O życiu i śmierci

Skoro Jacek i Andrzej zginęli, to przecież każdy może zginąć, nie ma żadnej gwarancji ani nadziei. Idąc na wspinaczkę oddaję się przypadkowi, z tym większym ryzykiem śmierci, im trudniejszą drogę pokonuję.

15.04.2013

Czyta się kilka minut

Z Witoldem „Tutą” Jędrzejewskim (po lewej) na wędrówce w Tatrach przed przełęczą Lodową, wiosna 1967 r. / Fot. Juliusz Oleszkiewicz, zdjęcie z archiwum Henryka Wujca.
Z Witoldem „Tutą” Jędrzejewskim (po lewej) na wędrówce w Tatrach przed przełęczą Lodową, wiosna 1967 r. / Fot. Juliusz Oleszkiewicz, zdjęcie z archiwum Henryka Wujca.

Jestem tu po raz drugi. Legendarne ­Chamonix. Pierwszy raz ponad rok temu, początek listopada 2011 r., konferencja poświęcona ekonomii społecznej. Przyjechaliśmy nocą, otwieram drzwi balkonowe, wychodzę i coś mnie wpycha z powrotem do pokoju. Przede mną, ale prawie tuż przy twarzy, potężna ciemna ściana góry. Stałem tak nieporuszony nie wierząc, że ściana jest prawie na dotknięcie ręki. Oczywiście pierwsze wrażenie osłabło, ale nocny widok tych gór w świetle stopniowo przesuwającego się księżyca z gwiazdą był niesamowity.
Pomyślałem sobie, że jednak Pan Bóg nagrodził mi niespełnione marzenie lat studenckich – wspinaczki w Alpach w dolinie Chamonix.
Smak męstwa
Było to 50 lat temu. Studiowałem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim, mieszkałem w akademiku przy ul. Anielewicza 10a i gdzieś na przełomie maja-kwietnia 1961 r. Krzysztof Szymborski, kolega z fizyki i akademika, zapytał, czy nie pojechałbym z nim w Tatry na wspinaczkę. Miałem wprawdzie 20 lat, ale dotąd w żadnych górach nie byłem. Na wsi biłgorajskiej, skąd do stolicy przyjechałem, takowych nie było, ale za to z małpią zręcznością potrafiłem łazić po ścianach akademika i między akademikiem a kominem kotłowni. Szymborski, który już trochę się wspinał, zauważył to. Teraz wybierał się w Tatry, więc zaproponował mi uczestnictwo w wyprawie.
Jedziemy najpierw do Krakowa autostopem, po drodze, korzystając z przydrożnych drzew, uczymy się niezbędnej sztuki zjeżdżania z użyciem liny. W Krakowie nocujemy u rodziców Andrzeja Mroza, początkującego, ale fantastycznie zapowiadającego się młodego wspinacza. Andrzej z Krzyśkiem planowali wspólne drogi w otoczeniu Hali Gąsienicowej. Niestety Andrzej tydzień wcześniej w czasie próby wejścia kominem Świerza na Zadnim Kościelcu dostał kamieniem i do wspinaczki się raczej nie nadawał.
Tam właśnie, w Krakowie, leżąc w śpiworze na podłodze, usłyszałem pierwszy raz o Chamonix. Nocą Andrzej z Krzyśkiem marzyli o sezonie wspinaczkowym w Chamonix, i ja także zostałem wtedy zainfekowany nieznanym miejscem, znajdującym się w samym sercu Alp.
Następnego dnia jedziemy w trójkę do Zakopanego, nagle nad horyzontem po raz pierwszy widzę zębatą panoramę Tatr, z białymi płatami śniegu w dolinach i na szczytach – niezapomniany widok. W Zakopanem robimy zakupy, a wieczorem z pełnymi plecakami wspinamy się doliną Jaworzynki na Halę Gąsienicową. Plecak mam ciężki, podejście strome, zimna noc i gwiazdy nad głową, serce chce wyskoczyć z klatki piersiowej, ale nie mogę dać po sobie poznać, że jestem od nich słabszy.
Nocujemy, nie pamiętam już, czy w Księżówce czy Betlejemce, oczywiście na waleta. Rano ruszamy pod komin Świerza na Zadnim Kościelcu. Andrzej Mróz nie chce uznać się za pokonanego, próbują z Krzysztofem zrobić jakiś nowy wariant tej drogi. Jednak nic im nie wychodzi. Decydują więc, aby dla rozgrzewki pokazać mi, na czym polega wspinaczka – zrobić grań Kościelców. Biorą mnie w środek, zarazem dając najcięższy plecak. Rzężę na grani, zwłaszcza na tak zwanej „szafie”, zębami prawie wpijam się w skałę i pokonuję trudności. Pierwsza droga wspinaczkowa zaliczona!
Taki był chrzest bojowy, mój pierwszy raz w górach, pierwszy raz w Tatrach Wysokich i pierwsza wspinaczka. Później dowiedziałem się, że drogę popularnie nazywa się „Granią praojców”.
Andrzej Mróz wraca do Krakowa, a my z Krzysztofem, posługując się przewodnikiem Witolda Paryskiego, zaczynamy robić wszystkie możliwe drogi w otoczeniu Hali, zwłaszcza na Zamarłej Turni.
Któregoś dnia zaczepia nas legendarna „Kwakwa”, pełniąca dyżur GOPR-owski w Murowańcu, i mówi: „Chłopaki, wiem, że waletujecie w Betlejemce, chodzicie na wspinaczki, ale wpisujcie się przynajmniej do książki”. Chodziło oczywiście o księgę wyjść w schronisku – tak też zrobiliśmy. Ukoronowaniem naszych dróg była „Motyka” na Zamarłej, poczułem się na niej prawdziwym taternikiem i posmakowałem radości pięknej wspinaczki.
To był chyba ten moment „ukąszenia taternickiego”: ryzyko i poczucie pewności, radość z pokonania trudności. Wchodziłem na szlak, na którym widziałem przed sobą legendarnych bohaterów, którzy uosabiali cnoty prawdziwego męstwa.
Z gór na ziemię
Opowiadam to wszystko nie tylko, by pokazać początki drogi wspinaczkowej w tamtych czasach. Chcę otworzyć drugi rozdział tej opowieści, poświęcony tragedii śmierci w górach, a zatem także tragedii śmierci naszej: mojej, twojej, każdego.
Wiąże się to z moim drugim, czyli właśnie dzisiejszym pobytem w Chamonix. Urzeczony pierwszym pobytem, postanowiłem przyjechać tu z żoną, chociaż na tydzień. Zostaliśmy zaproszeni przez przyjaciół, których kiedyś jako młodzież KIK-owską wodziłem po różnych ostępach polskich gór, a teraz czujemy się u nich jak u siebie w domu. Pani domu jako lekturę podsunęła książkę Olgi Morawskiej „Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu”. Książka jest opowieścią, a właściwie rozmową o przypadkach śmierci w górach sławnych polskich wspinaczy, ale także o śmierci zdarzającej się w warunkach naturalnych, i o tym, jak sobie z tym radzą bliscy.
Znalazłem się tu w Chamonix w chwilę po tym, jak w Karakorum w zejściu z Broad Peak zginęli na początku marca dwaj wybitni polscy wspinacze, Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka. Czterech ich weszło na szczyt, który zdobyli po raz pierwszy zimą! Ale tylko dwaj, Adam Bielecki i Artur Małek, dotarli bezpiecznie do obozu IV.
Tragedia w górach jest dla mnie zawsze poruszająca. Tym jednak razem dramatyczna śmierć uruchomiła w internecie mnóstwo komentarzy, często (jak to w internecie) ludzi, którzy z wyżyny niewiedzy, przekonani o swojej absolutnej mądrości, odsądzali od czci i wiary ryzykanctwo zdobywców i samo uprawianie alpinizmu. Oburzałem się na ich pogardliwy, wyższościowy ton, a jednocześnie ciągle miałem w pamięci ten taniec ze śmiercią, jakim mimo wszelkich nowoczesnych udoskonaleń jest alpinizm.
Ciągle pamiętam swojego pierwszego partnera na kursie skałkowym, który niezwłocznie (1961 r.) po wyczynach na Zamarłej zaliczyłem. Jacek Dyzma Woszczerowicz, syn wielkiego polskiego aktora, fantastyczny młody człowiek, wspinał się lekko i precyzyjnie, miał kilkanaście lat. Gdybym był dziewczyną, natychmiast bym się w nim zakochał. Po pierwszym kursie staliśmy się przyjaciółmi, ale nie pasowałem do jego pasji: góry i wspinaczka pochłonęły go całkowicie, spędzał każdy możliwy czas w górach, trenował na dębach w Lasku Bielańskim, na bunkrach w Czosnowie.
Zwrócił na siebie uwagę doświadczonych taterników, w schronisku Morskiego Oka poznał Janusza Kurczaba, z którym wkrótce związał się liną.
W kwietniu 1964 r. jak grom spadła na mnie wiadomość, że zginął w słowackich Tatrach, robiąc z Januszem Kurczabem rozpoznanie przyszłej drogi. Miał 19 lat i spłonął jak feniks. Byłem na jego pogrzebie na cmentarzu Powązkowskim, pamiętam martwą, nieruchomą twarz jego ojca. Nie mogłem się zgodzić, że to, co miało być cudownym dziełem sztuki, leży w trumnie i wkrótce zmiesza się z ziemią.
Podobny, drugi wypadek – śmierć Andrzeja Mroza. Spełnił swoje marzenie, znalazł się w Chamonix, pięknie wspinał się w masywie Mont Blanc i zginął 19 lipca 1972 r. na Aiguille Blanche. Śmierć bliskiego przyjaciela, potwierdzona śmiercią Andrzeja i kolejnymi tragediami wielkich polskich wspinaczy, otrząsnęły mnie samego. Jeżeli tacy zdolni, Jacek i Andrzej zginęli, to przecież każdy może zginąć, nie ma żadnej gwarancji ani nadziei. Idąc na wspinaczkę oddaję się przypadkowi, z tym większym ryzykiem śmierci, im trudniejszą drogę pokonuję.
Nie jesteś sam
Myślę o nich z najwyższym uznaniem, podziwiam ich i zazdroszczę, że zmierzyli się z niemożliwym. Ale kolejny raz nie mogę uwierzyć, nie mogę się z tym pogodzić, że giną jak walczący rycerze. Nie mogę im zakazać, żeby nie wyruszali w to straszne nierozpoznane-nieznane. Tajemnicze ryzyko jest wyzwaniem dla nich nie do powstrzymania, które wciąga całkowicie, pochłania aż do zatracenia siebie samego.
Ale chciałbym im przekazać najważniejsze stwierdzenie: wiem, że nie jestem sam. To jest najważniejsze stwierdzenie moje, jako człowieka: Nie jestem sam.
Nieważne, czy jestem związany z mamą, z żoną, z synem, córką, przyjacielem, czy w ogóle z kimś konkretnym. Nie jestem sam na tym świecie, nie mogłem tu się znaleźć sam, nie jestem odpowiedzialny tylko za siebie. To jest właściwie jedyny sens naszego życia na tym świecie, wszystko inne jest niepewne, nieuzasadnione. Łączy nas wspólny los wobec nieznanego świata. Nie mogę więc myśleć tylko o sobie, nie mogę zostawić innych, póki to jest w mojej mocy, muszę z innymi razem pokonywać bezsens tego świata, a może zabrzmi to bardziej optymistycznie: razem szukać, a nawet tworzyć sens tego świata. Tak więc nie powinienem oddawać życia dla samego siebie. To bliskie jest solidarności.
Tak mniej więcej myślałem, obserwując tragedie kolejnych wielkich ludzi, bo za takich uważam tych zdobywców. Przeczytałem książkę Morawskiej „Góry na opak”, przeczytałem książkę Stefana Cieślara „Pasja gór” – Polaka, który urodził się pod Chamonix, wspinał się wyśmienicie i zginął w Himalajach w wieku 36 lat. Obie książki przeniknięte są atmosferą śmierci.
Te dramaty rozgrywające się w najwyższych partiach gór, w skrajnie trudnych warunkach są wciągające, ale jednak to życie jest naprawdę fascynujące, to my żywi, ekscytując się tymi przygodami, myślimy, analizujemy i staramy się chociażby o krok posunąć nasze rozumienie świata, a więc nadać sens temu światu. Bo odkrywając jego tajemnice, rozumiejąc lepiej ten świat i nas w tym świecie, nadajemy mu sens i sens naszemu w nim istnieniu.
Nie ma nic ważniejszego.

HENRYK WUJEC (ur. 1940) – fizyk, opozycjonista, polityk. Członek Komitetu Obrony Robotników, redaktor podziemnego pisma „Robotnik”, działacz „Solidarności” internowany w stanie wojennym, sekretarz Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, uczestnik obrad Okrągłego Stołu. W latach 1989–2001 był posłem na Sejm, obecnie jest doradcą Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego ds. społecznych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2013