Oaza na pustyni

“Jesteśmy dinozaurami - skarżyła się niedawno Martha Argerich. - Gramy dla pięciu procent ludzi, wkrótce nie będzie już dla kogo". Brytyjski krytyk Andrew Clark pisał ostatnio o muzyce klasycznej jako o “wymierającym gatunku". Inny głośny krytyk, Norman Lebrecht, przepowiadał, że “2004 będzie rokiem ostatnim klasycznego przemysłu płytowego...".

29.02.2004

Czyta się kilka minut

Dinozaury i Kasandry zapraszamy do Nantes, by zaczerpnęły nieco świeżego powietrza. Lebrecht przekonałby się ze zdumieniem, że na marginesie Szalonych Dni, w ciągu paru dni rozeszło się ponad dwadzieścia tysięcy płyt. Clarka zadziwiłaby skuteczność sugerowanych przezeń remediów: ruszyć wyobraźnią, odnowić sklerotyczną instytucję koncertu, wymyślić niekonwencjonalne strategie, by przyciągnąć młodych i profanów (zapomniał tylko o jednym: edukacja i praca od podstaw). Argerich stwierdziłaby z zaskoczeniem, że nie tylko “jest dla kogo grać", ale że zgoła trzeba uwijać się jak w ukropie, by sprostać zapotrzebowaniu.

Nantes, czyli pomór na Kasandry

Miasto we Francji, w którym “żyje się najlepiej", jak wykazała zeszłoroczna ankieta. Prowincjonalna mieścina, licząca razem z przedmieściami nie więcej niż 400 tysięcy dusz, w której na pięciodniowy festiwal La Folle Journée, poświęcony romantykom, sprzedano... 115 tysięcy biletów. O dziesięć tysięcy więcej niż w zeszłym roku, gdy fetowano włoski barok. Od dziesięciu lat, czyli od czasu, gdy René Martin zainicjował Mozartowskim fajerwerkiem to niezwykłe przedsięwzięcie, którego zazdrości dziś Francji cały świat, frekwencja wzrasta każdego roku średnio o 10 procent. Z dwóch dni festiwal wydłużył się do pięciu, Martin myśli już o całym tygodniu, by nadążyć za popytem. Szalone Dni Muzyki rozlały się też na cały region: w kilku miasteczkach Krainy nad Loarą i Wandei (Cholet, Challans, Sablé, Laval...), będących do niedawna muzyczną pustynią, odbywają się odtąd weekendowe maratony z udziałem międzynarodowych gwiazd, rozgrzewających się przed nantejskim szaleństwem.

W ciągu pięciu dni w samym Nantes, w dziesięciu salach kulturalnego kombinatu o nazwie Cité des Congrčs, wystąpiło ponad tysiąc renomowanych artystów, nie licząc tysiąca czterystu amatorów: uczniów szkół muzycznych i konserwatorium, członków zespołów dętych i chóralnych, domorosłych cymbalistów, harfistów i trębaczy. To oni tworzą ową tkankę kultury muzycznej, którą niezmordowanie dzierga od lat René Martin: chodzą na koncerty, rzępolą sobie a muzom, ich dzieci będą muzykami lub melomanami. Co lepsi trafiają do jednej z sal Pałacu Kongresów, inni produkują się na estradzie, usytuowanej w wielkiej hali, gdzie nieustannie kłębi się wielotysięczny tłum.

W tejże hali lub w kawiarni, księgarni, restauracji, na ruchomych schodach wiodących do sal koncertowych otrzeć się można o największe sławy. Przemieszane z tłumem, potrącane, raz po raz nagabywane przez Kowalskich - gwiazdy Pleyela i Carnegie Hall bywają początkowo zbite z tropu, lecz szybko się przystosowują i od tej chwili - stają się nałogowcami. Nantejskie szaleństwo działa jak narkotyk, artyści złapani w sidła przez René Martina chcą mieć co roku swoją dawkę, każdego roku wracać chcą do Nantes. Odnaleźli tam bowiem, jak podejrzewa ów czarodziej, dawno zagubiony sens: “Sądzę, że publiczność ich elektryzuje, galwanizuje ich ten tłum i magia Szalonych Dni. Tu są fale magnetyczne. Artyści przechodzą wciąż koło estrady w hallu, widzą te tysiące ludzi złaknionych muzyki, o uszach często dziewiczych - ludzi nie przychodzących tu po to, by sądzić lub krytykować, lecz po to, aby kochać. I artysta czuje to od razu: gdy wychodzi na scenę, chce dać z siebie wszystko. Fikają tu koziołka wszystkie nasze wyobrażenia o muzyce poważnej - jej kodach, ceremoniałach, rutynie. Muzyka tu po prostu - żyje".

Zagubiony artysta szuka sensu

René Martin lubi powtarzać, że miał dwa źródła inspiracji: jednym była wyprawa z córką na występ zespołu U2 na miejscowym stadionie, gdy pomyślał sobie nagle: a czemu to muzyka klasyczna nie mogłaby przyciągnąć podobnych tłumów, jak rock?; drugim zaś był Światosław Richter, którego przez wiele lat był agentem, organizując m.in. jego festiwal w burgundzkiej La Grange du Melay. Dlaczego jeden z największych pianistów stulecia odrzuca zaproszenia do Carnegie Hall, a występuje w zabitych dechami dziurach? A dlatego, żeby oddalić się od salonów, gdzie wszystko z góry jest ukartowane i zmierzyć się z wyzwaniem uszu świeżych, których niewinność obala wszelkie pewniki i a priori. Przed taką publicznością artysta jest nagi, musi znaleźć sposób, by ją wzruszyć, pozyskać i podbić.

Zadanie to niełatwe, a do tego jeszcze w Nantes - grając niemal za frajer - trzeba być stachanowcem w stanie nieustannej gotowości. Prawie bez prób, gdyż nie ma na to zwykle miejsca ani czasu, niektórzy występują po kilkanaście razy w parę dni. Ci, którzy mają chwilę wytchnienia, przysłuchują się koncertom innych. Co gorsza, poddają się nolens volens testom porównawczym, gdyż te same utwory proponowane są w kilku różnych wykonaniach. Jerzy Semkow, gdy podczas naszej rozmowy usłyszał z głośnika, że Emmanuel Krivine dyryguje tą samą uwerturą “Manfred", którą sam prowadził godzinę wcześniej, zaciągnął mnie czym prędzej za kulisy, by z niepokojem podpatrywać rywala. “Nigdzie w świecie nie mamy takiego kontaktu ani z publicznością, ani z kolegami po fachu" - mówi weteranka festiwalu, pianistka Brigitte Engerer. “Dopiero tu uczymy się zawodu" - wtóruje jej rodak, Francois-Frederic Guy.

Feliks i spółka

Jestem w Nantes już po raz czwarty, też zostałem narkomanem. Dziesiąte wydanie Szalonych Dni poświęcone było “Pokoleniu 1810 roku". Na 235 koncertach usłyszeć można było niemal wszystkie ważniejsze dzieła czterech wielkich romantyków: Chopina, Schumanna, Liszta i Mendelssohna.

Błyszczeli krótko, w jednym z piękniejszych dla Europy okresów, zanim po rewolucji 1848 roku (której nie przeżyli, wyłączając Liszta) spadła na nią czapa absolutyzmu. Polak, Węgier, Niemiec i Żyd-luteranin nawzajem się inspirowali i składali sobie hołdy. Chopin (choć w zasadzie nie cenił nikogo) dedykował Lisztowi swe “Etiudy", Liszt Schumannowi swą “Sonatę h-moll" (jedyne swe genialne dzieło), Schumann Lisztowi “Fantazję C-dur" (swój Everest inspiracji), Mendelssohn, nawet jeśli nie rozumiał “Mazurków", wszystkich trzech bronił hojnie jako wykonawca i dyrygent, a Schumanna wielbił z wzajemnością. Muzą tego pokolenia była Klara Schumann, bajeczna pianistka, żona Roberta i ulubiona partnerka Feliksa, a w centrum ich świata wyobraźni niepodzielnie królował fortepian. Jedynie Mendelssohn - geniusz najbardziej z tej czwórki wszechstronny - nie był tego mebla niewolnikiem. To zresztą jemu przede wszystkim - jakże niesłusznie wzgardzonemu przez potomność mistrzowi tego pokolenia - René Martin zadedykować chciał tegoroczne Szalone Dni.

Dla biednego Feliksa, którego na sto lat perfidny Debussy wbił we frak “eleganckiego, przyziemnego notariusza", było to święto, jakiego chyba nigdy pośmiertnie nie zaznał. Czy mógł marzyć o dniu, gdy w jednym miejscu usłyszeć można było kolejno, w różnych wykonaniach sonaty wiolonczelowe i skrzypcowe, młodzieńcze kwartety fortepianowe i cudowne tria, Oktet i “Sen nocy letniej", genialne kwartety smyczkowe, “Pieśni bez słów" i ze słowami, niezliczone psalmy i motety (od dwóch lat tylko tego słucham), “Te Deum" i “Magnificat", a nawet dwa wielkie oratoria, z których publiczność wyszła ze łzami w oczach: młodzieńczego “Paulusa", poruszającą replikę “Pasji Mateuszowej" Bacha, w znakomitym wykonaniu berlińskiego chóru RIAS i Akademie für Alte Musik - oraz dramatycznego “Eliasza", w równie świetnej interpretacji Kolończyków pod dyrekcją Petera Neumanna?

Paryżanie, warszawiacy i Moskale

Martin stworzył rodzinę, która nieustannie się rozrasta. Była cała francuska elita i znaczna część międzynarodowej. Łatwiej wymienić tych, którzy jeszcze nie dali się skusić: Argerich, Perahia, Sokołow, Pletniow, Kissin, Hillary Hahn, niewielu więcej. Chory Nelson Freire odwołał wszystkie występy, a do Nantes przyjechał, by nie zawieść swego przyjaciela i podbił publiczność “Koncertem a-moll" Schumanna pod batutą Jerzego Semkowa. Podobnie jak Nikołaj Ługański, blady jak trup, a zaskakujący arystokratyzmem i czystością tonu w “Koncercie f-moll" Chopina, z Emmanuelem Krivinem.

Chórów było z tuzin (RIAS, Accentus, ze trzy kolońskie, zespół Corboza z Lozanny), orkiestr jeszcze więcej. A najprzód - Sinfonia Varsovia (bohaterka powyższych dwóch koncertów), od lat już filar Szalonych Dni, zespół wyśmienicie zgrany, każdego roku lepszy, choć nie ma stałego szefa i gra po kilka razy dziennie wciąż pod inną batutą. To wyjątkowy skandal, że ta wspaniała orkiestra, reprezentująca Polskę na najbardziej prestiżowych imprezach, nie ma od lat własnej sali i wałęsa się z kąta w kąt, skazana na wegetowanie w Szkole Kolejarskiej w Warszawie, w nikczemnych warunkach, bez publicznych dotacji, które pozwoliłyby te warunki nieco ulepszyć.

Z kilkudziesięciu pianistów największe na nas wrażenie zrobił Borys Bieriezowski, dwumetrowy niedźwiedź, skrzyżowany z kolibrem: uszlachetnił i oderwał od ziemi “Etiudy transcendentalne" Liszta, zachwycając nadto inteligencją i giętkością wspólnego muzykowania z niemniej zdolnymi rodakami, jak skrzypek Dymitr Machtin i Aleksander Kniaziew - wiolonczelista, który wycisnął z nas ostatnie łzy. Słuchając go w “Sonacie wiolonczelowej" Chopina odkrywałem nagle w tym na pozór “muzycznym bękarcie" arcydzieło emocjonalnej architektury, a “Trio op. 49" Mendelssohna, wykonane w Nantes przez Bieriezowskiego, Kniaziewa i Machtina, stopiłoby Antarktydę, gdyby mogła je usłyszeć. Miałem wrażenie, słuchając Kniaziewa na żywo, że słucham młodego Casalsa: jedynego w dziejach wiolonczelisty, który nie gra, lecz “mówi": przemawia ludzkim głosem, jakby struny instrumentu były strunami w jego krtani.

Aleksander Kniaziew wygląda jak postać z Dostojewskiego, nikt normalny by mu dziecka ani samochodu nie powierzył. Jest profesorem w moskiewskim Konserwatorium i ponoć równie dobrze gra na organach, jak na wiolonczeli. Słychać to poniekąd w nagranym przezeń właśnie dla WARNERA komplecie “Suit wiolonczelowych" Bacha, o którym długo jeszcze będziemy dyskutować. W ostatnich paru latach zbiór ten przepastny nagrało niepotrzebnie tysiąc żółtodziobów. Kniaziewowi wystarczy jeden sztych smykiem, by zasiąść u boku Casalsa, Fourniera i Piatigorskiego na Parnasie wiolonczelistów.

Szaleństwo podbija świat

“115 tysięcy ludzi w ciągu pięciu dni, to niesłychane!". Jerzy Semkow, który zjawił się w Nantes po raz pierwszy, nie mógł przyjść do siebie. Zastanawialiśmy się wspólnie, czy coś takiego dałoby się przeszczepić do Polski. “Trzeba by mieć najprzód odpowiednie sale, tymczasem w Polsce buduje się wszystko, poza świątyniami muzyki" - mówił Maestro, po czym wpadł na świetny pomysł: “W końcu jest ten nieszczęsny Pałac Kultury, z tyloma salami, przynajmniej raz mógłby posłużyć szlachetnemu celowi!".

Semkow wierzy, że polscy muzycy przyłączyliby się do takiej imprezy z entuzjazmem, choćby i za śmiesznym wynagrodzeniem: “Trzeba zacząć nawet od garstki zapaleńców, a potem rozrośnie się to do wielkich rozmiarów. Festiwal w Nantes przywraca sens naszej z pozoru beznadziejnej walce o szesnastki i trzydziestki dwójki".

Sens ów odkryli już tymczasem inni, koncept Szalonych Dni przejąć chcą wszyscy. Już po raz trzeci nantejskie święto muzyki przenosi się w połowie marca do Bilbao w Hiszpanii, a z końcem kwietnia do Lizbony, gdzie stało się największą imprezą kulturalną Portugalii. Znamienne, że przeszczepieniu ulega też duch Szalonych Dni: publiczność w Lizbonie czy Bilbao zachowuje się tak samo, jak w Nantes: grzecznie czeka w kolejce, hałaśliwie manifestuje swój entuzjazm, żadnych incydentów ani zgrzytów, organizacja na złoty medal, szaleństwo uwięzione w szwajcarskim zegarku...

René Martin ma swoje metody: najprzód rdzeń, czyli siedmioosobowe stowarzyszenie CREA, które organizuje kilka wielkich festiwali. Następnie czterysta osób, zatrudnianych dorywczo podczas pięciu Szalonych Dni. Wreszcie około setki ochotników - lekarzy, profesorów, studentów - wyświadczających Martinowi przyjacielskie usługi. Poza przyjaźnią i synergią kluczem do sukcesu jest jednak praca od podstaw.

We wszystkich niemal szkołach Nantes i regionu wystawiane są spektakle, oswajające uczniów z tematyką Szalonych Dni, sklepikarzom oferuje się za 20 euro “pakiet promocyjny" (plakaty, płyty, losy pozwalające wygrać kompakty lub bilety na koncerty), knajpy przyrządzają okolicznościowe dania, tramwaje przystrojone są afiszami, publiczność dowożą do Cité des Congrčs darmowe autokary. A najbardziej zdumiewające jest zapewne to, że to dzieło publicznego ocalenia kosztuje w sumie grosze: budżet nie przekracza 2,5 miliona euro (głównie dzięki temu, że artyści godzą się na śmiesznie niskie stawki) - z czego blisko połowę kompensuje sprzedaż biletów (licznych, lecz tanich jak barszcz, od 6 do 14 euro), państwo i region dają grosze, a dziurę rzędu miliona euro łata z entuzjazmem socjalistyczna Rada Miejska Nantes. W przyszłym roku do “łańcuszka szaleństwa" przyłącza się Tokio: Japończycy szpiegowali w Nantes od wielu już lat, a pierwsze wydanie tamtejszych Szalonych Dni, poświęcone Beethovenowi, będzie niewątpliwie największym wydarzeniem muzycznym w całej Azji.

René Martin na tym jednak chce poprzestać. Trudno w końcu wymagać od jednego, maleńkiego człowieczka, by zbawił cały świat. Ma jeszcze tylko pomysł na piąty, “latający" festiwal: “Zorganizuję coś w rodzaju Igrzysk Olimpijskich. Miasta składać będą swe kandydatury, każdego roku jednemu z nich przyznamy prawo do urządzenia Szalonych Dni. Napraszają się już zresztą liczni kandydaci... Wszystkiemu nie podołam, mam już na głowie tyle różnych festiwali - Nantes, La Roque d’Anthéron, La Grange du Melay, wiele innych - ale to mógłby być piękny pomysł: co rok z ekipami techników i artystów z Nantes, Lizbony i Tokio przemieszczalibyśmy się do nowego kraju".

Dziesiąte Szalone Dni zakończyły się w niedzielę 1 lutego. René Martin zapowiedział mi, że w poniedziałek rano wraca do biura, wyrzuca wszystkie tegoroczne papiery i teczki, poza budżetem - i natychmiast, jak co roku, zabiera się do pracy nad następnym festiwalem. Jego tematem będą szkoły narodowe w Europie Środkowo-Wschodniej: Dworzak, Smetana, Bartók, Kodaly, Szymanowski, Sibelius, rosyjska Grupa Sześciu...

Dionizos bogiem przyszłości

Folle Journée to “klasyczny Woodstock", a może raczej - skrzyżowanie lunaparku z uroczystą komunią. A z wielu zdumiewających liczb, jedna zdumiewa najbardziej: ankiety wykazały, że spośród gości Szalonych Dni - aż 40 procent nigdy nie było wcześniej na koncercie muzyki poważnej.

I jeszcze jedno: jedną czwartą audytorium stanowią młodzi w wieku 16-22 lat, nie licząc paru tysięcy małych dzieci.

Glenn Gould, rzec by można, we wszystkim się pomylił. Przepowiadał śmierć koncertu, a umiera płyta, podczas gdy wszyscy garną się do muzyki żywej. Ale nie był aż tak złym prorokiem. Wykrochmalony, wyfraczony koncert także zdycha. Ludzie spragnieni są święta w jego ludycznym, towarzyskim wymiarze: prestiżowe muzea świecą często pustkami, a na monograficzne wystawy wielkich malarzy nie sposób się dostać. To jest wydarzenie, w którym każdy chce uczestniczyć.

Zresztą Gould niejedno trafnie przepowiedział: jego utopijny program, zgodnie z którym “każdy słuchacz będzie producentem swoich płyt", urzeczywistnia się na co dzień w Internecie (na razie żałośnie, lecz wszystko przed nami). A i płyta jest niezbędna: sam na sam z przestrzenią organowych labiryntów Bacha, uwięzionych w słuchawkach, we dwójkę przy kominku, gdy współgrają czułki i neurony... To zresztą wszystko pierwsze etapy wtajemniczenia, na drodze do tego, w czym René Martin, kochający muzykę nad życie i rozumiejący, jak Nietzsche, że bez niej życie nie ma sensu, widzi całą swoją misję: “W gruncie rzeczy marzę tylko o tym, aby każdy grał na jakimś instrumencie". Aby samodzielnie uszczknął istoty Szaleństwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2004