Osada

Gdy rodzice zaczęli odchodzić, zakonnik nie mógł się pogodzić z tym, że jego niepełnosprawni przyjaciele mieliby trafić do DPS-ów. Znalazł dla nich miejsce.

02.04.2021

Czyta się kilka minut

Ostatni Obóz Burego Misia przed wybuchem pandemii – Paweł (nie)spodziewanie witający dzień o 4.00 rano, 8 lipca 2019 r. / MARTYNA CHMURA
Ostatni Obóz Burego Misia przed wybuchem pandemii – Paweł (nie)spodziewanie witający dzień o 4.00 rano, 8 lipca 2019 r. / MARTYNA CHMURA

Piotrusia nie chciano przygotować do pierwszej komunii w jego parafii dlatego, że miał porażenie mózgowe. Najprawdopodobniej nikt nie powiedział tego w ten sposób. Być może zasępiony proboszcz pokręcił głową, mówiąc mamie, że wszyscy są bardzo zajęci i nikomu nie uda się poświęcić dziecku tyle czasu, ile potrzebuje. Być może bał się w głębi duszy niepełnosprawnego chłopca. Być może mama za słabo nalegała. Fakt pozostaje jednak faktem: Piotrusia nie chciano przygotować do pierwszej komunii dlatego, że miał porażenie mózgowe.

Chłopiec pewnego wiosennego dnia w 1983 r. podczas spaceru z mamą poznał kleryka Czesława Marchewicza, późniejszego kawalera Orderu Uśmiechu, nazywanego przez wszystkich „Kuba”, który obiecał udzielić mu katechez. W trakcie spotkań okazało się, że jest więcej takich osób jak Piotruś. I że bywają niechciani nie tylko w Kościele, ale i niechciani w ogóle, na ulicy, w rodzinie, i że niektórzy z nich są po prostu samotni. Że nierzadko żyją ze skromnej renty pod opieką matki, która od lat nie miała dnia dla siebie.

Kuba najpierw jeździł do nich sam. Później poprosił o pomoc współbraci – kleryków ze zgromadzenia zmartwychwstańców. Dla swoich podopiecznych, których zaczął nazywać przyjaciółmi, zorganizował wakacyjny wyjazd na Kaszuby. Pomogli mu znajomi harcerze i skrzyknięte studentki z Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Z obozowych pseudonimów wziął się podział na „Bure Niedźwiedzie” (opiekunów) i „Bure Misie” (podopiecznych). Po obozie spotykali się już regularnie, nazwawszy się Wspólnotą Burego Misia. Wraz z kolejnymi przenosinami Kuby, do Bytomia i Poznania, tam również powstawały wspólnoty. Wszyscy spotykali się co roku na Kaszubach.

Z czasem rodzice, jedyni opiekunowie niepełnosprawnych, coraz bardziej się starzeli, niektórzy chorowali, niedołężnieli. Kuba nie mógł się pogodzić z tym, że jego podopieczni mieliby trafić do DPS-ów. Kupił gospodarstwo pod Kościerzyną. Kiedy umarli rodzice Romana, a potem Jacka, wprowadzili się tam w piątkę. Zmartwychwstaniec, dwóch panów w średnim wieku z zespołem Downa i dwie dziewczyny, które właśnie skończyły liceum. Mieli nie do końca zwerbalizowany, utopijny pomysł, że ta grupka różnych ludzi będzie w stanie stworzyć społeczność, w której będzie miejsce dla każdego.

Jedna taka przyjaźń na życie

Magda nie planowała spędzić z osobami niepełnosprawnymi tylu lat swojego życia. Dołączyła do wspólnoty, kiedy miała szesnaście. Pojechała na jeden z obozów i uznała, że nie pojedzie już na żaden więcej. Spędzało się tam z osobami niepełnosprawnymi całe dnie – nudziło ją to, bała się ich i czuła, że nie ma im nic do zaoferowania. Być może została głównie ze względu na towarzystwo rówieśników? Kiedy skończyła liceum, nie miała jasnych planów, Kuba – jej wielka fascynacja z tamtych czasów – szukał kogoś, kto będzie mógł zamieszkać w Osadzie. Zgodziła się.

Pierwszego z podopiecznych wspólnoty, Romana z zespołem Downa, nie mogę spytać o to, czy pamięta, co czuł, kiedy po raz pierwszy kładł się spać w swoim nowym pokoju. Już nie żyje. Znam go jedynie z opowieści, ponieważ odcisnął na Osadzie swoje piętno. Wspólnota rozdaje nawet corocznie statuetki „Romany”, by uhonorować zasłużone osoby.

Kiedy pojawia się jego imię, Magda się ożywia. Robił piorunujące wrażenie, był szalenie charyzmatyczny – opowiada – umiał brać z życia garściami, ale znał miarę. Pił alkohol, ale nie upijał się, romansował bez posuwania się za daleko. Nikomu nie dawał zrobić z siebie maskotki. Uwielbiała go. Mówi, że nauczył ją, jak myśleć niezależnie.

Lekcje teologii

Kuba w młodości nie uchodził za uduchowionego. Nie zawsze było mu po drodze z Kościołem. Najpierw gasił pożary. Był strażakiem w Kościerzynie. A potem postanowił zostać księdzem. Nie umie tego wytłumaczyć. Przez pierwsze lata nowicjatu towarzyszył mu głęboki niepokój – czy intuicja, która go zaprowadziła do zmartwychwstańców w dwudziestym drugim roku życia, nie była objawem szaleństwa?

Jego nowi bracia byli kilka lat młodsi. Z wyjazdów oazowych znali piękne modlitwy, śpiewali psalmy czystymi głosami. Kuba tymczasem nie mógł się nawet odzwyczaić od przeklinania, zwyczaju ze straży. „Ty nie będziesz księdzem, ty nie powinieneś być księdzem”, powiedział mu ktoś.

Więcej niż na wykładach z teologii dowiedział się z katechez, które prowadził wtedy dla niepełnosprawnych. Kiedy padało jakieś pytanie, nie mógł udzielić żadnej spekulatywnej odpowiedzi.

– Okazywało się, że muszę spytać samego siebie, czy te rzeczy, o których chcę im opowiedzieć, są we mnie, czy ich nie ma – wspomina.

Z biegiem lat stawali się dla niego coraz ważniejsi. Czuł, że obiecał swoją przyjaźń, którą niepełnosprawni – Jacek, Roman i inni – przyjęli, w którą uwierzyli. Czy kiedy naprawdę będą potrzebować jego pomocy, odeśle ich z kwitkiem? „Wy dajcie im jeść” – powtarza z naciskiem.

Uzyskał błogosławieństwo od generała zgromadzenia, milczącą zgodę od prowincjała, a od swojego ówczesnego proboszcza pieniądze na zakup gospodarstwa. To, że zaczął obracać znacznie większymi sumami niż większość współbraci, że żyje daleko od przełożonych, budziło kontrowersje. „Pamiętam o ślubach posłuszeństwa i jeśli dostanę nakaz przeniesienia, to pojadę. Ale to, że Misiaki zostaną pozostawione samym sobie, będzie obciążać sumienie ojca” – mówił podczas scysji z prowincjałem.

Czasem tylko śni mu się, że otrzymuje polecenie przenosin i musi zostawić Osadę.

Praca

Mieszkańców przybywało. Pierwszy dom przestał wystarczać. Najpierw przerobili na mieszkania budynki gospodarcze, a później, przy dofinansowaniu części budowy przez Urząd Marszałkowski, postawili Duży Dom, który pomieścił 15 osób. Jedna z opiekunek musiała się z dnia na dzień nauczyć pracy biurowej, by ogarnąć sprawozdania i faktury. Im więcej ich było, tym bardziej niezbędna stawała się organizacja codzienności.

Najpierw zajmowali się ogrodem, później pojawiły się zwierzęta – początkowo jedna, stara krowa, która i tak dawała im więcej mleka, niż potrzebowali. Zaczęli robić ser, który okazał się niezły. Zdobyli środki i zbudowali niewielką serowarnię. Wygrywają nawet ogólnopolskie konkursy.

– Ogólnie to lubię, ale czasem mi się nie chce – mówi Weronika, jedna z niepełnosprawnych mieszkanek osady. – Ale jakby nikt nie robił serów, to co? Mielibyśmy za dużo mleka.

Poza tym, kiedy Weronika skupia się na pracy, nie myśli o swoich problemach. No i może zarobić pieniądze – pracujący otrzymują bardziej lub mniej symboliczną dniówkę. Dzięki niej Weronika może sobie kupić na przykład ubrania Pumy. Bardzo lubi ubrania Pumy.

Duże gospodarstwo, szczególnie w sezonie, dostarcza niewyczerpaną ilość pracy. Kiedy trzeba zebrać pomidory, „Misie” chodzą zbierać pomidory, kiedy należy kiełkującą rzodkiewkę przesadzić do większych donic, ktoś nasypie do nich ziemi. Najbardziej egalitarne zajęcia, będące w zasięgu niemal wszystkich, polegają na cięciu warzyw na przetwory czy odrywaniu listków ziół od gałązek, by potem je ususzyć. Niektórzy wykonują zadanie sumiennie, listek po listku, z uwagą pasującą raczej do zawodu jubilera. Inni co chwila zamyślają się głęboko. Czasem praca przebiega w atmosferze głośnego dowcipkowania, które w dowolnej chwili może obrócić się w łzawą awanturę, wymagającą długich mediacji.

„Niedźwiedzie” muszą ich dobrze znać, żeby wiedzieć, które z zadań będzie dla kogo wykonalne i przyjemne. Marcin konsekwentnie odmawia jakiejkolwiek pracy, a swoje potrzeby zaspokaja, wydając pieniądze nadesłane przez rodzinę. Dla grupki mężczyzn o mocnych ramionach i tylko umiarkowanej nieporadności prace ogrodowe muszą wydawać się niepoważne. Oni pracują fizycznie, z narzędziami, w gospodarstwie (razem z nimi ks. Czesław i Grześ, jedyni mieszkający tu na stałe „Niedźwiedzie”-mężczyźni). Pomagają naprawiać budynki, obsługują wielką mechaniczną dojarkę dla krów, wożą ziemię taczkami, koszą trawę.

Ich praca jest ciężka, często żmudna. Na robotę czasem przeklinają, próbują się od niej migać i odgrażają się, że wyjadą. Mogą to zrobić. Ale bez ich pracy Osada nie mogłaby istnieć.

To nie był mój pomysł

Grzegorz od wielu lat jest w Osadzie kwestorem. – Dzwonię do firm i ludzi prosić ich zarówno o papier toaletowy, jak i o warty tysiące złotych sprzęt rolniczy. Okazuje się, że kluczowa nie jest wartość danego przedmiotu, tylko to, jak bardzo jest nam potrzebny – opowiada o swojej pracy.

Zaskakuje go, jak łatwo ludziom przychodzi pomoc, jak gdyby to już było wcześniej dogadane. Wierzy, że Jezus opiekuje się Osadą. Widzi tego dowody każdego dnia – nic egzaltowanego: poszlaki w codzienności, małe promyki.

– Na tym właśnie polega ubóstwo – tłumaczy Kuba. Nie mamy niczego więcej, niż potrzebujemy, nie gromadzimy dóbr. Każdego dnia ufamy Bogu, że da nam to, czego potrzebujemy, by żyć.

Niedawno w Osadzie pojawiły się panele fotowoltaiczne zaspokajające część potrzeb energetycznych, teraz mieszkańcy planują zacząć mleć zboże na mąkę, by wypiekać dla siebie chleb. Wcześniej Osada bywała daleka od stabilności. Przez pierwsze lata utrzymywała się z gospodarstwa (dawnego PGR-u odkupionego przez Fundację). Przez ponad 5 lat spełniało ono swoje zadanie, gwarantując pieniądze na rachunki, żywność czy pensje dla zatrudnionych na umowie opiekunów. A później załamało się pod własnym ciężarem, generując długi.

Znajomy prawnik mówił Kubie, że powinien zacząć szukać nowego domu dla podopiecznych. „Boże, przecież to nie był mój, tylko Twój pomysł, żeby tak żyć!” – modlił się Kuba. Spłacali zobowiązania przez wiele lat. Było tak źle, że stypendium – 500 dolarów miesięcznie – przyznane Kubie przez stowarzyszenie Ashoka, wyszukujące na całym świecie i wspierające co roku stu innowatorów społecznych, było dla całej Osady kwestią być albo nie być.

Rodzinne kokoszenie

Codzienne życie nigdy nie kręciło się jednak wokół kwestii finansowych. Mała społeczność składała się z ludzi o różnych charakterach, którzy dopiero musieli uczyć się wspólnego życia. Na początku nad codziennym funkcjonowaniem miał pieczę Kuba, później wprowadzono funkcję „lidera”, którą co miesiąc sprawował kto inny. W końcu odpowiedzialność przypadła Magdzie i na niej rotacja na kilkanaście lat się zatrzymała.

– Musieliśmy sobie wszystko wypracować od zera – opowiada. – Grafiki pracy, rozpisywanie dyżurów sprzątania, wprowadzenie systemu zmianowego dla opiekunów, którzy początkowo byli do dyspozycji non stop – wylicza.

Przede wszystkim jednak Magda czuła się odpowiedzialna za tworzenie wygodnej i szczęśliwej codzienności. Każdy konflikt czy osobisty dramat był dużym zawirowaniem dla całego organizmu. Jak ujęła to inna, mieszkająca w Osadzie od kilkunastu lat „Niedźwiedzica”, człowiek pracuje tu całym sobą – jeśli samemu nie jest silny, szczęśliwy i nie czuje się dobrze ze sobą, „Misie” nie będą miały z niego pożytku.

Magda próbowała zatem być osobą, do której pozostali będą mieli zaufanie. Mediowała spory. To do niej należało, żeby wyczuć, czy opiekun nie jest terroryzowany albo odwrotnie – czy żaden z nich nie nadużywa wobec podopiecznych swojej przewagi. I powiedzieć komuś takiemu, że musi odejść.

Nowe zasady, nowy świat

Kuba (jeden z niepełnosprawnych) miał przez długi czas zwyczaj rozbierania się dla draki do naga. Ktoś inny nie miał problemu, by kraść, w pokoju jeszcze innej osoby wstawiono szyby przeciwwłamaniowe, ponieważ zwykłe szkło nie wytrzymywało destrukcyjnych ataków wściekłości.

Ostatecznie większość podopiecznych adaptuje się do nowej rzeczywistości. Skoro mają wspólny dom, to muszą go razem sprzątać. Bez pracy nie dostaną kieszonkowego, nie mogą całego dnia oglądać telewizji i jeśli palą, to nie mogą za dużo. „Wydaje mi z paczki, jakbym był małym dzieckiem” – obraża się na to Mariusz. Do jakiegoś stopnia są również zobligowani do odpowiedzialności za siebie nawzajem – ci sprawniejsi pomagają w opiece nad mniej sprawnymi.

Niektórzy mają wiele powodów, żeby czuć się wreszcie wolnymi – z własnymi oszczędnościami, z którymi robią, co im się podoba; własnymi pokojami, które mogą urządzić po swojemu. I tak Artur ma komputer z kierownicą do gier z wyścigami samochodowymi i rzutnik, z którego rzuca na ścianę nagrania z tramwajami; ścianę pokoju Marcina pokrywają ciągi kolorowych cyfr i dat, które sam wypisał i których znaczenia nie zna albo nie chce zdradzić; pokój Olka wypełniony jest anielicami, o których nieustannie opowiada; a Asia ma u siebie radio i czajnik.

– Asiu, co lubisz?

– Lubię nosić pierścionki, słuchać radia lubię i korzystać z czajnika, gotować wodę na herbatę lubię i Kasię, Agnieszkę, Krysię lubię, wszystkich kocham, wszystkich… dobrze jest ze mną – odpowiada serią Asia, która ma ewidentnie dobry dzień.

Sąsiedzi

Kiedy ksiądz wraca w rodzinne strony, kupuje stare gospodarstwo i zaczyna tam mieszkać z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie oraz kilkoma młodymi dziewczynami, atmosfera plotki w okolicznych wioskach jest chyba nieunikniona. „Synku, coś ty zrobił, dzwonią do mnie koleżanki z Kościerzyny i mówią, że cię wyrzucili ze zgromadzenia i żyjesz z jakąś kobietą” – z wyrzutem relacjonowała Kubie rewelacje jego mama.

W jednym z budynków przygotowano oratorium, gdzie odbywały się msze, co pozwalało sądzić, że Kuba jednak pozostaje księdzem. Pewnego razu pracujący przy budowie jednego z domów mężczyzna spytał, czy może w niedzielę przyjść z rodziną na mszę; przy kolejnej okazji, czy może też przyjechać sąsiadka. Później przestał pytać. Grono osób, które co niedzielę spotykały się w Osadzie, powiększało się – według Kuby teraz, bardziej lub mniej regularnie, na msze przyjeżdża około 500 osób.

Nie przychodzą się tylko modlić – wiele okolicznych rodzin koleguje się z mieszkańcami. Z czasem przynajmniej niektórzy z nich zaczęli uważać, że to, co się dzieje w Osadzie, to również ich sprawa. „Widziałem, że odpadły kafelki przy serowarni, jutro rano przyjadę przykleić”. „Drzwi się haczą, wpadnę z narzędziami” – co jakiś czas słyszy Kuba po mszy.

Powoli tradycją staje się też wspólne budowanie kolejnych osadowych domów – obecnie stoi ich siedem, z czego trzy zbudowano przy pomocy sąsiadów. Kuba opowiada, że nigdy nie budowali z zapasem pieniędzy, czasem stawiali urząd przed faktem dokonanym. Jeden z nich budowali w pośpiechu – mieli na to trzy miesiące.

– Stało się tak, że po jednym z wakacyjnych obozów sześcioro podopiecznych nie miało gdzie wrócić, ponieważ stracili rodziców. To nie były żadne wyścigi, żeby pokazać, że potrafimy tak szybko zbudować dom – po prostu nasi sąsiedzi zrozumieli, że skoro Misiaki nie mają gdzie się udać, to powinny tu na nich czekać ich pokoje – opowiada Kuba.

Osadnicy

Obecnie jest ich w Osadzie czterdzieścioro pięcioro. Każdy z nich ma swoją historię i swoją specyfikę, każdy też brzmi inaczej. W jednym z domów dominuje Mariusz, który zazwyczaj komunikuje swoje potrzeby monotonnym krzykiem. W Dużym Domu specyficznych dźwięków jest najwięcej – Franek od czasu do czasu śpiewa zmyślone psalmy, Kuba (który już się nie rozbiera) w nieskończoność powtarza pytanie, kiedy zostanie skremowany, Krysia wymachuje opierścienionymi rękami i grozi, że da popalić. Asia o niewyczerpanych zapasach energii chodzi po całym domu szurając kapciami. – Dobrego dnia, dobrego dnia ci życzę! Spokojna jestem, spokojna, nie myślę o głupotach – wykrzykuje głośno.

Jakie głupoty ma na myśli? Czy chodzi o to, że przed chwilą zdewastowała swoją fryzurę nożyczkami? Czy jakąś bolesną przeszłość, od której próbuje się uwolnić?

Nie nadążam za żadnym z nich, trudno mi sobie wyobrazić, jak widzą świat, nie wiem, jak zapytać, żeby otrzymać odpowiedź, którą zrozumiem. To kwestia czasu, czasu i czułości, których potrzeba, by nauczyć się zaskakujących kodów komunikacyjnych każdego z nich.

„Misie” i „Niedźwiedzie” żyją ze sobą rok, pięć, dwadzieścia. Ostatecznie jednak nie stworzyli utopii. Prawdopodobnie nie ma w Osadzie dnia, żeby ktoś nie płakał, żeby nie poczuł się zraniony, samotny, żeby nie odbyła się afera o wyrzucanie śmieci albo o naruszoną prywatność. Niedawno Magda po dwudziestu ośmiu latach razem z inną Niedźwiedzicą opuściły Osadę. Nieopodal kupiły domek, żeby móc odwiedzać ludzi, którzy stali im się na przestrzeni lat bliscy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2021