Obłęd nałogowca

Najciekawszy obraz na tej wystawie to „Klęska urodzaju” – dobry klucz do twórczości Dwurnika. Autora ponad 20 tysięcy prac, z których 150 znalazło się właśnie w Krakowie.

25.03.2013

Czyta się kilka minut

„Klęska urodzaju”, obraz z 1979 r.: „Witamy w równie groteskowym, co brutalnym świecie Dwurnika”.  / Fot. Repr. Jacek Świderski / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE
„Klęska urodzaju”, obraz z 1979 r.: „Witamy w równie groteskowym, co brutalnym świecie Dwurnika”. / Fot. Repr. Jacek Świderski / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE

Zanim udałam się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę jubileuszową Edwarda Dwurnika (artysta obchodzić będzie 19 kwietnia 70. urodziny), postanowiłam zrobić sobie mały rachunek sumienia i zastanowić się, co sprawia, że wobec jego twórczości od lat zachowuję dystans.


BEZ IRYTACJI
Czy problemem jest to, co wydarzyło się jeszcze podczas stanu wojennego, gdy malarz najpierw otrzymał Nagrodę Kulturalną podziemnej Solidarności, a potem wyłamał się z bojkotu galerii i współzakładał „odnowiony” przez władze reżimowy związek artystów plastyków? Dwurnik nie żałuje tamtej decyzji. W wywiadzie udzielonym niedawno „Przekrojowi” mówi, że już w latach 80. zdawał sobie sprawę, że „cała ta opozycja to jest pic na wodę, że chodzi tylko o zaistnienie” – zaś dzięki wyłamaniu się z bojkotu mógł wyjechać na stypendium do Niemiec.

No tak, ale czym innym jest ocena wyboru etycznego człowieka, czym innym ocena dzieła artysty. Gdybyśmy mieli te sfery sumować, powinniśmy zamknąć w muzealnych piwnicach np. obrazy Jacques’a-Louisa Davida. Przecież autor „Śmierci Marata” przyjmował najpierw zlecenia od Ludwika XVI, do którego śmierci jako rewolucyjny deputowany później się przyczynił, by wreszcie chwalić potęgę Bonapartego.

A może irytuje mnie fakt, że Dwurnik traktuje sztukę jak towar, który należy szybko odsprzedać z jak największym zyskiem i otwarcie przyznaje, że nigdy nie miał kłopotów z pieniędzmi? Ale przecież dla większości artystów ich działalność jest fachem, z którego chcieliby – najlepiej wygodnie – żyć. Tak było, jest, będzie i być powinno. Mit niedojadającego artysty w zimniej mansardzie jest mocno przesadzony. Nie tylko Picasso „wybił się” na zamożność. Wszyscy pamiętamy „Firmę portretową” Witkacego. A to, że Dwurnik głośno o tym mówi? Cóż – artysta też ma prawo być biznesmenem. Zaś zarabianie może stać się dla niego rodzajem sportu (który czasem może zamienić się w uzależnienie).

Prawdą jest też, że Dwurnik nie lubi dzisiejszych trendów w sztuce, zwłaszcza nowych mediów i powtarza, że mnóstwo wokół nas artystycznego chłamu. To prawda, ale – po pierwsze – zawsze było go dużo (kanon zawsze rodzi się ex post). A po drugie – żyjemy w epoce wielkiego powrotu do malarstwa. Wbrew temu, co artysta opowiada o niechęci establishmentu do swego dzieła (odwzajemnianej z całą mocą), doskonale mieści się ono w „głównym nurcie” współczesności.


WZORZYSTY DYWAN
Tak więc z wyczyszczonym umysłem weszłam na wystawę. Pierwsze wrażenie: wielki, wzorzysty dywan (obrazy powieszone są dość gęsto) – o dziwo, bardzo harmonijny. Dwurnik ma niezwykłe wyczucie kolorów, łączy je w sposób przemyślany, elegancki, czasem nawet wyrafinowany. Z daleka wydaje się, że oglądamy jedną wielką kompozycję abstrakcyjną. I to niekoniecznie „ekspresyjną”. Groteskowa figuralność pojawia się dopiero wtedy, gdy podejdziemy dwa kroki bliżej. Podobne wrażenie odnosi się, patrząc na niektóre obrazy Jeana-Michela Basquiata czy (rzadziej) Willema de Kooninga, z którymi Dwurnik jest artystycznie „spowinowacony”.

Nie wiem, czy Dominik Kuryłek, kurator krakowskiej prezentacji, zdawał sobie sprawę z kolorystycznego efektu, czy też zaważyła jego intuicja – jednak to właśnie ten aspekt jest największym odkryciem wystawy.

Jest jeszcze kilka dobrych obrazów. Znana powszechnie „Okupacja” z 1966 r., wielkoformatowa kompozycja przedstawiająca Warszawę przed wybuchem powstania, powstała pod wpływem Nikifora, którego twórczością (ale i techniką) Dwurnik długo był zafascynowany. Prymitywistę i absolwenta warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych łączyło umiłowanie miasta, w którym obydwaj wyczuwali marzenie człowieka o utopii. A także skłonność do eksperymentowania z technologiami (także tymi skromnymi, nieoczywistymi – Nikifor używał śliny jako spoiwa, Dwurnik nie stronił np. od flamastrów...).

„Obłęd ludu” – płótno z 1981 r., które dało tytuł krakowskiej wystawie (malowane z córką Polą). Bardzo przejmujące i mądre. Scena przywołuje autentyczną historię z czasów „wypadków gdańskich” z 1970 r. Otóż w tłumie demonstrujących robotników szedł człowiek, który krzyczał, żeby go podpalić. Nieoczekiwanie znalazł się na czele pochodu – tuż przed lufami karabinów. Chciał się wycofać, uciec, tłum jednak napierał. Nie miał wyjścia, musiał pozostać.


W ŚWIECIE „JABOLA”
Przede wszystkim jest jednak długo zatrzymująca wzrok „Klęska urodzaju” z 1975 r. – kompozycja bardzo biograficzna, odwołująca się do rzeczywistości małego miasteczka: takiego jak Radzymin, w którym jeszcze podczas wojny urodził się przyszły malarz celebryta. Niezadowolona kobieta siedząca między skrzynkami z owocami na sprzedaż, które stopniowo anektują całą przestrzeń, usuwając w cień wieże kościołów, to podobno babcia autora. Dwurnik opowiada, że owoce sprzedawało się dosłownie za parę groszy, żeby się ich pozbyć, tyle walało się po sadzie – potem zaś w całej okolicy pojawiała się nowa partia „jaboli”.

 Kompozycja wydaje się niemal idylliczna: feeria biologicznej witalności ujawnia się nie tylko we wszechobecnych jabłkach, śliwkach i gruszkach, ale i w scenie zalotów małomiasteczkowej pary, na którą z czułością patrzy podstarzała, ale nie kryjąca swoich seksualnych powabów matka. Idylla zostaje jednak zakłócona: na drugim planie widzimy mężczyznę w mundurze. Obejmuje szyję kobiety i nie jest to gest czułości, lecz akt przemocy, może nawet morderstwo. Witamy w równie groteskowym, co brutalnym świecie Dwurnika.

Na krakowskiej wystawie znalazło się sporo prac z najsłynniejszych serii artysty, kontynuowanych przez całe dziesięciolecia, czasem do dziś – tych, w których objawia się on jako zaangażowany reportażysta, szybko rejestrujący zdziczenie absurdalnego świata peerelowskiego i postpeerelowskiego. Patrzymy na kolejnych „Sportowców”, „Robotników”, „Chwile” czy „Chmury” – prymitywnych facetów palących najtańsze papierosy, bezwzględnie i chamsko przebijających się przez życie. Kolejne mordobicia i pijaństwa, prokreacja i wypróżnianie.

I tu pojawia się problem. Nie chodzi bynajmniej o dosadność ekspresji (w gruncie rzeczy Dwurnik jest grzeczny, wręcz salonowy, w porównaniu np. z przywołanym wcześniej Basquiatem). Rzecz w tym, że w pewnym momencie odbiorca zaczyna się po prostu nudzić, a gwałtowność kreski przestaje robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Ot, kolejny typ o przekrwionych oczach w czapce uszatce, kolejna baba z grubymi biodrami i złym spojrzeniem... Liczba prac (raz lepszych, raz gorszych, czasem bardzo złych – czego artysta wcale nie ukrywa) zabija ich moc.


WIĘCEJ ZNACZY MNIEJ
Można odnieść wrażenie, że Edward Dwurnik uzależnił się od własnej działalności i popadł w obłęd wykonywania kolejnych rysunków, szkiców, obrazów – byle więcej i więcej. Zapomniał, że czasem więcej znaczy mniej – także w handlu promowane są „serie limitowane”. Ciekawe, jak będą ewoluować ceny prac tego artysty w przyszłości. Ciekawe także, ile (i jakich) jego obrazów wejdzie do historii sztuki (bo że znajdzie się w kanonie, to pewne), ile zaś zawędruje na długo do magazynów.

Drugi problem wynika pośrednio ze stosunku Dwurnika do polskich mitów, całej tej cierpiętniczo-martyrologicznej symboliki, z którą musi się mierzyć każdy artysta urodzony w kraju Grottgera i Malczewskiego. Szczególnie zaś – artysta, któremu przyszło żyć w czasach, kiedy sztuka po raz kolejny „w imię Sprawy” musiała zejść do klasztornych krypt i krużganków.

Paradoksalnie, Dwurnik używa podobnego sztafażu co „Wprostowcy”, absolwenci krakowskiej ASP, którzy w 1966 r. deklarowali w tutejszym Pałacu Sztuki: „Chcemy wyrażać wprost, nie pomijać wielorakich możliwości w plastyce: tematów, symboliki, form znaczących, tworzywa stosowanego do treści”. W ich wydaniu brutalność ekspresji (to prawda, bardziej monumentalna niż groteskowa, czasem wręcz eschatologiczna) służyć miała – bez ironii – „Sprawie”.

Pytanie: jaką funkcję mają obrazy Dwurnika, których bohaterem jest ukrzyżowany Chrystus? Czasem gruby i łysawy, w brudnawym, siatkowym podkoszulku, przybity do ściany pokoju-meliny. Czasem półnagi, powieszony za nogi gdzieś na drzewie, pod którym ktoś zamiast zniczy położył skrzynkę z butelkami. Czasem zmultiplikowany, umierający pod sztandarem Solidarności. Czasem, niczym pieśniarz z „Murów” Kaczmarskiego, samotny na osiedlowym skwerze. Nie wiadomo, czy ma stanowić antidotum na neoromatyczny patos przełomu systemów politycznych, czy też ma się weń immanentnie wpisywać. Albo raczej: raz jest tak, raz tak. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Malarz ma prawo do wieloznaczności. Pod warunkiem, że aspiruje do funkcji historiozofa. Dwurnik wybrał jednak zawód artysty dziennikarza, komentatora tego, co bieżące. Nie ufam ambiwalencji jego prac. Nie chciałabym, aby ich interpretacja podporządowana była konsumentowi. A mam wrażenie, że tak jest.  


EDWARD DWURNIK „OBŁĘD”; kurator Dominik Kuryłek, Muzeum Narodowe w Krakowie, wystawa czynna do 9 czerwca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2013