Ślady

Przyglądałam się dziewczynce i pewnie dlatego, że szyba tak odbijała, wydawało mi się, że ta dziewczynka jest trochę do mnie podobna.

16.12.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Mikael Andersson / NORDICPHOTOS / CORBIS
/ Fot. Mikael Andersson / NORDICPHOTOS / CORBIS

Nieprawda, że się pamięta wigilie. Gdy się jest starym, zlewają się w wazie z zupą, sklejają w jeden niezgrabny pieróg ze starym farszem, w kulkę chleba. Nie ma różnic. Dzieci tylko wierzą, że to coś ważnego. Uczymy je wierzyć, czekać i niecierpliwić się, żeby to robiły za nas, kiedy dla nas to już nie ma znaczenia. Pamiętamy tylko te wigilie, gdy się pusty talerz nagle zapełniał, bo ktoś przybył, albo gdy stał naprawdę pusty, pusty tym, kto z niego jadał kiedyś. A teraz nie je.
Ojciec wszędzie chodził. Mieliśmy bryczkę dużą, wygodną, ale on i tak wolał piechotą. Mówił, że wszystko wokół jego, prawie do miasta, a po swoim jeździł nie będzie. Kazał się w butach wysokich pochować, ale jak umarł, to się okazało, że buty takie schodzone, że wstyd ojca w nich do trumny położyć. Kupiliśmy mu na szybko nowe, i w tych nowych pochowaliśmy, ale to też niedobrze wyglądało, bo się każdy dziwił, że ojciec takie nowe buty ma. Niechodzone. Takich butów nigdy ojciec nie miał. Nie pozwoliłby się w niechodzonych pochować, ale już nie było wyboru. Zresztą Pan Bóg się na tym nie pozna, bo ojciec wszędzie chodził, ale do kościoła to akurat mało kiedy. Tylko na jedenastego listopada. Kościelny opłatki przynosił, to mu ojciec wiśniówki nalewał i się droczyli, ej, panie hrabio, a kiedyż to pan do kościoła raczysz? A przecież już w tym roku byłem, a tyle mnie do hrabi, co tobie do mojego sumienia, Władku, mówił ojciec i śmiał się, aż stołem trząsł, bo się z panem Władkiem bardzo lubili.
Wcześnie się ojciec kładł, wcześnie wstawał, butów szukał i zaraz zaczynał chodzenie. Najpierw gospodarkę obchodził, do koni zaglądał, kurom gniazda przejrzał, gruszki spadłe zebrał. Nie była to jego robota, bo parobków od roboty trzymał, ale sam lubił przypilnować. Na śniadanie kazał sobie jajek podać, jadł szybko i znowu wychodził. Czasem psa brał, ale się zdarzało, że pies wrócił, a ojca jeszcze długo nie było. W lecie szedł z koszem, wracał z kozakami, rydzami albo tylko z zielonym żukiem, co dziwnie śmierdział, albo starym gniazdem os, kruchym i pustym jak wydmuszka. Jak się go udało namówić, to nas wszystkich zabierał na borówki albo grzyby, ale jak szedł sam, to szedł sam. Nie przeszkadzało mu, że za gorąco czy za zimno. Zimą też chodził, czasem z zającem przez ramię przewieszonym wracał, czasem bez niczego, tylko mnie do siebie przyciskał, a policzki miał jak czerwone kamienie. Pachniał mrozem i ziemią. Patrzyłam, jak na jego rękawicach misterne wycinanki śniegu zmieniają się w krople.
Wszędzie chodził. A nie opowiadał się nikomu. Wracał, kiedy chciał, i znikał, kiedy chciał. Nikt się więc nie zdziwił, że i wtedy zniknął.
– W taki dzień – powiedziała mama. – Roboty huk, a on sobie wychodzi. Haniu, niech Hania dopilnuje chleba. I mak niech Hania zemle. Ja muszę do miasta. Czy aby bryczka została?
– Niepotrzebnie pytać! Wiadomo, że pan piechotą woli! – wymądrzała się Hania z kuchni. Pobiegłam do chleba, chociaż można było po łapach za zaglądanie dostać, ale lubiłam sprawdzić, czy pachnie, czy w górę idzie. Zresztą w kuchni było tyle cudów teraz, wielkie misy pełne żółtek, czarne uwędzone gruszki, orzechy... A Hania mnie ścierką przeganiała, ale nieraz wsunęła do ręki coś dobrego.
– Haniu, utrzyj mi kogel-mogel... – poprosiłam, a Hania jajkiem o stół stuknęła, do kubka żółtkiem chlupnęła, cukru trochę posypała i dalejże kręcić łyżką i jęzorem, a nie zawracajże mi głowy, skaranie boskie, tyle ma człowiek roboty, a ta jeszcze kogel-mogel, sama byś już mogła zrobić, taka duża panienka, a nie wiadomo, czy tych jajek starczy, a ktoś u kur dzisiaj sprawdzał, czy tam aby się jeszcze jakie jajko nie znalazło, a ja stałam i patrzyłam, jak się ze słowami miesza słodka, żółta piana, i nie o słowa mi chodziło.
Wyszłam z kuchni z pachnącą łyżką w ustach. Za stołem siedział Staś i wycinał z opłatków gwiazdy. Staś był z nas najstarszy i najzdolniejszy. Bo do ojca podobny. Jeden jedyny miał nos prosty i ostry, jak z opłatka wycięty, i oczy ciemne, w których się woda odbijała, a nie takie nijakie. Ani szare, ani zielone, ani niebieskie. Myśmy były do matki podobne, kanciaste takie, a Staś był piękny po ojcu. Chodził wielkimi krokami jak ojciec. Dreptałam za nim po śniegu, bo mi kazał po śladach swoich chodzić, i musiałam z jednego śladu w drugi przeskakiwać, a Staś śmiał się i wyciągał mnie z zasp. Śmiał się też najwięcej. Po ojcu to miał. Ojciec zawsze się śmiał, nawet jak matka coś poważnie do niego mówiła, to się śmiał, nie dla kpiny, tylko ze zwykłego śmiechu się śmiał, miał ten śmiech w sobie i go po trochu wyjmował, i matka się na niego nie mogła gniewać, poburczała czasem coś i odwracała się, ale ją w pasie chwycił i zaśmiał się jej do ucha, coś zaszeptał i wygrał z nią zawsze. Staś miał po nim ten śmiech, co wszystko wygrywał, i nawet gdy w zaspę wpadłam i śnieg mi się do ust nasypał, jak się Staś zaśmiał, ciepło mi było. Chciałam się takimi wielkimi krokami nauczyć chodzić za Stasiem, ale nie umiałam. A Staś mało co nawet za ojcem chodził, a i tak był taki, jak on.
Basia siedziała na krześle, dyndała nogami i podkradała Stasiowi opłatki, bo jej Staś pozwalał. Opłatki miał na desce rozłożone, nożem wycinał małe kawałeczki, a potem je ślinił i sklejał w świat, bez żadnego rysowania, bez wzoru. Wszystko miał w głowie.
– Zrobisz mi świat? Malutki. Tylko dla mnie żeby był – poprosiłam.
– Ty jesteś światem – powiedział Staś i zaśmiał się. – Pamiętaj.
– Ubieraj się – zadzwonił za mną głos matki i wyrwał mnie z opłatkowego zapatrzenia. – Pojedziemy do miasta, do ciotki Marysi. Na wigilię ją zaprosić.
Co roku jeździłyśmy do miasta, do ciotki Marysi, na wigilię ją zaprosić. A ona nigdy nie przychodziła. Pewnie dlatego, że była już stara, wiele lat starsza od mamy, i już się jej wigilie w jednej wazie z zupą zlewały. Ale mama uparcie jeździła, zawiozła jej zawsze jabłek, orzechów, konfitur, miodu czy nalewek. Zresztą mama to się nawet cieszyła, gdy ojciec gdzieś wychodził i bryczkę zostawiał. Lubiła bryczką jeździć. Kazała furmanowi zaprząc i wieźć się. Ale do miasta nie było daleko, godzinę drogi najwyżej. Zresztą co to za miasto, ryneczek malutki, cztery kamienice, a reszta domy zwykłe, takie jak nasz, a nawet mniejsze i drewniane. A nasz był murowany. Dziadek go postawił jeszcze, bo się chciał pochwalić, że dom będzie miał murowany, że na wsi, ale po pańsku. Cegielnię najpierw musieli zbudować, żeby ten murowany dom stanął. Ojciec się w tym domu murowanym urodził, w tym domu murowanym został, i myśmy się też tam urodzili. Ale mama była z miasta i do miasta lubiła jeździć. A ja nie lubiłam jeździć do ciotki Marysi, na wigilię ją zapraszać, bo się i tak zaprosić nie pozwalała.
– Co roku mnie zapraszasz. A ja co roku nie przyjeżdżam. To w tym roku też nie przyjadę – powiedziała ciotka Marysia, stawiając dymiącą herbatę na stole. Na wszystkim miała koronkowe obrusy, bo nie dawała się zapraszać, tylko haftowała i haftowała, i wszystko miała koronkami przykryte, w oknach firanki koronkowe, koronkowe serwetki pod herbatą, kołnierzyki koronkowe do sukienki. – Weź ciasteczko, upiekłam ciasteczek, to wam dam. Ale na wigilię nie przyjadę.
– Nie przyjedziesz – mama herbaty łyknęła – wiem, że nie przyjedziesz, tylko po co ja cię co roku zapraszam? Po co z dzieckiem w taki mróz do miasta przyjechałam?
– Przyjechałaś mnie odwiedzić. Taka tradycja, że mnie przed wigilią odwiedzasz, siostro. Do miasta czasem trzeba zajrzeć. A ja mam taką tradycję, że do ciebie na wigilię nie przyjeżdżam. Jak się ciepło zrobi, przyjadę.
`– Sama tak siedzieć będziesz? Wigilię z rodziną trzeba spędzić. To jest większa tradycja.
– Kto to wie, siostro – rozparła się ciotka Marysia na krześle – czy mnie nie lepiej samej niż tobie z rodziną. Kto to wie.
– E, gadanie – oburzyła się mama. – Ani byś przy dziecku tak nie mówiła. Na starość to człowiek sam rady nie da, zobaczysz, rodzinę trzeba mieć.
– Nie wiadomo – westchnęła ciotka Marysia. – Nie wiadomo. Marysiu, pokaż no się! – Za brodę mnie podniosła i spojrzała w oczy. – Imię jej po mnie dałaś, ale urodę będzie mieć po ojcu. Rośnij, dziewczyno, rośnij, w ciotkę starą pannę się nie wdawaj! – Ścisnęła mnie mocno w ramię, aż zabolało. – Do ojca podobna, aż w oczy kłuje!
– Bardzo ciocię przepraszam – odważyłam się – ale mama mówi, że najwięcej Staś do ojca podobny.
– Bzdury! Ty najwięcej podobna jesteś. Nos ci się ostry robi, z tym nosem uważaj. Oczy masz po matce, ale patrzysz jak ojciec. – Ciotka wstała od stołu, do kredensu podeszła, pogrzebała, wróciła i kościstymi palcami wcisnęła mi do spoconej dłoni coś okrągłego. – Masz. Na rynku nowy sklep otwarli. Wstążkę do włosów sobie kup. Masz wstążkę do włosów? Włosy też masz po ojcu, twoja matka takich grubych włosów nigdy nie miała. Kup sobie wstążkę. No weź, od ciotki prezent będziesz miała.
Mama nie lubiła, jak dzieciom pieniądze dawać, ale wiedziała, że się z ciotką nie ma co kłócić, bo takie też zwyczaje ciotka miała, że się nie dała przegadać. Podziękowałam, mama się z ciotką Marysią wyściskały, ciotka mi się kazała dobrze chustką obwiązać, bo mróz, pożegnałyśmy się i dopiero gdy mama konie, co na nas czekały, po pyskach poklepała, zaczęłam nudzić, żebyśmy tę wstążkę chociaż zobaczyć poszły, bo to niedaleko, a nie wiadomo, kiedy w mieście znowu będziemy, i mnie wcale tak zimno nie jest. Mama westchnęła, kazała furmanowi poczekać jeszcze, wzięła mnie za rękę i poszłyśmy do sklepu.
W sklepie nieczęsto bywałam, bo nie było potrzeby, mama mówiła, że w domu wszystko jest; ojciec czasem, jak z miasta wracał, kawałek mydła kupił, gazetę sobie przyniósł, dla Stasia ołówek do rysowania. Dlatego się ucieszyłam, że będę mieć coś ze sklepu. I dzwonek w sklepie mnie ucieszył, i że kawą pachniało, i że mnie pan zza kontuaru czekoladą prawdziwą poczęstował, i że mama w tym sklepie też się śpieszyć przestała, tylko oglądała, co było na półkach. Najbardziej podobały mi się farby w pudełku, ale mama powiedziała, że jak wstążka, to wstążka, i pan zza kontuaru zaraz wstążki podał, i drewnianą linijkę wyjął, a mama we wstążkach zaczęła przebierać, to jaką chcesz, Marysiu, czerwoną czy granatową, może ci granatową kupimy, a ja oglądałam puszki z kawą i herbatą, co na wystawie leżały, a pan powiedział, żeby nie dotykać, bo się wywrócą, a on od rana układał, i nie dotykałam, to jak, granatową, będzie ci pasowała, jak do szkoły pójdziesz, a ja oglądałam te puszki, bo na nich były obrazki kolorowe z ludźmi, co kawę i herbatę piją, a z drugiej strony wystawy, na ulicy, stała dziewczynka i też oglądała, ona mogła dotykać, bo dotykała na niby, paluszkiem tylko szyby dotykała. Granatową wezmę, powiedziała mama, a dziewczynka za szybą dotykała puszek z herbatą i uśmiechnęła się do mnie. I tak się dziwnie uśmiechnęła. Jak Staś.
Dopiero wtedy się jej przyjrzałam, bo wcześniej oczy miała spuszczone i rysunki z puszek na szybie palcem rysowała, a mama do mnie ze wstążką granatową z tyłu podeszła, co tak marudzisz, granatową kupiłam, jeszcze cukierków dla Basi weźmiemy, żeby nie płakała, że dla niej nic nie ma ze sklepu, a ja się przyglądałam dziewczynce i pewnie dlatego, że szyba tak odbijała, wydawało mi się, że ta dziewczynka jest trochę do mnie podobna. Była wyższa i chuda, nie miała kożuszka, tylko cienki płaszczyk z długimi rękawami, i chustkę pod brodą, ale miała taki nos jak ja, co się podobno ostry robi i trzeba z nim uważać, i oczy miała do mnie podobne, tylko takie ciemne, jak Staś. I uśmiechała się jak Staś.
Popatrzyłam na mamę. Mama też patrzyła teraz na dziewczynkę. Ale mama się nie uśmiechała. Tylko patrzyła. Niech szanowna pani da wstążkę, to zapakujemy, ale mama tylko stała i patrzyła na dziewczynkę. A dziewczynka jeszcze się uśmiechnęła, okręciła się na pięcie i pobiegła, jakby ją ktoś zawołał. Mama patrzyła za nią. Chciałam też pobiec, ale mama mi rękę na ramieniu położyła i stała ze mną. Inny klient do sklepu wszedł, pan zza kontuaru nasze cukierki odłożył, a myśmy z mamą stały. I mama widziała, i ja też widziałam, choć było daleko i śnieg zaczął sypać, ale widziałam, że z domu po drugiej stronie rynku wyszedł mój ojciec. A może to nie był mój ojciec, może do ojca podobny, bo śnieg sypał i trudno było patrzeć, ale kożuch miał jak mój ojciec, i buty po ojcowemu chodzone, i duże kroki stawiał, jak ojciec, albo mi się wydawało, i pani jakaś za nim wyszła, też w płaszczu cienkim, z dzieckiem małym na ręku, i dziewczynka do nich podbiegła i ojciec, albo ten pan do ojca podobny, dziewczynce ręce na głowie położył. I mama patrzyła. Patrzyła, aż ta pani z dzieckiem i dziewczynką do domu weszły, a mój ojciec wielkimi krokami odszedł. A może nie ojciec. Chyba podobny tylko.
Mama wzięła cukierki, wzięła wstążkę zapakowaną, zapłaciła i wyszłyśmy. Furman na nas czekał, śniegiem cały obsypany, jak wielki bałwan. Koniom z chrap wilgotne powietrze dymiło. Mama posadziła mnie obok siebie, przycisnęła mnie mocno. Chciałam coś powiedzieć, ale mnie zbeształa tylko, że za zimno na gadanie, i otuliła mi usta chustką.
Nie odezwała się całą drogę. W domu dała Basi cukierka, zawiązała mi wstążkę na warkoczu i poszła do kuchni pilnować, czy Hania sobie rady daje. Ojciec wrócił, gdy już do kolacji siadaliśmy. Uśmiechnął się. Przypomniałam sobie tamtą dziewczynkę, co do mojego ojca biegła. Ale to nie mógł być on. To jakiś jej ojciec, podobny do mojego, a ona do mnie podobna. Mój ojciec przecież z nami za stołem siada, ręce zaciera, chleb miodem smaruje i podaje mi. Uśmiecha się.
– Ze słomy trzeba gwiazdy porobić, Stasiu, gwiazdy i krzyże, słomę za obrazy powkładać, na tragarzu sad powiesić. Rano jodłę przyniosę. Orzechów zawiesić. Marysiu, z mamą u cioci byłaś? Wstążkę masz nową. Pokaż. Piękna ta wstążka. Idź jutro kołki w płocie policzyć, boś taka panna duża, że ci kawalera niedługo szukać. Basiu, cukierków dziś się nie je, na gałęzi powiesimy, przecież pościć trzeba, Basiu, pajdę chleba dostaniesz. Na święta sobie cukierków zjesz. Świat skleiłeś? Jabłka, orzechy są?
Mama talerze składała, kiedy ją ojciec w pasie złapał i do siebie przyciągnął. W oczy mu spojrzała, ale zaśmiał się tylko.
– Prezentów tyle, cukierki, wstążka... Wigilia przecież jutro dopiero. Będzie i dla mnie jaki prezent? Rano jodłę przyniosę. Pomóc coś trzeba?
– Cały dzień cię nie było – powiedziała poważnie mama.
– Ano nie było. Gospodarz musi być na gospodarstwie, baba w domu. Jutro nie pójdę nigdzie. Pomóc będzie trzeba, to pomogę.
– Wszystko już zrobione.
– Coś tam wynajdziesz zawsze.
– Może wynajdę.
– A prezent dla mnie będzie? – spytał ojciec wesoło, mamie w oczy patrząc.
Leżałam już w łóżku, kiedy przyszedł do mnie Staś. Cichutko wszedł, bo Basia już spała. Ubrany był jeszcze, bo nie musiał się kłaść wcześnie.
– Świat dla ciebie zrobiłem – szepnął. – Gdzie zostawić?
– Piernikami pachniesz.
– Bo jeszcze pierniki i orzechy przygotować musiałem na jutro, na sadzie zawiesimy, będziecie z Basią podawać... Gdzie ci ten świat położyć?
– Tu, do ręki mi daj, będę go trzymać.
– A jak zaśniesz i położysz się na nim, to się cały pogniecie, a drugi taki piękny mi nie wyjdzie.
– Nie pogniecie się!
– Ciiii... Pogniecie, pogniecie, mój ty piękny świecie. Na oknie zawieszę, rano wstaniesz i znajdziesz.
– Stasiu...
– Śpij już.
Od rana mama po domu biegała, po naszym murowanym, solidnym domu, i dobrze, że taki był solidny, bo od biegania mógłby się zniszczyć. Kazała mi się Basią opiekować, żeby w kuchni nie przeszkadzała, no i przez tę Basię nie mogłam patrzeć, jak się co robi. Ojciec jodłę przyciął i u tragarza zawiesił, a Staś jabłkami, pierniczkami i orzechami ozdabiał. Basia się uparła, że swoje cukierki ona sama musi zawiesić, więc ją ojciec podniósł wysoko. Potem Basi obrazki w dużej książce pokazywałam i wąchałam tylko, ile się nawąchałam, bo nas do kuchni Hania nie puszczała, więc zgadywałyśmy zapachy. Czy to mak pachnie w mleku gotowany, czy chleb Hania kroi, czy pszenica, czy śliwki na kompot? Czy zboże, co je ojciec do domu wniósł? Zgadywałyśmy, zgadywałyśmy, a potem Basię trzeba było przebrać i siadłyśmy przy oknie, żeby wypatrywać gwiazdki.
Ojciec stół na samym środku postawił, żebyśmy pod sadem siedzieli. Siana pod obrus tyle nakładł, że talerze nie chciały równo stać. Opłatki porozkładał. Po parobków poszedł, bo zawsze z nami do wigilii siadali. Hania fartuch zdjęła, zmęczona, ale zadowolona, bo wszystkie potrawy się jej udały i zdążyła na czas. Stasiowy świat kręcił się nam nad głowami wśród jabłek, orzechów, pierniczków, cukierków Basi. Ojciec koszulę białą wkładał i śmiał się do mnie, śmiał się do Basi, do mamy, i mówił, żeby nie zapomnieć każdej potrawy spróbować, bo to szczęście przynosi, że trzeba po wigilii z opłatkami do zwierząt pójść, bo dla nich Pan Jezus się też urodził, nie tylko dla człowieka, i żeby zapamiętać wszystko, bo jak kiedyś będziemy dorośli i swoje domy będziemy mieli, i swoje dzieci, to tak samo musi być, jak tradycja mówi. A ja się starałam wszystko zapamiętać, wszystko. Teraz już wiem, że się nie pamięta, że się wigilie w jedną zlewają, jak w wazie z zupą, którą Hania wniosła, w jedną kulkę z chleba, w jedną gorzką pestkę śliwki z kompotu. Ale wtedy słuchałam i starałam się zapamiętać, jak ojciec wstaje, świeczki zapala, opłatek bierze, mamie życzenia składa, w rękę ją całuje, Stasia do siebie przyciska, jak tamtej dziewczynce na głowie rękę kładzie, jak mi szepcze do ucha, żebym na dużą pannę wyrosła, co o wszystkim pamiętać będzie, jak Basię do góry podnosi, jak się z tamtą panią żegna, jak parobkom po monecie rozdaje, a dla Hani kupon na sukienkę, jak się śmieje, kolędę śpiewając, jak odchodzi szybkimi, dużymi krokami, za którymi nie mogę nadążyć. Jak mówi, żebyśmy do wieczerzy siadali, i jak mama nagle od stołu wstaje i stoi. Stoi nad nami, nade mną, nad Basią, Stasiem, nad Hanią i nad talerzami białymi, co im krzywo na obrusie sianem grubo podścielonym. Stoi i na ojca patrzy.
– Prezent ci obiecałam – mówi mama nagle, głosem jakimś poważnym, do uśmiechu ojca niepasującym. – Jest dla ciebie prezent.
– Mnie nie trzeba prezentów robić! – śmieje się ojciec, po stole się rozgląda. – Same tu moje prezenty! Dzieci mam piękne, żonę mam dobrą, Pan Bóg zdrowie daje, w domu ciepło, stół pełen, mam już wszystkie prezenty!
Mama od stołu wstaje i wychodzi do kuchni. Ojciec po nas patrzy, w oczach mu się woda odbija. Hania zaczyna zupę nalewać, Basia sięga po chleb, gdy mama wraca. Kosz niesie w ręce, przykryty białą szmatką. Przed ojcem na stole stawia.
– To dla ciebie prezent.
Ojciec Basię na kolana bierze, no chodź, mówi, zajrzymy, co to za prezent dla taty, Basia szmatkę odsłania i do koszyka zagląda, musi ojcu na kolanach stanąć, bo koszyk taki wielki, a ona jest jeszcze malutka, jeszcze ma czas i na zapamiętywanie, i żeby się jej wigilie w jedną zlały, chlebek, mówi Basia, chlebek i jajeczka od kurki, i kurka też jest cała. Mama siada i na ojca patrzy, a ojciec na nią. Dużo chlebka i dużo pierniczków, mówi Basia, konfitury, jabłuszka, opłatki też są, koło chlebka, i jakieś picie. I miodek w garnuszku.
– Zawieź jej – mówi mama, głośno mówi, żebyśmy wszyscy słyszeli i zapamiętali, ale tylko na ojca patrzy. Ojciec się śmieje, śmieje się do mnie, do Stasia i Basi, do mamy, ale mama patrzy tylko. Patrzy z dumą i smutkiem. Basia z kolan ojca schodzi i siada koło mnie ze swoją kromką chleba, bo jest jeszcze malutka i dopiero się nauczy, że się nie je pierwszemu, gdy nikt jeść nie zaczął, gdy tylko wszyscy patrzą i czekają. Ojciec czeka. Ręce składa jak do modlitwy i rusza wargami, ale nie mówi nic. A mama na jabłka nad stołem wiszące spogląda, na świat, co go Staś z opłatków skleił, na orzechy i Basiowe cukierki, tylko patrzy i słucha, ale jakby nie widziała i nie słyszała, że ojciec od stołu wstaje, że konie każe zaprząc, a sam buty wciąga i kożuch zakłada, powoli, jeszcze się na stół oglądając, że koszyk bierze, drzwi otwiera i zostaje po nim biała, zimna kurzawa, co do naszego murowanego, ciepłego domu na jeden moment wtargnęła, a potem tylko ślady wielkich kroków na śniegu, kroków, co choćbym chciała, dogonić nie umiem, parskanie koni.

ZOŚKA PAPUŻANKA opublikowała w 2012 r. powieść „Szopka”, nominowaną do Nagrody Literackiej NIKE 2013. Z wykształcenia jest teatrolożką, uczy języka polskiego w jednej z krakowskich szkół podstawowych i robi doktorat z literaturoznawstwa.

Autorka dziękuje Paniom z Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli w Krakowie: Małgorzacie Oleszkiewicz, Grażynie Pyli, Krystynie Reinfuss-Janusz – za życzliwość i pomoc.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2013