Obcięta metryka

Swoją biologiczną matkę, Polkę, Heidi poznała dopiero po 70 latach – ze zdjęć. Ale poznała też brata. Podczas pierwszego spotkania tylko siedzieli, płakali i trzymali się za ręce.

11.11.2013

Czyta się kilka minut

Heidi w swoim mieszkaniu w niemieckim Krefeld, na zdjęciu ona i matka adopcyjna. / Fot. Agnieszka Hreczuk
Heidi w swoim mieszkaniu w niemieckim Krefeld, na zdjęciu ona i matka adopcyjna. / Fot. Agnieszka Hreczuk

„Witaj, kochany bracie” – czyta Heidi już setny raz z pomiętej kartki, którą trzyma w spoconej dłoni. Polski nie jest łatwy, ale Heidi nie poddaje się. „Zrozumie mnie?” – pyta Maćka, tłumacza. Heidi drży, choć poranek jest ciepły. Obok radości wkrada się obawa. Co on powie?

Gdy dojeżdżają na miejsce, na schodach domu stoi starszy pan. Heidi nie potrzebuje wyjaśnień. Tak, to Stanisław (imię zmienione). „Witaj, kochany bracie – szepcze. Stanisław chyba nie słyszy tych słów, gdy ściska ją w ramionach. Po prawie 70 latach.

TAJEMNICA

„Zawsze byłam w drodze” – mówi Heidi. Kiedyś policzyła i wyszło, że w swym życiu mieszkała w 24 miejscach. Po tym, jak w 1945 r. opuścili Gdynię, trafili do Muren, potem Rostocka, Lipska, Höhenmölsen w sowieckiej strefie okupacyjnej (później NRD). Potem, gdy enerdowskie władze aresztowały jej rodziców, Heidi wylądowała w domu dziecka. A jeszcze później uciekli do RFN. Już jako mężatka osiadła w Krefeld, tym razem na dobre.

W domu Heidi czas się zatrzymał. Na staromodnej sofie siedzą porcelanowe lalki w eleganckich sukniach. Heidi uśmiecha się. „Kiedy w NRD skonfiskowali nam sklep, zabrali też moje lalki. Teraz to nadrabiam”. Na dywanie przeciąga się kot Napoleon. Na ścianach rzędy zdjęć: rodzice, dzieci, wnuki, ona. Na stole albumy i segregatory z dokumentami. „Nasze życie”. Wszystko udokumentowane.

Właściwie: dopiero od niedawna wszystko. Bo w życiu Heidi długo była biała plama.

Jako nastolatka Heidi znajduje swoją metrykę. „Heide-Marie, urodzona 16 listopada 1942 w miejskim szpitalu w Gotenhafen”. W żadnym Gotenhafen, tylko w Gdingen lub Gdyni, mówi jej mama i pokazuje polskie miasto na mapie. Heidi wiedziała, że rodzice mieszkali tam przed II wojną światową. W metryce brak górnej i dolnej części, jakby ktoś je odciął. „Zniszczyły się w czasie wojny” – tłumaczy mama.

Ale gdy Heidi ma 18 lat, rodzice proszą ją na rozmowę. Zdradzają, że jest adoptowana. Mama przynosi brakujące fragmenty metryki. „Ewa Danuta Miłkowska, z domu Sajkowska” (imię i nazwiska zmienione przez redakcję). To biologiczna matka Heidi: Polka.

WOJCIECH I ELLY

Historia rodzinna Heidi zaczyna się nad Bałtykiem na długo przed tym, zanim ona sama się urodziła. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, rząd młodego państwa postanawia zbudować własny port (Gdańsk to tylko „wolne miasto”). I tak, w latach 20. XX w., wieś Gdynia staje się dla wielu Eldorado. Jak w Ameryce, marzenia o karierze mogą się tu spełnić.

Na czarno-białym zdjęciu okrąglutki bobas w ramionach śmiejącej się, eleganckiej kobiety. Heidi z mamą, „mamą Elly”, jak mówi dziś Heidi.

Elly Lehmann, z domu Anders, jest Niem­ką z Tczewa, należącego do Polski, ale zamieszkałego w dużej części przez Niemców. Elly pochodzi z „dobrej rodziny”. Jej rodzice mają fabrykę, bracia są prawnikami. Ale Elly nie wystarcza gra na fortepianie i czekanie na męża z równie dobrej rodziny, jak chce ojciec. Marzy o pracy dziennikarki. W końcu zatrudnia się w biurze ogłoszeń dziennika w Gdańsku. Do biura regularnie przychodzi młody Polak, który ogłoszenia oddaje tylko u panny Anders. To Wojciech Mikołajczyk, kupiec, 10 lat starszy od Elly. Później Elly dowie się, że czasem rezygnował z obiadu, by mieć pieniądze na kolejne ogłoszenie, którego nie potrzebował.

 Niemka i Polak zakochują się. Mikołajczyk prosi rodziców Elly o jej rękę. „Nie dostanie pan mej córki. Pan jest katolikiem, my protestantami. Pan Polakiem, my Niemcami. I pan nie ma nic”. Ojciec Elly nie daje się przekonać. Wysyła córkę do rodziny w Berlinie. Wojciech jedzie za nią, a ciocię Elly bardziej wzrusza miłość dwojga młodych, niż zobowiązuje rodzinna solidarność. Elly i Wojciech zaręczają się potajemnie. Po śmierci pana Andersa pobierają się. Wcześniej Elly przechodzi na katolicyzm. Dla braci przestaje istnieć.

Interes Wojciecha rozwija się. Razem z biznesowym partnerem otwierają w Gdyni dom towarowy na Świętojańskiej. „Największy w Gdyni: sześciokondygnacyjny budynek, ze sklepem na dwóch pierwszych piętrach, mieszkaniem właścicieli na dwóch następnych i mieszkaniami do wynajmu wyżej” – Heidi pokazuje stare zdjęcie. Na samej górze mieszkają studenci szkoły morskiej (detal, który potem okaże się kluczowy dla Elly i Heidi). Tym domem Wojciech spełnia swe przyrzeczenie dane żonie: „Nigdy nie będziesz żałować, że za mnie wyszłaś”. Niemiecko-polskie małżeństwo żyje szczęśliwie. Wojciech zostaje radnym. Pozują do zdjęć: na balu, spacerze, w sklepie.

„Onkel Wojciech, wujek Wojciech” – mówi miękko Heidi i głaszcze fotografię. Nie mogła go poznać, ale w domu był zawsze obecny. „Mama i tata często o nim mówili: Wojciech to, Wojciech tamto. Zawsze serdecznie i ciepło”.

CZARNE PERŁY

Uciekając w 1945 r. przed sowieckim frontem, Elly zabrała wszystkie zdjęcia, dokumenty, wycinki prasowe. „Tu napisali, że dom towarowy Mikołajczyka był najlepszy, aż do samej Warszawy” – Heidi pokazuje pożółkły artykuł sprzed wojny. Mama i tata mówili po polsku i przetłumaczyli jej ten artykuł. A tu, na zdjęciu, Onkel Wojciech w sklepie, z pracownikami.

Jest wśród nich czeladnik Josef Lehmann, Niemiec z Wejherowa. Skończył szkołę handlową. „Dom Mikołajczyka jest najlepszy” – powiedział Lehmann-senior i wysłał syna na naukę nie do Gdańska ani do Niemiec, ale do Polaka w Gdyni. Josef staje się prawie członkiem rodziny. Młody Niemiec szczerze podziwia swego szefa. I kocha się po cichu w jego żonie, o 11 lat starszej.

Przychodzi 1 września 1939 r. Wojciech i jego brat-lekarz zostają aresztowani. „Przez nazistów” – mówi Heidi. Albo „złych Niemców”. Jej mama i tata, „inni Niemcy” (jak mówi Heidi, by odróżnić ich od tych „złych) opowiedzą jej dużo o tym, co stało się w Gdyni po wrześniu 1939. „Gdy się dowiedziałam, że moja biologiczna mama była Polką, nawet się ucieszyłam. Nie musiałam się obawiać, że mogła mieć coś na sumieniu, coś wspólnego z tym okrucieństwem”.

Elly nie dostaje zgody na widzenie z mężem. Jako żonie Polaka grozi jej konfiskata sklepu i domu. Bracia Elly pracują jako prawnicy dla III Rzeszy, wydają wyroki w doraźnych sądach. Do śmierci Elly nie będzie mogła im tego wybaczyć. Będzie obciążać ich za los Wojciecha.

Po kilku miesiącach Josefowi Lehmannowi udaje się odwiedzić Mikołajczyka w więzieniu. „Nie wyjdę stąd żywy” – ma powiedzieć Wojciech uczniowi. „I wiem, że podziwia pan moją żonę. Niech pan zadba, by nie poszło na marne wszystko to, co dla niej zbudowałem”.

Mikołajczyk figuruje na liście rozstrzelanych w Piaśnicy koło Wejherowa: w masowych grobach spocznie tam kilkanaście tysięcy Polaków. W 1941 r. Josef i Elly biorą ślub. Na zdjęciu Elly ma czarne perły. To żałoba po Wojciechu.

PODUSZKA POD SUKNIĄ

„Mamusia i tatuś kochali się. Tata tak ją uwielbiał, nosił na rękach, że musiała się zakochać” – opowiada Heidi. „Mówiła zawsze, że jej miłość do Wojciecha była spokojna, a do tatusia zwariowana”.

Elly nie może mieć dzieci. Decydują się na adopcję. Josef chce to załatwić szybko. Dom towarowy nie został skonfiskowany, bo należy teraz do Niemców: Elly i Josefa Lehmannów. Nie stoi też już przy Świętojańskiej, ale Adolf-Hitler-Strasse. I nie w Gdyni czy Gdingen, ale w Gotenhafen. Ale i tak władze nie zostawiają Lehmannów w spokoju. Nachodzą Josefa, naciskają, by wstąpił do SS. Więc sam zgłasza się do Wermachtu. Pociesza się, że to wojsko, a nie SS. Ma jechać na front, ale najpierw chce mieć w domu córkę. Jest wiosna 1943 r.

Heide-Marie ma kilka miesięcy i mieszka u rodziny zastępczej. Elly nie chce, by ktoś domyślił się, że dziecko adoptowali – przez kilka miesięcy nosi pod sukienką poduszkę, jakby była w ciąży. Krótko przed wyjazdem Josefa przywożą Heidi do domu. O rodzicach biologicznych nie wiedzą dużo. W metryce urodzenia widnieje tylko nazwisko matki. „Ewa Danuta Miłkowska, z domu Sajkowska”. Księgowa. Zamężna.

Ale to nie mąż Ewy był ojcem Heidi. „Rodzice adopcyjni powiedzieli, że mój tata był niemieckim oficerem” – mówi Heidi. Mąż Ewy figurował jako zaginiony we wrześniu 1939 r. Był bosmanem i Niemcy podejrzewali, że przedarł się do Anglii i walczy przeciw Rzeszy. Ewa została aresztowana jako „żona wroga”. Niemiecki oficer pomógł w jej zwolnieniu. A potem zakochali się, Ewa zaszła w ciążę. „Mama Elly opowiadała, że ten oficer pomógł też innym Polakom. Dlatego został wysłany na Wschód”. Nie wrócił. Więcej Lehmannowie nie wiedzieli. „Często się pytałam, dlaczego mnie oddała. Bo byłam dzieckiem Niemca? Polka i Niemiec – mogłam sobie wyobrazić, że było jej trudno w tych czasach”.

POSZUKIWANIA

Potem, po latach, Heidi będzie wysyłać zapytania do Czerwonego Krzyża. Bezskutecznie. Takie poszukiwania podczas „zimnej wojny” nie były łatwe. Ale, przyznaje dziś, chyba nie chciała intensywnie szukać. Bała się kogoś zranić. „Myślałam, że moi adopcyjni rodzice będą mieli wrażenie, że chcę się od nich odciąć. Ja ich naprawdę kochałam, a oni mnie. I bałam się, że moja polska rodzina odrzuci mnie, Niemkę”.

Paraliżowało pytanie: czy oni chcą, żebym ich znalazła? A może chcą o niej zapomnieć? „Gdyby chcieli, szukaliby mnie też, mówiłam sobie. A nigdy nikt się do mnie nie zgłosił”.

W tamtych latach czasami Heidi wyobraża sobie, jak to będzie, gdy w końcu znajdzie biologiczną mamę. Jak stoi przy płocie i patrzy, a na ławeczce przed chałupiną siedzi drobna, zgarbiona od pracy kobieta w kaszubskim stroju. W tych swoich marzeniach Heidi podchodziła do niej, do mamy. Przytulała ją, całowała pomarszczone ręce. „Nie czułam złości, nie miałam jej za złe, że mnie oddała. Po prostu, chciałam ją poznać”.

W końcu ta chęć stała się tak silna, że Heidi odważyła się porozmawiać z rodzicami. „Powiedziałam im, że na zawsze pozostanę ich córką, ale muszę poznać prawdę”.

W 1984 r. Heidi jedzie z ojcem do Polski. Do Gdyni, Tczewa, Wejherowa. Idą do domu, gdzie Elly mieszkała z Wojciechem, a potem Josefem. Na dole nadal jest sklep, w ich mieszkaniu – włoski konsulat. W Gdyni spotykają krewnych ojca, którzy po wojnie zostali w Polsce. Obiecują pomóc. Heidi jest wzruszona.

Jeszcze bardziej wzrusza się, gdy kilka miesięcy później dostaje list z Polski. Jej kuzynka nie odnalazła matki Heidi. „Ale dowiedziałam się, że masz dwóch przyrodnich braci” – pisze. „Z radości zaczęłam skakać. Już nie byłam jedynaczką. Czy to nie wspaniała wiadomość?”. Ale na tym kończy się radość. Braci nie udaje się odnaleźć. Urzędy odmawiają pomocy. W końcu Heidi traci nadzieję i energię. W 1987 r. umiera jej tata, w 1991 r. – mama. Tymczasem upada mur berliński. Heidi jeszcze raz jedzie do Polski. Bez rezultatu.

W CIENIU „GUSTLOFFA”

Wiele lat potem Heidi ma wizytę u dentysty. W poczekalni przegląda gazety. W tygodniku „Spiegel” trafia na tekst o grupie polskich i niemieckich studentów z Frankfurtu nad Odrą, którzy organizują wyjazdy do Polski. Towarzyszą w odwiedzaniu dawnej ziemi ojczystej, poznawaniu nowych mieszkańców, pomagają odnaleźć miejsca znane z dziecięcych wspomnień lub z opowiadań. Heidi dzwoni do Frankfurtu. Odbiera Maciek, student. „Powiedziałam, że jestem starszą panią, która szuka swojej polskiej rodziny. I że to moja ostatni szansa, bo nie wiem, jak dużo czasu mam jeszcze”. Heidi wie od niedawna, że jest chora na białaczkę.

Po kilku miesiącach Maciek oddzwania. „Znalazłem pani brata, Stanisława. Mieszka w Szczecinie”. Heidi wybucha płaczem. „Nie mogłam uwierzyć, że przez tyle lat nie byłam w stanie niczego się dowiedzieć, a tu nagle się udało. Boże, dziękuję za ten dar, pomyślałam sobie”. Maciek ponownie rozmawia ze Stanisławem. Części układanki pasują. A Stanisław nie jest zaskoczony informacją o siostrze w Niemczech. Zdziwiony jest raczej tym, że ona żyje. Bo polska rodzina Heidi była przekonana, że ona i Elly Lehmann zginęły na „Gustloffie”.

„Zrozumiałam, dlaczego mnie nie szukali” – mówi Heidi.

Wtedy, w styczniu 1945 r., jej adopcyjny tata jest nadal na froncie. Pisze, aby uciekały na zachód, jak najdalej. Najlepiej do Nadrenii. Tam Rosjanie chyba nie dojdą.

Elly zdobywa bilet na „Gustloffa” – jeden ze statków, którymi odbywa się ewakuacja niemieckiej ludności. Tłumy okupują nadbrzeże, chcą dostać się na ten statek. A tu Elly nagle rezygnuje: daje się przekonać ich byłemu lokatorowi, studentowi szkoły morskiej sprzed wojny. Jednemu z tych, którzy mieszkali w ich domu. „Powiedział, że wyprawa na wielkim statku jest niebezpieczna. Że rosyjskie łodzie podwodne krążą po Bałtyku. Że on swoją ciężarną żonę wysyła kutrem i my możemy dołączyć”.

Pięć kobiet i dziecko wiele dni płyną na zachód małym kutrem, blisko brzegu, bo tu bezpieczniej. Są świadkami tragedii statku, którym miały płynąć. „Mama opowiadała mi, że słyszała krzyki. I widziała, jak światło na »Gustloffie« zgasło i zatonął”. Elly i Heidi żyją. Ale nazwisko Lehmann jest na liście pasażerów. Na liście ocalonych go brakuje.

MATKA

„Mama Ewa była ładna, prawda?” – Heidi pokazuje czarno-białe zdjęcie. To pierwsze zdjęcie biologicznej matki, które ma. Wpatruje się w nie, jakby chciała napatrzyć się za wszystkie lata, gdy mogła ją sobie tylko wyobrazić.

Mama nie jest drobną, zmęczoną kobietą, jaką w snach widziała Heidi. Ewa Sajkowska na przedwojennej fotografii jest elegancką, ładną kobietą. W modnym kostiumie, czółenkach, ma starannie uczesane włosy. Pewnie spogląda w obiektyw. Wygląda trochę jak mamusia Elly, myśli Heidi. „Może to nie przypadek?”.

Mąż Ewy, ów bosman, po wojnie wrócił do Gdyni. Podobno chciał zostać z rodziną, nawet szukał śladów Heidi, był gotów uznać ją za córkę. Tak opowiadał Stanisław.

Ale wojna zbyt dużo zmieniła. Ewa wniosła o rozwód. Wyszła po raz drugi za mąż, wyjechała do Niemiec. Mieszkała w Bawarii, gdy Heidi szukała jej bezskutecznie w Polsce. Zmarła w 2001 r. „Boli. Mocno, bardzo mocno. Ile razy pomyślę, że była tak blisko, a nigdy się nie spotkałyśmy” – w oczach Heidi pojawiają się łzy.

Jeden z braci też już nie żył. Ale znalazła Stanisława.

***

Dopiero wtedy, w wieczór przed wyjazdem do Szczecina, Heidi odważyła się powiedzieć swoim dzieciom, że się udało. Że ma brata, i że go znalazła. „Chyba do samego końca bałam się, że coś zapeszę. Że nagle Stanisław odmówi. Że nagle się okaże, iż ja to sobie wszystko wyobraziłam i Stanisława nie ma”. Ale był, stał przed domem.

Dużo Heidi się nie dowiedziała podczas tego pierwszego spotkania. Tylko siedzieli, płakali i trzymali się za ręce. Nie, „tylko” to złe słowo – prostuje. Raczej: „aż”. Bo czuła się naprawdę w rodzinie, przyjęta tak ciepło. Była ulga i radość.

Już nie dowie się nigdy, dlaczego mama ją oddała. Ale dowiedziała się, że Ewa nigdy jej się nie wypierała, nie odrzuciła. To Heidi wystarcza.

Stanisław pokazał zdjęcia: mamy, braci, dziadków. Przynajmniej w ten sposób Heidi poznała mamę Ewę. I mogła uzupełnić galerię zdjęć rodzinnych na ścianie w domu, w Krefeld.

Co teraz? „Chcę pojechać na jej grób, położyć różę. To dopiero będzie koniec”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2013