Nowe otwarcie - w ciemno

Sejmowe wystąpienie premiera, poprzedzające głosowanie wniosku o wotum zaufania dla jego rządu, zostało przez część obserwatorów nazwane „drugim expose”. Jeśli w połowie kadencji istnieje potrzeba, a może nawet konieczność takiego „nowego otwarcia”, to znaczy, że dotychczasowych planów i zapowiedzi nie udało się zrealizować lub wymagają one zasadniczych zmian.

22.06.2003

Czyta się kilka minut

Faktycznie mamy do czynienia i z fiaskiem dotychczasowej polityki - i z próbą jej zmiany. W każdym razie dwa lata rządów obozu SLD-UP można uznać za stracone.

Poprzednia kadencja tej lewicowej koalicji, w latach 1993-97, upłynęła na dyskontowaniu sukcesów wypracowanych głębokimi i trudnymi reformami Leszka Balcerowicza oraz kunktatorskim unikaniu ich kontynuacji. To wprawdzie nie przyniosło uznania wyborców i skończyło się utratą władzy, ale zagwarantowało spokojne 4 lata sycenia się nią. Teraz powtórzenie tej pasywnej strategii okazało się niemożliwe i przyniosło kryzys społecznego zaufania już po kilkunastu miesiącach. Uzyskanie wotum zaufania w Sejmie nie rozwiązało stojących przed rządem i krajem problemów.

Kołodko odszedł, problemy pozostały

Nie da się uciec od trudnych i odważnych decyzji, bo trzeba równocześnie dokonać trzech współzależnych, a niemal wykluczających się przedsięwzięć: pobudzić wciąż wątły wzrost gospodarczy, znaleźć pieniądze na współfinansowanie pomocy przyznanej przez Unię Europejską oraz zdyscyplinować rozchwiane finanse publiczne. Rządowi dotychczas nie udało się żadne z nich.

Konflikt między wicepremierem i szefem resortu finansów, Grzegorzem Kołodką a ministrem gospodarki i pracy, Jerzym Hausnerem dotyczył tego, co ważniejsze: rozkręcanie koniunktury czy utrzymywanie dyscypliny finansowej. W rezultacie nie ma już wicepremiera Kołodki, ani jeszcze programu gospodarczego, a przyszłoroczny budżet państwa jest tylko wirtualny.

Dotychczas minister Hausner proponował pobudzanie wzrostu gospodarczego przez stymulację popytu konsumpcyjnego, czyli hojniejsze rozdawanie lub mniej pazerne zabieranie podatnikom pieniędzy. Tak czy tak skutkiem musiałoby być powiększanie deficytu budżetowego. To nie tylko byłoby ryzykowne z księgowego i makroekonomicznego punktu widzenia, lecz oznaczałoby także odłożenie na później wypełnienia warunków przystąpienia do unii monetarnej i przyjęcia przez Polskę wspólnej waluty europejskiej (euro), co planowano na rok 2007.

Wicepremier Kołodko wykazywał większą odpowiedzialność finansową, lecz tylko deklaratywnie i na koszt podatników. Przygotowane przez niego założenia przyszłorocznego budżetu zostały przez ekonomistów uznane za kuglarskie (w wersji łagodniejszej: oparte na kreatywnej księgowości). Liczne wydatki upchnięto „pod dywan” (do mniej czytelnych rubryk lub w ogóle poza nie), a część planowanych dochodów została oparta na irracjonalnych lub wręcz zmyślonych kalkulacjach. Najbardziej znany przykład to 9 mld złotych z tzw. rezerwy rewaluacyjnej Narodowego Banku Polskiego. Co bardziej zgryźliwi mówią, że to pomysł godny Leppera. Prawnicy sugerują wręcz, że jest on sprzeczny z konstytucją, która zabrania finansowania budżetu przez bank centralny (bo w praktyce oznacza to drukowanie pieniędzy). Gdyby księżycowe wyliczenia ministerstwa finansów sprowadzić do księgowych realiów, to okaże się, że deficyt budżetowy na przyszły rok zbliża się do 60 mld zł, a więc jest porównywalny z osławioną dziurą budżetową ministra Bauca, którą rząd Millera rzekomo zasypał. Także na tym polu minione dwa lata okazują się stracone.

Gorączkowe szukanie pieniędzy

Od przyszłego roku w finansach państwa muszą być uwzględnione dwie nowe i stałe odtąd pozycje: składka do budżetu UE (2,4 mld euro) oraz środki na współfinansowanie inwestycji infrastrukturalnych z funduszy pomocowych Unii (jeśli pominąć obiecane rolnikom uzupełnienie z krajowego budżetu dopłat bezpośrednich, z czego teoretycznie można się wykręcić). UE stawia nam do dyspozycji na lata 2004-2006 prawie 14 mld euro na rozwój infrastruktury, ale nie pozwala tego przejeść i zmarnować. Aby z tych pieniędzy skorzystać dla podniesienia cywilizacyjnego poziomu kraju, trzeba dołożyć ok. 2,5 mld euro.

Rząd próbował te pieniądze wyrwać obywatelom, kamuflując swój zamysł pokrętnymi manipulacjami podatkowymi Kołodki czy
usiłując wprowadzić winiety drogowe, lansowane bezskutecznie przez drugiego wicepremiera, Marka Pola (ps. „Winietu”).

Dymisja Kołodki (ps. „Tygrys”) i awans Jerzego Hausnera na stanowisko głównego stratega gospodarczego, mogłyby sugerować, że zwyciężyła koncepcja drukowania (lub pożyczania) pieniędzy, zamiast oszczędniejszego nimi gospodarowania. To jednak nie takie jasne. Teraz Hausner mówi więcej o ułatwieniach dla przedsiębiorców i ograniczaniu socjalnej rozrzutności. Premier zaś zwiększył zamieszanie i niejasności zgłoszoną niespodziewanie propozycją podatku liniowego, dotychczas traktowanego przez lewicę jako wymysł szatana (którą to opinię podtrzymuje Unia Pracy).

Millerowskie „nowe otwarcie”, z Hausnerem w roli koordynatora całej polityki gospodarczej, oznacza więc, że wszystko zaczyna się od początku, tyle że na zasadzie „nikt nic nie wie”. Wszystko jest potencjalnie możliwe, nie wszystko jest jednak realne. Rząd dostał wotum zaufania w ciemno, nie przedstawiwszy żadnych konkretnych projektów, programów czy koncepcji.

Konieczne, ale czy możliwe?

Przygotowany w resorcie gospodarki raport wyraźnie ukazuje to, co analitycy ekonomiczni wiedzą od dawna, lecz obywatele nie chcą słuchać, a zwłaszcza zmienić: mamy jedno z najmłodszych społeczeństw w Europie, a jednocześnie jeden z najniższych wskaźników aktywności zawodowej. Inaczej mówiąc: będąc społeczeństwem na dorobku, pozwalamy prawie połowie jego uczestników nie pracować, hojnie rozdając im świadczenia i przywileje socjalne, rujnujące państwo i pochłaniające środki potrzebne na rozwój. Wnioski są proste: trzeba umożliwić tworzenie miejsc pracy i zachęcać do ich obsadzania, redukując równocześnie wydatki socjalne.

Sposobów na to rząd nie musi wymyślać. Wystarczy żeby Leszek Miller wziął przykład ze swojego przyjaciela Gerharda Schroedera. Jak się okazało, także bogate i wysoko rozwinięte Niemcy nie mogą sobie pozwolić na model, w którym liczba pracujących spada, rosną szeregi beneficjentów polityki socjalnej, a kraj pogrąża się w recesji. To w Niemczech powstało przed laty przewrotne i fa-talistyczne powiedzonko: „reformy są konieczne, ale niemożliwe”. Na naszych oczach staje się ono nieaktualne, przynajmniej w Niemczech, gdzie głębokie reformy okazują się możliwe pod rządami socjaldemokracji. Teraz czas na polską socjaldemokrację, która potwierdziła swój mandat do sprawowania władzy i nie ma już nic do stracenia. Zachęcanie przez premiera opozycji do współpracy w przygotowaniu kraju do członkostwa w Unii Europejskiej, nie może oznaczać oczekiwania, że to kto inny zaproponuje trudne i odważne decyzje, a więc że będzie można się pozbyć odpowiedzialności, nie pozbywając się władzy.

Kolejnych dwóch lat zmarnować nie wolno. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2003