa się Svalbard. I to też nie jest neutralna nazwa. Pochodzi z sag o wikingach. Sval to po norwesku „chłodny”, bard – „wybrzeże”. Nie do końca wiadomo było, jaki ląd mają na myśli wikingowie, ale rzeczywiście pisali o „Svalbardi” odkrytym 400 lat przed Barentsem. Używając dziś tej nadanej przez wikingów nazwy, podkreślamy niejako ciągłość norweskiej kolonizacji.

Zmartwię Pana. W powszechnej świadomości Polaków Svalbard to wciąż Spitsbergen. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to nazwa wyspy, a nie całego archipelagu.

Prognozy pogody w Norwegii też mówią raczej o Spitsbergenie, a nie Svalbardzie. Może dlatego, że to na największej wyspie znajduje się większość osad ludzkich? Mało kto mieszka poza Spitsbergenem.

Zarzut drugi: mapy jednoczą naszą perspektywę, tym samym przekłamując wiedzę o świecie. Nam tu, w Europie, ciągle wydaje się, że jesteśmy najważniejsi, bo widzimy siebie w środku całego globu.

Chiny i Stany Zjednoczone używają map, na których oni są w środku. Na zajęciach pokazuję czasem amerykańskie mapy, słuchaczom coś w nich nie gra, ale dopiero potem uświadamiają sobie, że chodzi o ten punkt środkowy. Nie wiem, czy podobnie robili Sowieci. Wydaje się, że powinni. Każdy, kto ma imperialne ciągoty, chce być w centrum. Ale jest i historyczne odstępstwo od tej zasady. Centrum średniowiecznego świata była Jerozolima. To ją umieszczano w środku map. Wydaje się, że bardziej pasowałby Rzym. To mało ­europocentryczne podejście, prawda?

Ale pana zarzut możemy odnieść też do map poszczególnych państw. Kartowanie powierzchni terytorium i ignorowanie nazw nadawanych przez zamieszkujące je mniejszości etniczne to przykład kolonializmu. Coś takiego miało miejsce podczas sporządzania pierwszego wielkiego kartowania Francji, kiedy lokalne dialekty zostały zastąpione słownikiem paryskim. To samo zrobiliśmy w Norwegii, ignorując nazwy nadawane przez mniejszość Saamów. Wymazaliśmy ją z map.


CZYTAJ TAKŻE: 

MAGDALENA BARBARUK: Mapa to rodzaj metafory, która zbiera i zagęszcza twarde dane, jakie zebraliśmy o świecie. Ma jedynie porządkować wiedzę, a mimo to zawsze otwiera zaskakujące perspektywy i rodzi nowe pytania.


Dziś coraz częściej mówi się o nurcie kontrmapowania. Potrzebie rysowania alternatywnych map, narzucających inne perspektywy.

Rozmawiałem ostatnio z redaktorem jednego z magazynów podróżniczych w Norwegii. Oprócz swojej gazety pokazał mi jeszcze dwie inne. W każdej z nich był artykuł o Marrakeszu i każdy polecał te same atrakcje w tym mieście. Trzech różnych dziennikarzy z trzech różnych krajów widziało Marrakesz w dokładnie ten sam sposób. Dlatego tak podoba mi się to, co powiedział mi jakiś czas temu pewien czeski emigrant mieszkający w Norwegii, z którym rozmawiałem o Pradze. Jeśli jedziesz autobusem turystycznym i przewodnik mówi: „Teraz proszę spojrzeć w lewo”, powinieneś obrócić głowę w prawo. To, co interesujące, znajduje się tam, gdzie nikt nie patrzy. Zmiana perspektywy może przynieść tylko korzyść.

Ale perspektywa ptasia, którą prezentują mapy, jest ludziom obca. Daje nam fałszywe poczucie władzy i tego, że ziemia jest nasza.

Podczas jednego ze spotkań na Festiwalu Conrada czytałem wiersz Wisławy Szymborskiej „Mapa”. Mówi w nim, że gdziekolwiek na mapie położy się palec, dotyka się miejsc, w których wydarzyły się straszne rzeczy. Ale powierzchnia mapy jest gładka...

„Płaska jak stół, / na którym położona. / Nic się pod nią nie rusza / i miejsca nie zmienia”.

Mapa jest niewinna. W Auschwitz-Birkenau na samej mapie nie wydarzyło się nic złego. Mapa milczy. Przeczytam fragment po norwesku, a pan potem przetłumaczy. „Lubię mapy, bo kłamią. / Bo nie dają dostępu napastliwej prawdzie. / Bo wielkodusznie, z poczciwym humorem / rozpościerają mi na stole świat / nie z tego świata”.

No właśnie, każdy, kto używa GPS-a, ma w zanadrzu historię o tym, jak został wyprowadzony w pole.

Ja też taką mam. Jechaliśmy z żoną do kogoś z jej rodziny, kto mieszka daleko od Oslo, w środku lasu. Jechaliśmy, jechaliśmy i nagle drogę przegrodził nam szlaban, o którym nawigacja nic nie mówiła. Musieliśmy cofać się sporo kilometrów. Ale nie przypominam sobie podobnej historii, w której zdradziłaby mnie papierowa mapa. Trzeba oczywiście tylko pamiętać, że jest dwuwymiarowa, więc pasma górskie potrafią płatać psikusy.

FOT. ROBERT SŁUSZNIAK / CONRAD FESTIVAL

Mapy Google’a brzmią jak koniec historii kartografii, ale to przecież ułuda. W książce nie podejmuje się Pan zgadywania, jak wyglądać będą mapy przyszłości. A ja jednak chciałbym poprosić o spróbowanie.

Mapa świata w skali jeden do jednego nie jest przyszłością, ona powstaje tu i teraz. Mamy już do niej dostęp codziennie w naszych telefonach. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to zastosowanie w kartografii technologii związanej z wirtualną rzeczywistością. Mapy trójwymiarowe czy holograficzne, które umożliwiałyby nałożenie na obraz współczesnego miasta jego historycznej tkanki. Mógłby pan wędrować po starożytnym Rzymie, Pompejach lub Warszawie, zanim zniszczyli ją Niemcy. Bo w kwestii szczegółowości map nic więcej już nie zdziałamy. Współczesne mapy są dokładne co do centymetra. Oczywiście kiedy z powodu zmian klimatu zacznie podnosić się poziom oceanów, a my zaczniemy tracić lądy, trzeba będzie stale aktualizować linie brzegowe. Ale to już teraz robią za nas satelity i to kilka razy dziennie.

A gdyby mógł Pan dostać mapę dowolnego miejsca na Ziemi pokazującą je w dowolnym czasie historycznym, co to byłoby za miejsce i czas?

Trudne pytanie. W książce piszę o Milecie. Antyczny Milet to świetny przykład tego, jak zmienia się świat. To było duże, wspaniałe miasto. Powstało na cyplu, blisko rzeki. Osad z tej rzeki, który gromadził się na wybrzeżu, stale oddalał je od morza. Dziś opustoszały Milet znajduje się kilka kilometrów od wody. Jeśli mógłbym poprosić o dowolną mapę, która byłaby tak dokładna jak te dzisiejsze, chciałbym zobaczyć, jak wyglądał Milet w czasach, gdy jego ulicami chodzili Tales i Anaksymander. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018