Miłość i więzienne muchy

Pół wieku razem... Jak to się robi? Oto „Tygodnikowy” wywiad na walentynki: z Ludwiką i Henrykiem Wujcami rozmawia B. Strzelczyk.

08.02.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

LUDWIKA WUJEC: Albo tu niech pan spojrzy. Cały stos świetnych książek o matematyce i fizyce. Od biedy się mieszczą, choć, jak pan widzi, nie wszystkie. Stoją od kilku tygodni na ziemi. Trudno się rozstawać z książkami. Jakie by one nie były. A Henio teraz jeszcze te papierzyska liczne z Kancelarii [Prezydenta – red.] przywiózł. Musiałam dokupić komódki z szufladami, i w torbach foliowych te papiery wepchnięte tam leżą teraz bez ładu i składu.

BŁAŻEJ STRZELCZYK: A ta tutaj półka?

LW: To są książki KOR-owskie. I ta półka płynnie przechodzi w solidarnościową. Ileż myśmy mieli awantur o sprzątanie tego wszystkiego.

HENRYK WUJEC: (woła z kuchni) Nie można robić porządku w papierach, bo wtedy wszystko zginie.

Jak to jest z tym sprzątaniem?

LW: Czasem się staramy. Ja mówię: „no, ale to trzeba wyrzucić”. On z kolei: „daj spokój, Ludka, ułożymy specjalną kupkę”. To ja mu na to już – no, powiedzmy – wyraźniej, że gdzie my tę kupkę postawimy? I ta dyskusja trwa od lat. Wczoraj nawet się o to trochę spieraliśmy. I on mówi na koniec tak: „Najpierw mnie grzecznie zapytałaś. To ja ci grzecznie odpowiedziałem. A ty zaczynasz na mnie krzyczeć”.

HW: (nadal z kuchni) Bo sam rzadko krzyczę.

LW: To prawda, ale używasz liczby mnogiej. Mówisz „my ułożymy”.

HW: Siadajcie, bo chcę rozjaśnić jeszcze jedną wątpliwość. Gdy byłem kawalerem, to wszystko miałem uporządkowane, a od kiedy jestem z tobą, to ty nieraz robisz porządki, i wtedy ja tracę jasność, gdzie co mam.

LW: Niech pan tego nie słucha, w tej chwili to on obrzydliwie konfabuluje.

To jest Państwa czwarty wspólny dom.

LW: Pierwsza była kawalerka na górnym Mokotowie. Przy Malawskiego, w klasycznym wieżowcu z wielkiej płyty.

Który rok?

HW: Myślę, że początek 1969.

Jaki metraż?

LW: Tak zwane M2, chociaż to była kawalerka. Mieliśmy wnękę kuchenną. Bardzo sympatyczne miejsce. Jedną miało to mieszkanie wadę, mianowicie: szczytową ścianę. Gdy była seria ostrych deszczów, to woda przedostawała się przez nią do mieszkania i sikała strumieniami. Spaliśmy na tzw. jogach. Dwa materace na podłodze. To było nasze łoże. W tamtych czasach była moda na maty słomiane, i myśmy je zawiesili na tej ścianie szczytowej. Po ulewach te maty straszliwie gniły.

HW: Mimo wspaniałego rozwoju budownictwa socjalistycznego, zdarzały się usterki. Rzeczywiście ta woda znalazła jakieś ujście w ścianie, więc sikała. Przypomniała mi się taka anegdota. Do Polski przyjechał pewnego razu prezydent de Gaulle…

LW: No nie, ileż można, ja tego nie słucham (wstaje od stołu).

HW: De Gaulle zwiedza Wilanów, oprowadza go Gierek. Generał wskazując na meble pyta: „Te meble to hebanowe?”. A Gierek na to: „E, nie, cheba stare”.

LW: Tylko że ta anegdota była o Ochabie. Ale rzeczywiście ona pokazuje, jak naród kochał swoich przywódców i przy każdej okazji robił z nich idiotów.

U Państwa był więc heban? Wysoki połysk?

LW: Mahoń to był. Meble z Wyszkowa, bardzo wówczas popularne. Ale broń Boże wysoki połysk. Myśmy byli nowocześni, więc był mat.

HW: Wyobrażasz sobie, Ludka, myśmy mieli mahoniowe meble!

Na bogato.

LW: To były akurat najtańsze meble. Mieszkaliśmy tam na kocią łapę.

HW: Żadnej łapy tam nie widziałem.

LW: Na kocią łapę znaczy, że bez ślubu.

Skandal?

LW: Nie, skąd. Nikt się tym wtedy specjalnie nie interesował. Może byłoby trudniej, gdyby było dziecko. Ale kocia łapa znacznie bardziej powszechna jest w tej chwili.

Państwo poznali się w latach 60.

HW: Trzeba będzie ujawnić trudne momenty.

LW: Trudny był taki, że ja, zanim związałam się z Heniem, trzy lata byłam mężatką. Taki, ot, trudny moment. Moje pierwsze małżeństwo było nieudane, ale szczęśliwie dla wszystkich rozstaliśmy się grzecznie i pokojowo. Nikomu nie komplikowaliśmy życia. Nawet bez zniszczenia przyjaźni, ponieważ mój pierwszy mąż i Heniek się przyjaźnili. A Henia poznałam w 1961 r., byliśmy razem w radzie wydziałowej Zrzeszenia Studentów Polskich. Tam się lubiliśmy, różne rzeczy razem robiliśmy. Henio z kolegami z akademika założył klub dyskusyjny, na który ja również przychodziłam. Były też inne debaty. Np. katolicy z akademika i ZMS-owcy z wydziału zorganizowali dyskusję – porównanie myśli społecznej XXII Zjazdu KPZR i encyklik papieża Jana XXIII. Do dziś pamiętam, że kilka razy czytałam, analizując zdanie po zdaniu, „Mater et magistra”.

„Katolik z akademika” brzmi jak uszczypliwość.

HW: Myśmy z kolei mówili na nich „czerwoni z ZMS-u”, ale mogliśmy spokojnie rozmawiać, bo zawiązywały się przyjaźnie.

LW: Które zresztą trwają do dziś. Na studiach mieliśmy kilka grup przyjacielskich. On kocha się w górach. Miał znajomych, z którymi jeździł na wypady i rajdy, tam się wyżywali. Bo musi pan wiedzieć, że Heniek taki zupełnie normalny to nie jest. To jest szaleniec. Tu skakał, tu się wywracał, tu dla żartów się z kimś pobił, tu wspinał. Jego znajomi byli przyzwyczajeni do Heniowego wolnego sposobu życia. Nazywali go Ptaszyna.

I nagle zjawiła się dziewczyna.

LW: Oni byli tym strasznie przejęci. Bo jak to: Henio zwiąże się na stałe? Ta Ludka ściągnie go na ziemię i przytrzyma. Mówili, że temu wolnemu ptaszynie skrzydła spętam.

HW: Ale też trzeba powiedzieć, że Ludka ich sobie kupiła swoim zachowaniem. Była bezpośrednia i prostolinijna. Zachowywała się przyjaźnie i szybko ją polubili.

Ustalmy fakty: katolik z Biłgoraja przyjeżdża do Warszawy, zostaje członkiem Klubu Inteligencji Katolickiej i zakochuje się w Żydówce, w dodatku z ZMS. Co między Państwem zaiskrzyło?

LW: Liczyliśmy się ze swoimi opiniami. Jak się później okazało, w tamtych czasach nawet nie zdawałam sobie sprawy, że Heniek tak bardzo ceni moje zdanie. Ja natomiast niezwykle ceniłam zdanie Heńka. Uważałam go… Heniu, zatkaj teraz uszy, bo takich komplementów to chyba jeszcze nie słyszałeś. Ja naprawdę go uważałam za wzór prawego człowieka. I tak sobie powiedziałam w myślach: „No, kochana moja, jak ty z nim zaczynasz kręcić, pamiętaj, że to musi być poważna sprawa. Nie ma miejsca na żarty, złe traktowanie. Takiego faceta ty nie możesz skrzywdzić”. To był mój monolog wewnętrzny.

Heniek jest też bardzo odważny. Np. na spotkaniach publicznych zadawał pytania, których ja – w obawie przed kompromitacją – bałam się zadawać. Bardzo mi to imponowało.

A w drugą stronę?

HW: Powiedziałbym, że prawość. W akademiku miałem różne grupy znajomych. Jedni grali w pokera, inni dużo pili, niektórzy by się na śmierć zagadali na temat cząstek elementarnych. Mój krąg przyjacielski był związany ze środowiskiem KIK-owskim. Z kolei środowisko Ludki, związane z ZMS-em, było trochę inne. Wcale nie tak strasznie ideologiczne. A w rozmowach było widać uczciwość i prawość. Sam byłem poszukujący. Człowiek młody bada różne sprawy, dowiaduje się. W tamtym czasie pytałem Ludkę o zdanie, radziłem się w trudnych sprawach. To się przerodziło w gorącą przyjaźń. A później miłość.

Pamięta Pan pierwszą wizytę w domu swojej dziewczyny?

HW: Mama Ludki była bardzo ciepłą osobą. Mieszkała niedaleko Wydziału Fizyki, więc wpadaliśmy do niej czasem na herbatę. Ale z pierwszą wizytą nie mam specjalnych skojarzeń. Chociaż pamiętam, jak pewnego razu mama Ludki wzięła mnie na rozmowę. Spytała wtedy z przejęciem, czy mam poważne zamiary wobec córki. Odpowiedziałem twierdząco.

LW: Chyba nawet ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, że ty masz poważne zamiary.

HW: Ale obawy mamy były w pełni uzasadnione. Było już jedno nieudane małżeństwo.

LW: Heniek był ze wsi. Sweter miał zawsze skurczony i za krótki. Koło elegancji to w ogóle nie leżało. Ale był troskliwy, np. przyszedł kiedyś do mojej mamy do domu, siedzimy, pijemy herbatę, a on mówi nagle: „o, żarówka się przepaliła”. I od razu wchodzi na stół, wykręca i wkręca nową.

Gdzie się wtedy chodziło na randki?

LW: Dużo siedzieliśmy w domu. I odwiedzaliśmy przyjaciół. W związku z tym, że nikt nie miał telefonu, to wpadało się bez zapowiedzi.

Kawiarnie? Dancingi?

LW: Dancingi nigdy. Ja szalenie lubiłam chodzić do baru owocowego obok placu Konstytucji na krem sułtański.

HW: Były prywatki. Chodziliśmy też słuchać taśm do znajomych.

Taśm?

HW: Okudżawa, Wysocki, Galicz. To była nasza poezja. Wtedy jeszcze w Polsce nie mieliśmy bardów. Te rosyjskie utwory brzmiały lepiej niż polskie. W nich była jakaś tajemnica i bunt. Ballady Okudżawy były pełne treści. U nas to „rudy, rudy rydz” – piękna oczywiście piosenka, ale bez przesłania. Woleliśmy „Modlitwę” Okudżawy.

A co się piło?

LW: Wino.

HW: Węgierskie głównie.

Egri bikavér.

HW: Dokładnie.

LW: Kadarkę też piliśmy. Wermuty… Oj, te wermuty.

HW: Ale w ogóle nie piliśmy tych patykiem pisanych. Co innego te bułgarskie wina.

LW: Sofia. Później już, gdy się rozpowszechniła coca-cola w Warszawie, to się piło też wódkę z colą.

HW: Ja sobie nie przypominam takich dziwactw.

LW: No jak to, była jedna taka prywatka, sama widziałam, jak chłopaki, twoi zresztą koledzy, rozlewają. Na tej samej prywatce! No i przy tym wszystkim to się tańczyło.

Do czego?

LW: Beatlesi głównie. Co akurat leciało.

I kocia łapa się w tych okolicznościach skończyła, prawda?

HW: W którymś momencie doszliśmy do wniosku, że miłość potrzebuje deklaracji wobec przyjaciół. Ja uważałem, że powaga sprawy wymaga, żebyśmy zostali małżeństwem. Ludka też. Na ślub przyszli nasi wychowankowie: Ludki ze szkoły, w której uczyła, i moi z KIK-u.

Co to był za ślub?

LW: Ślub był piękny. I wywołał pan właśnie naszą piosenkę z wesela. Wtedy utwór „Ach, co to był za ślub” był szalenie popularny. Gdy myślimy dziś o naszej młodości, to z tyłu głowy dźwięczy ta melodia. Wesele odbyło się w mieszkaniu znajomych. Gigantyczne mieszkanie – 70 metrów? Ślub był cywilny, a wesele fantastyczne. Bawiliśmy się świetnie. Oczywiście muzyka była z adaptera albo z taśm. Później te wszystkie taśmy, a miałam bardzo dużo różnych, te świnie… to znaczy ubecy mi zabrali.

HW: Jako domniemane narzędzie przestępstwa.

LW: Na drugi dzień po weselu przyszliśmy do tego mieszkania posprzątać. I gdy już skończyliśmy, odbyła się ze znajomymi poważna rozmowa na temat sensu brania ślubu. Pytanie, które się tam przewijało, brzmiało tak, jak brzmi zresztą wielokrotnie dziś: „czy ten papierek coś zmienia?”.

HW: Dla mnie to było ważne doświadczenie. Decyzja o miłości wymaga oświadczenia publicznego.

Kolejne mieszkanie już w latach 70.

HW: Tak jest. Wydaje mi się, że ’71 r.

LW: To było na Maklakiewicza. Piąte piętro. Dwa pokoje i ślepa kuchnia.

HW: Wysoki standard, nie ma co. Można powiedzieć, że mieliśmy nawet salon.

LW: Trzeba przyznać, że człowiek z mieszkania na mieszkanie dorabiał się większej liczby rzeczy. Tak jak w pierwszej kawalerce stanęliśmy prawie z niczym, tak w kolejnym mieszkaniu kilka rzeczy już mieliśmy.

HW: Pożyczyłem czterokółkowy wózek z Tewy [fabryka półprzewodników – red.], w której wtedy pracowałem, i kilka rundek musiałem zrobić. Z akademika, gdy się wynosiłem, to miałem węzełki. Wie pan, książki przewiązane sznurkiem.

I urodził się Paweł, Państwa syn.

LW: Pawełek był zdrowym dzieckiem, dobrze spał. Trzeba przyznać, że zachowywaliśmy się dość niefrasobliwie. Potrafiliśmy wyjść gdzieś wieczorem i zostawić go śpiącego. Oczywiście nie na długo.

Opieka społeczna by się dziś Państwem zainteresowała.

LW: Pewnie tak. Ale na szczęście to, co zaraz opowiem, wydarzyło się dość szybko. Otóż zostawiliśmy go pewnego razu na noc. Wróciliśmy po godzinie, może dwóch, otwieramy drzwi i słyszymy, jak Pawełek woła „mamo, mamo”. Wyszedł z łóżeczka i zaczął mnie szukać. Na szczęście nie zdążył się zorientować, że nas nie było. Przerażające. Co by było, gdybyśmy przyszli nieco później? Od tamtego razu już nigdy nie zostawiliśmy go samego.

Kolejne mieszkanie?

HW: Na Neseberskiej.

To słynne, KOR-owskie. 

HW: Przeprowadziliśmy się tam w styczniu ’76 r.

Znacznie większe.

HW: Ponad 60 metrów.

LW: To były niskie, czteropiętrowe bloki, ale też z wielkiej płyty. I, proszę sobie wyobrazić, te surowe, betonowe ściany nie były otynkowane. Na beton przyklejono tapety. Oczywiście tapety zdarzają się piękne i estetyczne, a te były takie jak papier pakowy.

HW: Szary kolor w ciapki.

LW: Nie. Brudnoszary był, w taką białą, też brudną kratę.

HW: Oczy bolały.

LW: Później wpadliśmy na pomysł, że zamalujemy te tapety na biało.

Państwa adres domowy był w stopce redakcyjnej „Robotnika” – pisma KOR-owskiego. 

LW: Przez nasze mieszkanie przewijało się wtedy rzeczywiście dużo ludzi. Gdy ktoś z Polski mówi, że u nas był, to chodzi mu właśnie o Neseberską.

HW: Przychodzili do nas często ludzie nieznani, którzy adres mieli z „Robotnika”.

Potem była Solidarność, stan wojenny, internowania, więzienie.

LW: Heniek siedział w więzieniu, ja redagowałam „Tygodnik Mazowsze” i jeszcze robiłam remont mieszkania. Udało się załatwić klepki na podłogę, wyburzyłam jedną ścianę. To miała być taka niespodzianka dla Henia. Oczywiście się nie udała, bo Pawełek na widzeniach opowiadał tacie, co się dzieje w domu.

HW: „Tatusiu, mama z naszego pięknego mieszkanka zrobiła jeden wielki przedpokój”.

Pamiętają Państwo swoje listy więzienne?

LW: No oczywiście. Mam też zachowane listy Pawła, gdy oboje byliśmy internowani. Fantastyczne i pełne rysunków. Głównie kolejnych faz rozgrywanych meczów. Rozrysowywał trasy biegu piłki, podpisywał nazwiska tych, którzy tę piłkę sobie podawali.

A co jest w Państwa listach z okresu więzienia i internowania?

LW: Heniek pisze bardzo pięknie. Więzienna korespondencja jest trudna, bo cała przechodzi przez cenzurę. Piszesz i wiesz, że czyta ktoś z zewnątrz. Masz blokadę, bo nie będziesz przecież wylewał intymności. W naszych listach bardzo intymnych emocji nie ma. Heniek pisał dużo, ja mniej.

HW: Ja miałem więcej czasu, a ty byłaś ciągle w ruchu. Gdy się jest ze sobą kilka lat, to związek wypracowuje jakoś automatycznie wspólny język. Szyfr zrozumiały tylko dla nas. Ja np. przywoływałem w liście tytuł jakiejś książki i Ludka od razu wiedziała, o jakie wydarzenie z naszego życia mi chodzi.

LW: Henio opisywał też przyrodę. Zarówno Heniek, jak i Andrzej Gwiazda, który też do mnie wysłał kilka listów, opisywali roślinki ze spacerniaka. A pamiętasz, jak pisałeś mi o muchach?

HW: (uśmiecha się) Chodziłem w więzieniu czytać akta. Dostawałem grube tomy do czytania. To był taki przykaz od prokuratora. Niektórzy to olewali, ale ja – fizyk z wykształcenia – uważałem, że należy czytać każdy dokument. W tym pomieszczeniu, gdzie czytaliśmy akta, latały trzy czy cztery muchy. Ludziom się wydaje, że muchy są chaotyczne. Ale jak się na nie patrzy dłużej, zauważy się, że mają dość uregulowany sposób latania. Zygzakowate tory lotów. I odbywa się między muchami walka polityczna. Bo one starają się usiąść na czubku żarówki. I wygrywa oczywiście najsilniejsza.

Mąż pisał listy o muchach. Nie pomyślała Pani: „zwariował w tym więzieniu”?

LW: W żadnym wypadku. To były wybitne traktaty o muchach. Ze świetnym zresztą, Heniowym poczuciem humoru.

Robił mi też ciekawe prasówki. Dostawał „Trybunę Ludu” i miał czas na uważną lekturę. Czytał to od dechy do dechy. Co on tam potrafił znaleźć!

HW: Pamiętam jedną historię z tych prasówek. Komisarz wojskowy gdzieś w Elblągu odwiedził zakład produkcji serów. Dziennikarze zamieścili w artykule jego wypowiedź, która brzmiała mniej więcej tak: „Da się zauważyć tąpnięcie w serach twardych”. No i ja to pisałem Ludce w listach: „Kochana, przeczytałem bardzo ciekawą rzecz w prasie, warto się zapoznać itd.”. Nie wiem, czy ten cenzor, który czytał te nasze listy, widział w tym żart.

To były listy docierające drogą oficjalną. A grypsy?

LW: Na początku listy nieoficjalne przekazywali więźniom księża. Jeśli chodzi o grypsy na Olszynkę, to przynosili księża z Puławskiej, z kościoła św. Michała, np. ks. Chowańczak, natomiast na Białołękę głównie o. Opiela i ks. Sikorski. Później, gdy już wyszłam z internowania i przychodziłam do Henia na widzenia, też przekazywałam grypsy. W paczkach z jedzeniem.

A co to za historia z grypsami Gai do Jacka Kuronia?

HW: Ja siedziałem w celi z Januszem Onyszkiewiczem. Mieliśmy wiele widzeń. Z jednej strony moja rodzina, z drugiej do Janusza przychodzili koledzy naukowcy, bo uczelnia zażyczyła sobie specjalnych widzeń ze swoim pracownikiem naukowym. Ludka przynosiła w staniku grypsy od Gajki do Jacka. Ja je chowałem w spodniach. Nasza cela sąsiadowała z celą Jacka, więc zrobiliśmy dziurę w ścianie i przekazywałem mu te listy Gajki.

Są Państwo razem blisko 50 lat.

LW: Chce pan zapytać, jak to się robi?

Jak to się robi?

HW: Musi być wzajemna fascynacja. Nikt nie jest taki sam. Myślę sobie, że w Ludce jest coś, czego ja nie mam. To jest coś bardzo ciekawego i niełatwego do poznania w ciągu jednego czy dwóch dni. Poznaję non stop. To, że pochodzimy z różnych środowisk i mamy bardzo różne, czasami dramatyczne doświadczenia, nas zbliżało. Bieguny różnoimienne się przyciągają.

Obchodzą Państwo walentynki?

LW: Nie. Ale lubimy świętować. Obchodzimy imieniny, urodziny. Zbliża się Wielkanoc, bardzo ważny czas. Lubimy też Boże Narodzenie. Nie przeszkadza nam oczywiście, że ktoś obchodzi walentynki. Każdy powód do świętowania jest ważny. Także dla związku. Bo gdy się tylko pędzi za swoimi sprawami i nie ma się miejsca na święto w rodzinie, to od razu zaczyna się na siebie warczeć. Ze zwykłego zmęczenia. A świętowanie, dobra kolacja z przyjaciółmi zmienia klimat, pozwala na więcej ciepła.

Kłócą się Państwo?

LW: Jest oczywiście napięcie wynikające z różnicy temperamentów. Ale rozstania „na zawsze” mamy już chyba za sobą. Jeszcze w czasach młodości kilka razy się rozstawaliśmy. Zawsze z hukiem i zawsze o jakieś duperele. Najmocniejsze nasze rozstanie na zawsze trwało chyba ze trzy godziny. To, co nas trzyma, to nie tylko wzajemna fascynacja sobą, ale też wspólne pasje. Ciągle się siebie radzimy, dyskutujemy. A ja, owszem, jestem wybuchowa.

HW: Rozładowanie napięcia jest czasem potrzebne. Pamiętam, jak kiedyś Ludka się wzburzyła i czymś cisnęła o ziemię. Żeby pokazać jej, jakie to brzydkie, sięgnąłem po pierwszą z brzegu zabawkę Pawełka i cisnąłem nią. Rozsypała się na kawałki. Później sklejałem ją całą noc.

LW: Bo ty nią cisnąłeś pedagogicznie. Ale w tobie takich złych emocji nie ma. W miłości chyba o to chodzi, żeby wszystkie emocje były szczere. Nie ma tu miejsca na fałsz. Jak się będzie o tym pamiętało, to się wszystko uda. ©℗

LUDWIKA WUJEC (ur. 1941), z wykształcenia fizyk. Na przełomie lat 60. i 70. należała do PZPR, później współpracowała z KOR i Solidarnością. Redaktorka pism opozycyjnych, m.in. „Robotnika”, w stanie wojennym internowana. Od 1995 do 2002 r. zasiadała we władzach samorządu warszawskiego jako sekretarz i członkini zarządu gminy Warszawa-Centrum.

​HENRYK WUJEC (ur. 1941), z wykształcenia fizyk. Działacz KIK, w 1976 r. współorganizator akcji pomocy dla represjonowanych robotników Ursusa i Radomia, członek KOR, redaktor naczelny „Robotnika”. Wielokrotnie więziony, przesłuchiwany, poddawany rewizjom. W latach 1989–2001 poseł na Sejm, 1999–2000 wiceminister rolnictwa, a od 2010 do 2015 r. doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2016

Podobne artykuły

Kraj i świat
"Robotniczy protest przeciw wygórowanym podwyżkom, który był wyrazem postawy niemal całego społeczeństwa, pociągnął za sobą brutalne prześladowania. W Ursusie, Radomiu i innych miastach bito, kopano i masowo aresztowano demonstrantów. Najszerszy zasięg miało wyrzucanie z pracy, co obok aresztowań szczególnie uderzyło w rodziny represjonowanych - pisali 23 września 1976 r. Jerzy Andrzejewski, Stanisław Barańczak, Ludwik Cohn, Jacek Kuroń, Edward Lipiński, Antoni Macierewicz, Piotr Naimski, Antoni Pajdak, Józef Rybicki, Aniela Steinsbergowa, Adam Szczypiorski, ks. Jan Zieja i Wojciech Ziembiński, informując w "Apelu do społeczeństwa i władz PRL o powstaniu Komitetu Obrony Robotników. Przypominali, że ofiary represji z Czerwca 1976 nie mogą liczyć na żadną obronę oraz deklarowali chęć przyjścia im z pomocą: prawną, finansową, lekarską... Wkrótce sami stali się ofiarami represji. Niektórzy, jak Jacek Kuroń, nie po raz pierwszy.Zbliża się 30. rocznica powołania KOR-u, a osoba Jacka Kuronia znów, jak w czasach PRL, stała się przedmiotem ataków przedstawicieli obozu rządzącego. Warto więc przedstawić opis wydarzeń widzianych jego oczami; opis dość wyjątkowy, bo zarejestrowany przez dwóch młodych historyków niemal na gorąco. Poniższa rozmowa stanowi fragment zbioru niepublikowanych dotąd wywiadów z członkami i współpracownikami KOR, przeprowadzonych w latach 1980-81 przez Andrzeja Friszke i Andrzeja Paczkowskiego (całość ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Znak). Przedstawiając ją, chcemy równocześnie wyrazić naszą wdzięczność. "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą... - pisał ks. Jan Twardowski. Jacek się spieszył. Czasami może aż za bardzo.