Oddech, trwanie, śniadanie

Nie chcesz wiedzieć, jak to się skończy.

30.03.2020

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

Dwójka słuchaczy szkoły reklamy w Hamburgu udowodniła, że studia nie są im do niczego potrzebne i mogą zająć się od zaraz manipulowaniem ludźmi, nie tracąc czasu na wykłady. Wpadli na pomysł kampanii, która mogłaby zatrzymać w domach millenialsów – czy jak tam chcemy określać młodych dorosłych: ludzi we wznoszącej fazie życia, przekonanych, że nowa choroba niespecjalnie im może zaszkodzić.

Ci dwaj spryciarze postanowili namówić Netfliksa, żeby w poczuciu społecznej odpowiedzialności wywiesił w najbardziej uczęszczanych miejscach billboardy, które zdradzałyby zakończenia najważniejszych seriali. Może nie boicie się wirusa, ale na pewno nie dacie sobie popsuć waszej podstawowej przyjemności – takie stało za tym myślenie. Netflix się nie zgodził, co jednak nie zraziło śmiałków. Stworzyli filmik z różnymi miejscami w centrum Hamburga, w które wmontowali lipne plakaty wyjawiające zakończenia „Narcos”, „Domu z papieru”, „Sex Education”, „Stranger Things” itd. – i puścili go w obieg. No i poszło jak pożar po stepie.

Jestem kosmitą, bo nie oglądam seriali. Nie znoszę ich organicznie, choć potrafię docenić jakość gry, operatorki, montażu, scenografii. Z tekstów red. Majmurka na tych łamach wiem, jak bardzo są brzemienne w kulturowe treści i że przez ich nieznajomość skazuję się niejako na życie w jaskini. Ale nic z tego. Gdybym trafił z tym kłopotem na kozetkę psychoanalityka, powiedziałby, że cierpię na lęk przed formą otwartą, co oznacza, iż mój thanatos jest nie dość zintegrowany. Że kiedy uzewnętrzniam swoje doświadczenie bycia w świecie poprzez kontakt z artefaktem kultury, szukam pocieszenia w domkniętej formie, gdzie koniec jest przewidziany i założony od początku. Przez oczekiwanie nieuchronnego końca dzieła oswajam lęk przed końcem własnym, którego nie potrafię zaakceptować.

Dlatego wytrącają mnie z równowagi seriale: tak budowane, żeby nic nie kończyło się na amen, i żeby z jednego sezonu dało się wywieść następny. Ale nawet i najbardziej złotonośne seriale bywają zamykane na kłódkę. Ten koniec w świecie, którego zasadą jest unikanie końców, stanowi wydarzenie burzące porządek. Fascynuje tym, że go nie powinno być. Budzi lęk – dlatego, jak sądzę, wyjawienie grupie fanów danego serialu, co się zdarzy w ostatnim odcinku, jest czymś dużo gorszym niż towarzyski nietakt.

Jest wszakże sfera, w której taka egzystencjalna rozlazłość, brak z góry określonego końca, nie budzi niepokoju. Gdzie my, ludzie Zachodu, niewolnicy prostej jak dzida strzałki czasu, zaglądamy w orientalny świat czystego trwania i cyklicznej powtarzalności, zamieszkany przez tych, co posiedli zdolność medytacji. Podobno bardzo przydatnej teraz, kiedy wrzucono nas w kiepski serial katastroficzny o nieustalonej, jak na razie, liczbie sezonów.

Około trzech tysięcy, może nawet czterech: próbowałem policzyć, ile razy wlokłem się do kuchni o wpół do siódmej rano, żeby wdrożyć procedury, które zacną nazwą „śniadania” określać mogą tylko szczęśliwcy niewiedzący, jaką męką jest wciskanie składników odżywczych w dwójkę zaspanych pyszczków. Gdy podsumowałem wszystkie te dni, otrzymana liczba wydała mi się niemożliwa. A przecież na co dzień wykonywałem wszystkie czynności na autopilocie, powtarzalnie – bo też i menu w miarę dorastania nie zmieniało się prawie wcale. Ot, jajka, tosty, płatki, sok, walka o choć kęs owocu, chyba że zdążyłem upiec jabłka – to zawsze smakowało. Na pamięć, ale jednak z pewną dozą miłości. Bez myślenia, ile już tego było i ile jeszcze będzie, za to z poczuciem, że trwanie jest życiem.

W śniadaniu jest potencjał medytacji. Oddech, trwanie, droga znikąd donikąd, czynność, która nic nie znaczy poza tym, czym jest: kromka na talerzu, powolny ruch noża, palce wyławiają ogórka ze słoja, oblizać koniecznie. Pierwsza kawa jest zawsze pierwsza, choć się ją piło już tyle razy w tym roku, tylko za oknem przybywa światła. W szybie zaspana twarz istoty, którą będziemy budzić jeszcze tyle tysięcy razy. ©℗

Spośród przyjemnych śniadaniowych rzeczy, które mogą nam zrobić uwięzione w domu dzieci, pierwsze są muffinki. Jedyny sprzęt, który musimy do nich posiadać, to specjalna blaszka z zagłębieniami, bo nawet papilotki możemy zrobić sami z kółek wyciętych z papieru do pieczenia. A poza tym – tylko dwie miski, łyżka i widelec, dużo zapału i łatwe sprzątanie. Podstawową zasadą jest wymieszanie składników suchych i mokrych osobno, potem szybkie i nie całkiem dokładne łączenie ich w grudkowatą masę. Bazowy przepis na słodkie muffinki z owocami (mogą być mrożone): łączym y 375 g mąki (może być częściowo razowa) z dużą szczyptą soli i 2 łyżkami proszku do pieczenia, 100 g cukru i przyprawami: do truskawek daję gałkę muszkatołową, do porzeczek kardamon, do malin i jabłek – cynamon. A w drugiej misce mieszamy 60 g stopionego masła z 200 ml mleka i z 1 jajkiem. Płynne składniki wlewamy do sypkich, dodajemy 350 g pokrojonych drobno owoców i szybko mieszamy widelcem, przekładamy do papilotek (każdą wypełniamy do połowy). Pieczemy w 180 st. C ok. 20 min.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2020