Jego królestwo

Mówił o sobie, że jest robotnikiem sztuki. Jeszcze niedawno, podczas hucznego sylwestra w gronie przyjaciół, potrafił wymknąć się do pracowni i malować niebo. Bo Edward Dwurnik był wielkim romantykiem. Zmarł 28 października.

05.11.2018

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ PLEWIŃSKI
/ MACIEJ PLEWIŃSKI

Najprościej napisać: twardy realista, portrecista Polski i Polaków. Malarz miast i miasteczek oraz polskiej „gęby”. W tysiącach obrazów i rysunków zilustrował naszą architekturę i pejzaż, historię oraz narodowe przywary. Śmiał się z nich, ale bez złośliwości. Raczej ze zrozumieniem, nawet współczuciem, choć bez litości. Twórczość i bohater Edwarda Dwurnika wyrastają z rzeczywistości – z ulicy, rodzinnego domu, prywatnej inicjatywy, budki z piwem, telewizora, podmiejskiej kolejki.

Dawał nam obraz społeczeństwa PRL-u. Szczery, bez uwikłania w propagandę. Od zawsze chłonął otaczającą rzeczywistość, ładował nią akumulatory, karmił się codziennością. Przeglądamy się w jego obrazach jak w lustrze. Tłumaczymy sobie, że to krzywe zwierciadło, a w krzywym odbiciu jacyś inni – nigdy my, a przecież to my wszyscy, odarci z iluzji.

Codzienna nawalanka

Chłopak z prostej rodziny, w której nigdy nie było żadnego artysty, ze środowiska, w którym łatwo się było wykoleić, bo wódka, tanie wino, dziewczynki i bójki były tu chlebem powszednim, czuł, że musi zostać artystą, że to jego jedyna opcja na życie. „Gdybym nie miał tej pasji, potrzeby, żeby jeszcze trochę pomalować, porysować, to pewnie bym się zmarnował… – mówił. – Od dzieciństwa wiedziałem, że mam talent, że się do tego nadaję. Rysowałem dużo bitew, różne jarmarki, straż pożarną. Jak w 1958 roku zaniosłem rysunki do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, to zdałem z marszu”. Nawiasem mówiąc, nawet te bójki z rówieśnikami przydały mu się w malowaniu, bo czuł ruch, a to według niego jedna z tajemnic malarstwa. A on od dziecka brał udział w nawalankach, jako nastolatek trenował boks. „Boks i ćwiczenia kulturystyczne pomagały mi złapać moment, ten dyskretny, niepowtarzalny duch bohatera, który ma w sobie autentyczne życie – wyjaśnia. – Dzięki temu, że sam wiedziałem, jak napiąć biceps i jak się poruszać, żeby się nie przewrócić, żeby nie wyjść na ofiarę, jak poderwać dziewczynę, to umiałem wrażenie ruchu przenieść na obraz. Wystarczy się skłonić, stanąć w kontrapoście, inaczej schylić głowę…”.

Wprawdzie z liceum plastycznego wyleciał za złe sprawowanie, potem w liceum dla pracujących raczej wagarował i chuliganił, niż się uczył, ale rysował i malował nieustannie, solidnie przygotował się do egzaminów na studia. Na warszawską Akademię Sztuk Pięknych zdawał w wielkim stresie, bo zdążył już dostać bilet do wojska. Został przyjęty.

Taśmociąg

O tym bilecie do jednostki Marynarki Wojennej w Świnoujściu, o młodzieńczym piciu, a przede wszystkim o konieczności malowania, o mistrzach (Matejko, Wróblewski, Delacroix, Picasso, Hopper, Bas­quiat), o wielkim olśnieniu, jakim było dla niego odkrycie Nikifora (pod jego wpływem zaczął malować architekturę, jeździł po Polsce od miasteczka do miasteczka i rysował – stąd wziął się słynny cykl „Podróże autostopem”), Edward opowiadał mi trzy lata temu na potrzeby wywiadu rzeki, który zamknęliśmy w książce „Moje królestwo”. Spędziliśmy wtedy wiele godzin na rozmowach.

Siedzieliśmy przy stole w jadalni w domu Eda na Sadybie. Na tym stole piętrzyły się stosy katalogów z jego wystaw, fotografii obrazów, sterty recept, lekarstw, wyników badań lekarskich – słowem, kawał życia Edwarda. Gruby „Przewodnik operowy” Józefa Kańskiego z 1965 r. był pretekstem do rozmowy o muzyce (Dwurnik był melomanem), a wiszący na ścianie obraz „Sokołów Podlaski”, który jest opowieścią o tym, jak powstaje kożuch (wypas baranów, szlachtowanie, garbowanie itp.), sprowokował temat zakupu kożucha dla żony. „Kiedy byliśmy na studiach, Teresa zachorowała na fajny damski kożuszek – opowiadał Edo – więc pojechaliśmy autobusem do Sokołowa Podlaskiego, a tam wszędzie kożuchy, kożuchy, kożuchy, tak jak w Nowym Targu, prawda? Facet zaprowadził mnie tam, gdzie się suszyły te skóry, garbowało się je, tłukło wałkami, potem wrzucało do kadzi… śmierdziało tymi kożuchami jak cholera. Potem je farbowali. No i wreszcie kupiliśmy taki kożuszek”.

O czasach dzieciństwa, młodości oraz wieku dojrzałego opowiadał barwnie, jakby to było wczoraj, z pamięcią do szczegółów, realistycznie i z fantazją, tak jakby rysował poszczególne scenki. Zresztą szuflady w metalowych bułgarskich szafkach w pracowni ma wypełnione stertami rysunków i grafik przedstawiającymi zdarzenia z tamtych czasów – dziadka siedzącego w pokoju w domu w Międzylesiu, kolegów ze studiów podczas imprez w Dziekance, siebie z narzeczoną rzeźbiarką Teresą Gierzyńską, młodzieńczą miłością, późniejszą żoną, podczas spaceru po uliczkach Rypina, ulice i place Paryża, dokąd pojechał w 1967 r. na swoją grand tour, żeby skonfrontować młodzieńcze wyobrażenia z rzeczywistością.

Pierwsze, co zrobił po przyjeździe, to zjadł pęto kiełbasy i napił się wódki, które przywiózł ze sobą z Polski, a następnie poszedł kupić ołówki i papier. Z trwającego zaledwie półtora miesiąca pobytu w Paryżu przywiózł 118 rysunków (a i tak jedną dużą teczkę z kilkudziesięcioma pracami zostawił w metrze, kiedy wracał zmęczony po całym dniu rysowania). Kto w ostatnich latach lekceważąco mówił, że ilość prac Dwurnika działa na niekorzyść artysty, że to „taśmociąg”, niech obejrzy te rysunki. Każdy wspaniały. A to tylko nikły ułamek ogromnego dorobku artystycznego Dwurnika. Namalował jakieś 6 tysięcy obrazów. Prac na papierze, akwarel, rysunków, kolaży powstało ze 25 tysięcy. Wiele poszło w świat, do kolekcji muzealnych, do prywatnych domów. Wypełnił szczelnie obrazami kilka domowych magazynów oraz szuflady wielkich komód. W dwóch pracowniach zawsze miał coś na warsztacie.

Ta wielka ilość prac dawała mu poczucie bezpieczeństwa i spełnienia. Mówił, że składają się na jego królestwo.

Żal i niedoskonałość

O pracy opowiadał tak: „Tak, to był obłęd, kocioł twórczy, który trwał jakieś czterdzieści lat. Jak teraz czasem przeglądam swoje dawne rysunki, to zastanawiam się, czy ja to rzeczywiście wszystko zrobiłem, tyle tego jest, i wszystkie świetne. Miałem mnóstwo pomysłów i chciałem je natychmiast zrealizować. I nie chodziło o to, że tak mi zależało na wystawach, tylko czułem wewnętrzną potrzebę malowania tych wszystkich codziennych przeżyć. Ludzie z telewizorów, spotkania z ludźmi, reportaże z Wolnej Europy, nasuwały mi pewne rozwiązania artystyczne – wykonywałem pewne czynności rutynowe, nie miałem żadnych przesłań ani idei. Potem coś poprawiałem, niszczyłem, wycinałem, wklejałem do innego obrazu. W wielu obrazach wykorzystałem kompozycje z »Podróży autostopem« albo z »Drogi«, zespołu dziesięciu obrazów tzw. świeckiego ukrzyżowania. »Droga« to historia faceta, którego wciąż wiążą, aresztują. I on niesie krzyż. W ten cykl wklejałem fragmenty starych obrazów, na przykład piękne akwarele, a na tym malowałem grubą warstwą czarnej farby całą akcję. Takie formalne zabawy były mi potrzebne.


Czytaj także: Obłęd nałogowca - Agnieszka Sabor o jubileuszowej wystawie Dwurnika z 2013 r.


Potrafiłem malować jeden obraz za drugim, musiałem mieć tylko blejtramy. A jeśli ich nie miałem, brałem jakieś stare płótno, które uznałem za nietrafione, i je zamalowywałem. Jak w transie. Wtedy nie było mowy o alkoholu. O rodzinie też nie było mowy. W malarstwie byłem egoistą”.

Twierdził, że prawda nigdy nie jest piękna. A on malował prawdę. Z brzydkiej prawdy rodziły się brzydkie obrazy. Może dlatego przy pierwszym zetknięciu z malarstwem Dwurnika, zwłaszcza z ­obrazami z cyklów „Sportowcy” czy „Robotnicy”, niejeden widz odwraca niechętnie wzrok, niejeden ma odruch zwrotny. Refleksja i zrozumienie, i zachwyt przychodzą z czasem.

W podaniu o studenckie stypendium z 1968 r. Dwurnik napisał: „Mieszkam w Międzylesiu, dojeżdżam do Akademii około godz., obcuję z ludźmi dojeżdżającymi do pracy, jeżdżę po małych miasteczkach, interesują mnie polscy przeciętni ludzie, uważam, że oni nie są przeciętni, ponieważ oni mnie wychowali, uważam, że znam ich sprawy, ubiór, zwyczaje, przekonania, żargon – kocham ich i mam radość wystawić im pomnik moim malarstwem. Oni niedługo zginą, kraj jest w okresie wielkich przemian kulturalnych, przewartościowań społecznych. Niedługo nie będzie odrębnego życia dworcowego, peryferyjnego, małomiasteczkowego, nie będzie knajp, kawiarni III kategorii, mężczyzn, kobiet i dziewczynek II kategorii. W takim razie nie będzie też człowieka znającego to wszystko, nikt nie będzie się tym zajmował. (…) Nie tworzę legendy, jestem obiektywnym, twardym realistą. Wielu ludzi pozna siebie w moich obrazach przy codziennej pracy, wypoczynku, zabawie, burdzie”.

Kilka lat później mówił: „Pierwszą przyczyną, dla której maluję właśnie ludzi, jest żal nad swoją i ich niedoskonałością”. Malował sceny ze sklepu mięsnego, z podmiejskiej kolejki, postaci spod budki z piwem i z życia publicznego.

W życiu i obok życia

„Nie ma co idealizować czasów młodości – wyjaśnia Dwurnik – żyliśmy w strasznej niedoli PRL-owskiej. Nie sposób było nie czuć niedoli komuny, stykałem się z nią na co dzień. Wielokrotnie mówiłem w wywiadach o moich »Robotnikach«, »Sportowcach«… Ten cykl zacząłem malować w 1972 r. Bohaterowie pracy socjalistycznej. Ironia i prawda. Więcej prawdy niż ironii, bo nigdy nie naśmiewałem się z tych ludzi, pokazywałem niedoskonałość człowieka, jego ograniczenia, własne ograniczenia, pułapkę systemu, w której tkwiliśmy jak w jakimś potrzasku. To były typy ludzi, których widziałem codziennie. Malowałem ich codzienne życie – jak rano wstawali, jechali do pracy, po pracy stali pod budką z piwem, jak się nawalali, kombinowali, stali w kolejce po salceson, jedli salceson, zakochiwali, randkowali, pchali wózki z dziećmi, chcieli kupić pralkę czy auto… Jeździłem przecież na akademię pociągiem, kolejką elektryczną z Otwocka do Warszawy. Ten cały ścisk, ludzka ciżba, natłok twarzy, ciał, bluzgów, przepitych oddechów, przepalonych głosów, te tramwaje, to wszystko było dla mnie niesamowitą twórczą pożywką. Wszystko było do bólu szczere, tutejsze”.

Tytuł cyklu wziął się od sportów, które wtedy wszyscy palili. Wypełnił setki płócien gębami roboli, zakapiorów, polityków, matek Polek, kombinatorów i ich dziuń. Dyscyplina sportowa, w której celuje bohater Dwurnika, to rozpychanie się łokciami. Według artysty osiągnęliśmy w tym mistrzostwo.

Krytyk sztuki Wojciech Włodarczyk stwierdził, że prace Dwurnika „oddają lepiej stan świadomości Polski lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Określa je społeczna i polityczna rzeczywistość, a nie konwencje sztuki nowoczesnej”. Był malarzem zaangażowanym, chociaż jego postępowanie wywoływało krytykę (miał dwa razy paszport popierany, bojkotował zakaz wystawiania, odcinał się od opozycji, bo mu – jak mówił – to nie pasowało, bo zawsze zajmował własne stanowisko i dbał o swoje interesy – gdyby nie dostał paszportu, nie pojechałby na dokumenta w Kassel, a był tam jedynym Polakiem itd., itp.).

Lata 80. to był dla Dwurnika gorący czas artystyczno-polityczny, chociaż w politykę nigdy bezpośrednio się nie angażował. „I tego tzw. środowisko do dzisiaj nie może mi darować – mówił. – Bardzo dużo zakorzeniło się tej strasznej niechęci, którą ludzie mają do mnie z różnych powodów – a to, że nie podpisywałem żadnych listów i list, że łamałem jakieś protesty, bojkoty i tak dalej, a że to miałem opozycję w bardzo głębokim poważaniu. Ale oczywiście na bieżąco przeżywałem cały ten polityczny kocioł i ślad tego jest na moich obrazach, rysunkach. Jezu, tego przecież nie dało się zlekceważyć. Wyobraź sobie, jak się czułem, kiedy latem 1980 roku podczas wakacji w Złotych Piaskach w Bułgarii dostałem od niemieckich turystów numery »Sterna« i »Der Spiegel« z reportażami ze Stoczni Gdańskiej. Zobaczyłem zdjęcia ze strajku, klęczących robotników, udekorowaną bramę stoczni. Zaraz potem zacząłem malować i rysować narodziny Solidarności – wtedy powstały obrazy »Strajk«, »Robotnicy«, »I like this snow«, gdzie na pierwszym planie stoi facet, ma na sobie trampki, harcerską czapkę, a w ręku trzyma krzyż, i jest symbolem odzyskania wolności. W październiku miałem niesamowitą wystawę pt. »Lato 80« o wydarzeniach Sierpnia w Galerii MDM w Warszawie. Pokazałem dużo rysunków. W 1980 roku wszyscy siedzieli w domach, oglądali telewizję i słuchali Radia Wolna Europa. Były różne rozmowy, przepychanki – te biura polityczne, i te strajki. Wałęsa próbował to wszystko ochłodzić, żeby nie doprowadzić do strajku generalnego. Ja to cały czas rysowałem. Wystawa w Galerii MDM trwała raptem trzy dni i zdjęła ją cenzura”.

Za tę wystawę Dwurnik dostał w styczniu 1981 r. Nagrodę im. Cypriana Norwida, część rysunków została zakupiona przez Muzeum Narodowe w Warszawie. Wtedy też namalował sześć pierwszych obrazów z cyklu „Warszawa”. Przewidział czołgi na pustych ulicach miasta. Potem krytycy uznali, że to prorocza wizja stanu wojennego. W 1983 r. za tę wizję przyznano mu Nagrodę Kulturalną „Solidarności”. „O tę nagrodę była afera – opowiadał Dwurnik – bo kilkudziesięciu obrażonych kolegów artystów wystosowało list otwarty, żeby mi tę nagrodę odebrać, że na nią nie zasługuję, skoro w 1982 r. złamałem bojkot oficjalnych wystaw i miałem wystawę w BWA w Szczecinie. A to był mój haracz, który musiałem zapłacić za paszport od władz, kiedy chciałem jechać na wystawę do Kassel. Dlatego niektórzy byli na mnie tak wściekli, straszliwie zawiedzeni moją postawą, jak Andrzej Osęka, który w następnych latach napisał kilka obrzydliwych artykułów na mój temat”. A jednak nawet on, twardy realista, poczuł się tą rzeczywistością zmęczony i na moment porzucił realizm i zwrócił się ku malarstwu abstrakcyjnemu: „Po wielu latach tej pieprzonej narracji, której zawdzięczam życie i dorobek, tak mi się znudziło malarstwo realistyczne, tak miałem dość tych jap, że abstrakcja okazała się wyzwoleniem”. Zaczęło się od obrazów z morskimi falami, potem już była czysta gorąca abstrakcja.

Sportowcy

Próbował uciec od „sportowca”, ale ile można uciekać od rzeczywistości? W nowych realiach politycznych i ekonomicznych bohater nadal musi sobie radzić. Dwurnik wrócił więc do swoich „Sportowców”. „Wiem już, że nie uwolnię się od swojego bohatera – stwierdził niedawno. – Sportowcy ciągle nas otaczają i nadal ich maluję. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy po trosze sportowcami. Trzeba jednak walczyć o ten kawałek przestrzeni i chleba”.

Tak więc to najprostsze określenie Dwurnika – twardy realista – nie zdaje egzaminu, jest niepełne. Lepiej tak: twardy realista i marzyciel. I jeszcze: malarz prawdy i poszukiwacz piękna.

Podczas tych sześciu miesięcy, kiedy rozmawialiśmy z Edwardem do książki, zdarzały się dłuższe przerwy, kiedy Edo pił albo był na detoksie (o nałogu mówił szczerze, bez blagi). Kiedy nie odebrał mojego telefonu i nie oddzwonił w krótkim czasie, wiedziałam, że to właśnie jedna z tych przerw. Po tygodniu czy dwóch dzwonił i mówił: „Już jestem”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2018