Odeszła Tina Turner. Kobieta, która zmieniła zasady gry. Głos, który topił winyle

Nikt nie wierzył w Tinę bez Ike’a, nawet gdy David Bowie wpadł z wizytą do wytwórni Capitol, mówiąc: „Macie u siebie moją ulubioną artystkę”. Turner miała wtedy trzydzieści siedem lat i kilkadziesiąt centów w gotówce. Niedługo potem była już królową rock’n’rolla.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

EAST NEWS

Przez sześć dekad kariery zasłużyła na miejsce w gronie najwybitniejszych. Nie znamy świata bez niej, bo przecież Tina była „zawsze”. Słynna wokalistka zmarła w środę w Küsnacht po długiej chorobie. Miała osiemdziesiąt trzy lata.

Zapytana w swoim ostatnim, opublikowanym w kwietniu wywiadzie o to, jak chciałaby być zapamiętana, odpowiedziała dziennikarce „Guardiana”: „Jako Królowa Rock’n’rolla. I kobieta, która pokazała innym kobietom, że nie ma nic złego w pragnieniu odniesienia sukcesu na własnych warunkach”.

Oklaski Elvisa i przemoc Ike’a

Tina Turner długo czekała na możliwość życia na własnych warunkach. Była niechcianym, porzuconym przez rodziców dzieckiem, wychowywanym przez surowych dziadków. Pracowała fizycznie od najmłodszych lat, chciała zostać pielęgniarką. Wszystko zmienił wieczór w jednym z klubów muzycznych. Spontanicznie sięgnęła po mikrofon i dołączyła do występującego na scenie Ike’a Turnera. Kościelny chór nie miał szans z magią estrady. Nastolatka porzuciła myśli o spokojnym, poukładanym życiu i poszła za marzeniami.

Ike wiedział, że znalazł diament, idealną partnerkę do duetu. Miała mocny, głęboki głos o charakterystycznej, niemożliwej do zapomnienia barwie. Była wulkanem energii, tańczyła każdym milimetrem ciała, zachwycając i elektryzując publiczność. Odkąd pojawili się razem na scenie, stali się sensacją. Mieszanka soulu, rocka i bluesa miała w sobie coś grzesznego, była niebezpieczna, podobnie jak kipiące od seksu ruchy sceniczne wokalistki, która stawała się wielką gwiazdą, jednocześnie żyjąc w piekle.

Niekochana, straumatyzowana przez najbliższych, była łatwym obiektem manipulacji. Anna Mae Bullock (bo tak naprawdę się nazywała) wychodząc z trudnego, zimnego domu wpadła prosto w ramiona tyrana. Ike zabrał jej wszystko. Swoją agresją odebrał wolność, małżeństwem – drogę wyjścia, a nowym imieniem i nazwiskiem – tożsamość. Tina Turner w nieszczęśliwym związku tkwiła kilkanaście lat. Były to wspaniałe lata dla wokalistki, pierwszej kobiety na okładce „Rolling Stone’a”, gwiazdy Las Vegas, oklaskiwanej przez Stonesów, Elvisa Presleya i Jamesa Browna, ikony stylu. Gdy była na szczycie, miała już za sobą próbę samobójczą. 

Trzydzieści sześć centów i singiel na próbę

Podczas rozprawy rozwodowej zostawiła wszystko w zamian za możliwość posługiwania się swoim przybranym imieniem i nazwiskiem, pseudonimem artystycnym – za „Tinę Turner”. Symbol przynależności do Ike’a stał się walutą jej wolności. Została z długami za odwołane trasy duetu i trzydziestoma sześcioma centami w gotówce. W 1976 roku miała trzydzieści siedem lat i zaczynała od nowa. Jako solistka nie interesowała nikogo, była echem przeszłości. Mogła liczyć jedynie na występy we włoskiej telewizji i na korporacyjnych imprezach.

Gdy na początku lat 80. John Carter, odpowiedzialny za pozyskiwanie artystów dla wielkiej wytwórni Capitol, chciał podpisać z nią kontrakt, miał przeciw sobie wszystkich prezesów w firmie. Nikt nie wierzył w Tinę Turner, nawet gdy David Bowie wpadł z wizytą i krótkim komunikatem: „Macie u siebie moją ulubioną artystkę”.

W 1983 roku „na próbę” wydano na singlu nagraną przez Turner wersję „Let’s Stay Together” Ala Greena. Piosenka odniosła zaskakujący sukces na listach przebojów. Dopiero wtedy szefowie Capitolu pozwolili, by Tina nagrała dla nich pełnowymiarową płytę. Carter doskonale wiedział, że to jedyna szansa artystki. Nad albumem „Private Dancer” pracował imponujący, ośmioosobowy sztab producentów. Turner nagrała utwory, którymi wzgardziły największe gwiazdy, od Marka Knopflera po Donnę Summer. Nie miało to znaczenia, zaśpiewane jej głosem brzmiały jak stworzone właśnie dla Tiny. Głosem, który „topi winyl”, jak napisał w recenzji albumu „Los Angeles Times”.

Era zwycięzców i nowe zasady gry

„Private Dancer” ukazała się w maju 1984 roku, stając się jednym z największych i najbardziej zaskakujących przebojów dekady. W filmie dokumentalnym „Tina” wokalistka przyznała, że płytę numer pięć w swojej solowej dyskografii traktowała jak debiut. „To nie był mój powrót. Tina pojawiła się dopiero na tym albumie”.

A jednak to był comeback, uchodzący do dziś za jeden z najbardziej spektakularnych w historii show-biznesu. Turner, czarnoskóra wokalistka we wciąż podzielonej rasowo Ameryce, wydając płytę miała czterdzieści pięć lat. Kobietom w show-biznesie wiek liczy się podwójnie, w latach 80. po przekroczeniu czterdziestki metryka nie miała już znaczenia, aktorka czy wokalistka automatycznie stawała się „unfuckable”, niemożliwa do sprzedania milionom odbiorców kultury masowej pożądającym fantazji i seksu.

Tina zmieniła zasady gry. Już nie w cekinach ery Ike’a Turnera, ale w ultrakrótkich obcisłych skórzanych sukienkach, kabaretkach, na wysokich obcasach, z burzą natapirowanych włosów i ustami wymalowanymi czerwoną, jaskrawą szminką, stała się symbolem ery ekonomicznego boomu amerykańskich lat 80. To nie były czasy dla nieśmiałych. To była era zwycięzców, na giełdzie i na listach przebojów.

„Private Dancer” osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów sprzedanych egzemplarzy. Jest w zbiorach amerykańskiego Kongresu – dzieł najważniejszych w amerykańskiej historii. Turner zrównała się popularnością z największymi tamtych czasów, Madonną, Michaelem Jacksonem, Bruce’em Springsteenem i Davidem Bowiem, bo branża fonograficzna zna jedną kategorię sukcesu – liczby. Z albumu wydano siedem singli, w tym „What’s Love Got to Do with It”, jedyny amerykański numer jeden wokalistki, w 1984 roku najstarszej kobiety na szczycie „Billboardu”.

Rok później wykonała piosenkę na ceremonii wręczenia nagród Grammy, wychodząc na wielką scenę sama, w przykuwającej wzrok lśniącej czerwonej sukience, bez wielkich efektów, scenografii czy świateł. Nie były potrzebne, wystarczył „głos”. Na finał utworu Tina weszła po schodach na szczyt sceny. Oklaskiwana przez gigantów swojej branży, na ich oczach dotarła na swoje miejsce, jednocześnie przypominając milionom widzów przed telewizorami, że przeboje to jedno, ale ona ma coś jeszcze. Gigantyczną, dostępną wybranym charyzmę.

Agenci Jej Królewskiej Mości

Gdy w latach 60. Ike i Tina otwierali koncerty Rolling Stones, Mick Jagger poprosił ją o lekcje scenicznego ruchu. Czterdzieści lat później nastoletnia Beyoncé Knowles opowiadała w pierwszych wywiadach, że jej największą inspiracją jest Tina Turner. W 1988 roku w Rio de Janeiro wystąpiła przed 170-tysięczną publicznością, bijąc rekord największego tłumu zgromadzonego na koncercie solowej artystki. Scena była jej żywiołem, taniec środkiem wyrazu równie ważnym jak głos.

Zapytana przez Oprah Winfrey dlaczego uważa, że nie jest tak wielką wokalistką jak Barbra Streisand, odparła, że nigdy nie zależało jej na byciu na scenie elegancką, dystyngowaną, podziwianą, jak bywają diwy. Jej żywiołem był rock’n’roll, zatracenie się w muzyce, w ruchu.

Magnetyzowała milionowe tłumy do 2009 roku, gdy zagrała swój ostatni koncetr. Ike okrutnymi metodami nauczył ją, że artysta na scenie daje z siebie wszystko i tej lekcji nigdy nie zapomniała. „Babcia rocka”, jak niewiarygodnie nazywano ją już po pięćdziesiątce, do ostatniego koncertu występowała w ultrakrótkich kreacjach prezentując nie tylko nienaganne nogi, ale i równie imponującą kondycję. I charakter – niezgodę na szufladkowanie kobiety według „daty przydatności”. Gdy w 1997 roku wystąpiła w słynnym programie telewizyjnym „Saturday Night Live”, Ameryka mogła podziwiać jej prześwitujące w czarnej sukience piersi (miała wtedy pięćdziesiąt osiem lat).

Adres URL dla Zdalne wideo

W tym samym 1997 roku przyznała w wywiadzie, że jej amerykański sen skończył się wraz z sukcesem „Private Dancer”. Każda kolejna płyta, chociaż wciąż sprzedawana w milionowych nakładach, oddalała ją od amerykańskiej publiczności, która znalazła sobie nowych idoli. Za to Europa pokochała dystyngowany, elegancki pop, jaki zaczęła nagrywać. Ukoronowaniem jej statusu była propozycja nagrania w 1995 roku piosenki przewodniej „Golden Eye”, motywu siedemnastego filmu o przygodach Jamesa Bonda i ostatniego wielkiego przeboju wokalistki.

Adres URL dla Zdalne wideo

Tina nie martwiła się spadkiem popularności, wciąż wyprzedając wielkie trasy koncertowe, a przede wszystkim ciesząc się miłością. W 1986 roku poznała swojego przyszłego męża, Erwina Bacha. Pracownik europejskiego oddziału jej wytwórni nie dopuszczał myśli o romansach ze swoimi artystkami. Jednak podczas pierwszej wspólnej kolacji Tina, jak wspominała w swojej autobiografii, odwróciła się do niego i powiedziała: „Chcę się dziś wieczorem z tobą kochać”. Szesnaście lat młodszy Erwin nie odmówił.

Własnym głosem

Tina po raz pierwszy opisała swoją historię jeszcze w latach 80. W czasach, gdy gwiazdy z pierwszych stron gazet nie mówiły głośno o przemocy z obawy przed kolejną niemarketigową łatką „ofiary”, Tina swoją szczerością dodawała otuchy kobietom tkwiącym w toksycznych związkach. Po koncertach równie często dziękowały jej za muzykę, co za odwagę, by odejść, zawalczyć o siebie.

Tina Turner

Turner we wszystkich swoich autobiografiach nie szczędziła szczegółów tortur – od oblewania wrzątkiem po gwałt, enigmatycznie przyznając w jednym z wywiadów, że pełnej skali przemocy Ike’a nie ujawni nigdy, bo „się tego wstydzi”. Nie chciała, by trauma zdefiniowała jej życie i wizerunek. Pytana o stosunek do ruchu #MeToo odpowiedziała, że jest głosem tylko swojej historii. Nie interesowała ją także etykieta ikony seksu. „Gdy wszyscy mnie szufladkowali, byłam zajęta robotą”, powiedziała w rozmowie z „New York Timesem” w 2019 roku.

W tym samym wywiadzie przyznała, że decyzja o zakończeniu działalności artystycznej wielką pożegnalną trasą w 2009 roku była przemyślana i wyczekana. „Byłam już zmęczona śpiewaniem, sprawianiem, by wszyscy wokół mnie byli szczęśliwi. Nic innego nie robiłam w życiu”.

Swoim odejściem Tina Turner prawdopodobnie po raz pierwszy naprawdę zasmuciła fanów.


Anna Gacek: Gdy ze sceny dobiega świetny utwór, mam poczucie, że wszyscy jesteśmy dzieciakami, które skaczą i wrzeszczą. Na chwilę nie mamy twarzy i nazwisk. Jesteśmy wolni.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka muzyczna, przez dwie dekady (do marca 2020 r.) związana była z radiową Trójką, gdzie poza prowadzeniem autorskich audycji relacjonowała największe polskie i światowe festiwale oraz przeprowadzała wywiady z ikonami muzyki, m.in. z Patti Smith,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2023