Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Twórca „Kes” i „Polak potrzebny od zaraz” już ponad pół wieku dba o to, aby widz potrafił dostrzec w takim kurierze coś więcej aniżeli tylko uniform, funkcję i usługową skuteczność. By w teatrze życia codziennego, gdzie większość ról została społecznie zdeterminowana, zobaczyć również mało fotogeniczne kulisy i didaskalia. A także stojącą za tym głębszą opowieść.
Rzec można, iż 83-letni dziś brytyjski reżyser kręci od zawsze jeden i ten sam film, zmieniają się tylko dekoracje: jakaś budowa, skromne mieszkanie komunalne, urząd pracy, bank żywności, rzadziej scenografia historyczna. Dla takich filmów przejęto z teatru pojęcie kitchen-sink drama („dramat kuchennego zlewu”), choć to nie przyziemny sztafaż jest tutaj najważniejszy, ale oddanie pełnego głosu jednostkom prześlepionym przez system masowej uwagi.
Na filmach Loacha można się uczyć, gdzie przebiega granica między litością a współczuciem, między współczuciem a współodczuwaniem, między artystyczną eksploatacją i autentyczną solidarnością z bohaterem. W filmie „Nie ma nas w domu” jest nim Ricky – współczesny ojciec rodziny, który podejmuje pracę dla firmy kurierskiej, żeby spłacić bankom niezawinione przez siebie długi i odzyskać zdolność hipoteczną na zakup mieszkania. Szybko się przekona, co może się kryć pod pojęciem samozatrudnienia i franczyzy.
Debiutujący na dużym ekranie Kris Hitchen również był kiedyś „elastycznym i niezależnym” hydraulikiem, więc pewnie dobrze zna położenie kogoś, kto pada ofiarą krótkoterminowej umowy, pozbawiony większości praw pracowniczych, obciążony finansowymi sankcjami. Filmowy Ricky z Newcastle zostaje zmuszony do podjęcia wielkiego ryzyka. By zakupić dostawczą furgonetkę, najpierw musi sprzedać samochód swojej żony, którym Abbie (gra ją Debbie Honeywood, też debiutantka) dojeżdżała codziennie do rozsianych po mieście podopiecznych – osób schorowanych i starszych. Tymczasem w firmie dostawczej panuje terror wyników: sześciodniowy tydzień pracy, czternaście godzin na dobę, każdy nadprogramowy dzień wolny suto opłacany z własnej kieszeni, bez względu na przyczyny, przede wszystkim zaś niewolnicza zależność od skanera i aplikacji śledzącej losy przesyłki.
Najbardziej jednak interesuje Loacha, co dzieje się z rodziną wplątaną w mordercze tryby niskopłatnej pracy zarobkowej. Jak funkcjonuje dom, którego mieszkańcy mijają się w biegu, wysyłają zdalne instrukcje, a wieczorami zasypiają ze zmęczenia przed włączonym telewizorem. Wreszcie: jak zachowują się zostawione samopas dzieci, które bardzo nie chciałyby skończyć tak jak ich rodzice, choć nie mają żadnych perspektyw.
Jak przystało na twórcę nazywanego od lat trybunem ludowym, Loach cierpliwie wyjaśnia, przede wszystkim w dialogach mówionych z charakterystycznym północnym akcentem, na czym polega cały wadliwy mechanizm społeczno-ekonomiczny, który doprowadza ciężko pracujących i kochających się nawzajem ludzi na skraj przepaści. Społeczny manifest to jedno, jednakże wiekowy mistrz i jego wierny scenarzysta Paul Laverty potrafią zagrać też na czystych emocjach – ileż to razy Ricky w akcie desperacji, by ratować to, co dla niego najcenniejsze, balansuje na granicy szaleństwa, ileż razy upada i się podnosi. Oryginalny tytuł filmu jest wieloznaczny. „Sorry We Missed You”, które znaczy raczej „niestety, nie zastaliśmy Państwa w domu”, to informacja pozostawiana przez kurierów pod nieobecność klienta, lecz także aluzja do sytuacji bohaterów, którzy w marzeniach o własnych czterech ścianach stopniowo zapominają o tym, co tak naprawdę je tworzy.
Czytaj także: Proletariusze życia - Tadeusz Sobolewski o filmach Kena Loacha i Mike'a Leigh
Wizja przedbrexitowego społeczeństwa w oczach twórców otwarcie sympatyzujących z Partią Pracy, a zarazem sceptycznych wobec neoliberalnej ekonomii unijnej, musi być daleka od optymizmu.
Gdy system zawodzi, cała nadzieja w ludziach, ci jednak zdają się trwale zarażeni – przede wszystkim agresją i obojętnością, które wespół tworzą to, co nazywa się potocznie społeczną znieczulicą. Doświadcza jej niemal każdego dnia Abbie, próbująca nadać ludzką twarz sprywatyzowanej i coraz bardziej zanonimizowanej pracy opiekuńczej. Na własnej skórze odczuwa to Ricky, kiedy próbuje wyżebrać kilkudniowy urlop, od którego zależy być albo nie być całej rodziny.
Ta walka o przetrwanie, szeroko i wąsko pojęte, wypełnia kolejny film reżysera, który w filmie „Ja, Daniel Blake” wypowiedział wojnę ubóstwu, ale i odbierającej godność biurokracji i dysfunkcyjnej opiece społecznej. Tym razem, prócz siły rodzinnych więzów, szansy na zmianę upatruje Loach w kobietach i w najmłodszym pokoleniu późnego kapitalizmu. Czy Abbie, wykrzyczawszy wreszcie swój gniew, uchroni Ricky’ego przed niewolniczym samozniszczeniem? Czy dzieciakom, które dziś buntują się przeciw prekaryjnej kondycji swych rodziców, starczy paliwa, by ruszyć z posad zastany świat?
„Nie ma nas w domu” to film doskonale przeźroczysty, pozbawiony wymyślnych figur retorycznych, które zwykle pokutują w polskich filmach o podobnym zacięciu. Sędziwy brytyjski mistrz nie próbuje tu prześcignąć samego siebie. Zrezygnował z pójścia na filmową emeryturę (nagrodzony Złotą Palmą „Daniel...” miał być jego filmem ostatnim), by jeszcze raz zabrać głos nie tylko w kwestii pułapek tak zwanej gig economy, opartej na pracy „od zlecenia do zlecenia”, ale sprawdzić, czy ta skromna, acz ciasno upakowana filmowa przesyłka – z empatią, oburzeniem i niezgodą – dotarła pod wskazany adres.
Czyli do tych wszystkich potencjalnych klientów Ricky’ego i Abbie, którym praca ciągle jeszcze zapewnia utrzymanie. ©
NIE MA NAS W DOMU (Sorry We Missed You) – reż. Ken Loach. Prod. Wielka Brytania 2019. Dystryb. M2 Films. W kinach od 15 listopada.