Nowa era, stare problemy

Dlaczego Korea Północna nie poszła drogą Wietnamu i - zamiast ryżu, butów czy radioodbiorników na eksport - produkuje dziś broń jądrową? Najkrótsza odpowiedź brzmi: reformy w Korei Północnej nie są możliwe z tych samych powodów, z jakich nie były możliwe w Chinach Mao Tse-tunga albo w ZSRR pod rządami Stalina.

18.10.2006

Czyta się kilka minut

Północnokoreański plakat propagandowy /
Północnokoreański plakat propagandowy /

Załóżmy, że jakąś niespodziewaną koleją losu spełnione zostają wszystkie żądania Kim Dzong Ila: Amerykanie godzą się na dwustronne negocjacje i dają Phenianowi gwarancje bezpieczeństwa, Japonia i Korea Południowa zrzucają się na dwa bezpieczne reaktory atomowe dla Phenianu, mające być rekompensatą za porzucenie programu nuklearnego, Chiny kontynuują dostawy żywności i energii, a świat dalej gotów jest przymykać oko na szemrane transakcje Korei Północnej - jak handel narkotykami, fałszowanie pieniędzy czy sprzedaż na Bliski Wschód technologii rakietowych.

Czy wtedy Kim Dzong Il się uspokoi i weźmie za reformy w swoim kraju?

I tak źle, i tak niedobrze

Tak sądził chyba prezydent Korei Południowej Roh Moo-Hyun, który - podobnie jak jego poprzednik - prowadził dotąd wobec Phenianu politykę przyjazną i po-partą gotówką, nie tylko nie żądając nic w zamian, ale znosząc w pokorze północnokoreańskie zniewagi. Teraz, gdy Korea Północna ogłosiła się atomowym mocarstwem, media i opozycja w Seulu bezlitośnie krytykują swego przywódcę, który "dawaniem czegoś za nic" miał skompromitować swój kraj i nadszarpnął jego stosunki z amerykańskim sojusznikiem.

Tylko że w USA prezydent Bush także jest krytykowany - za prowadzenie polityki wobec Phenianu dokładnie przeciwnej, niż prowadził Roh Moo-Hyun: za wieloletni bojkot Korei Północnej i naiwne czekanie na upadek "zbójeckiego reżimu" Kim Dzong Ila, zamiast (jak twierdzą krytycy) z nim rozmawiać i stawiać w negocjacjach twarde warunki. Demokraci twierdzą, że Bill Clinton pod koniec swojego urzędowania wyprowadził stosunki z Phenianem "na prostą", a Bush wszystko zepsuł manichejską retoryką i złym rozeznaniem sytuacji (to Korea miała być ważniejsza, a nie Irak).

Jedna i druga strona ma mocne argumenty. Przeciw izolowaniu Korei Północnej przemawia jeszcze fakt, że pozbawiony dostaw żywności i energii reżim Kim Dzong Ila może upaść gwałtownie, co wywoła chaos w regionie i wymusi szybkie zjednoczenie obu państw koreańskich, z czym Południe nie poradzi sobie finansowo.

Broń jądrowa w rękach Kim Dzong Ila jest jednak porażką wszystkich. Stało się tak również dlatego, że państwa regionu i USA nie były w stanie się porozumieć i przemówić do Phenianu jednym głosem.

Ale nie jest to jedyny i chyba nie najważniejszy powód obecnej sytuacji. Bo czy awanturnictwo atomowe Korei Północnej było w ogóle do uniknięcia? Wchodząc na chwilę w rolę adwokata diabła, odpowiedź brzmi: "nie". Phenian miał i ma nadal podstawy, aby czuć się izolowany i zagrożony - szczególnie przez USA, które dokonały inwazji na Irak. A kraj ten wraz z Iranem i Koreą Północną został kiedyś zaliczony przez Busha do tzw. osi zła. Zatem jedynym sposobem uniknięcia amerykańskiej agresji wydawać mogła się własna broń atomowa.

Tylko że to wszystko są skutki obłąkańczej ideologii i polityki gospodarczej wymyślonej przez Kim Ir Sena i kontynuowanej przez jego syna Kim Dzong Ila. Phenian najpierw wpędził się w izolację sam, na własne życzenie.

Czerwona teokracja

Można postawić pytanie: dlaczego komunistyczna Korea Północna nie poszła drogą również komunistycznych Chin czy Wietnamu - i zamiast ryżu, butów czy radioodbiorników na eksport produkuje dziś broń jądrową? Najkrótsza odpowiedź brzmi tak: reformy w Korei Północnej nie są możliwe, tak jak nie były możliwe w Chinach Mao Tse-tunga czy w ZSRR pod rządami Stalina. O ile bowiem w Chinach czy w Wietnamie można obecnie mówić o dyktaturze technokratów, która pozwala na wolny rynek i bogacenie się społeczeństwa pod warunkiem, że nie będzie ono domagać się demokracji, o tyle w Korei Północnej forma rządów przypomina teokrację.

Kult Kim Dzong Ila jest rodzajem religii, łączącej elementy narodowego animizmu i konfucjanizmu z pseudochrześcijaństwem (w 1980 r. partyjna gazeta pisała przed Bożym Narodzeniem, że Kim Ir Sen i Kim Dzong Il zajęli miejsce Boga Ojca i Syna w Trójcy Świętej: "Ludzie z całego świata, jeśli szukacie cudów, przybywajcie do Korei! Chrześcijanie, nie jedźcie do Jerozolimy. (...) Nie wierzcie w Boga, a raczej w Wielkiego Człowieka"). W tym systemie władca nie tylko rządzi niepodzielnie, ale jest też mędrcem, uosobieniem wszelkich cnót, źródłem moralności. Zatem każde, niewielkie nawet odejście od obowiązujących norm traktowane jest jak herezja i stanowi zagrożenie dla istniejącego porządku.

Trudno sobie wyobrazić, że taki system zezwoli choćby na namiastki kapitalizmu - wtedy przestałby być sobą. Wolny rynek musi mieć margines swobody, musi stworzyć przestrzeń na ludzką inwencję i różnorodność. Tak wysokiej ceny Kim Dzong Il raczej nie zechce zapłacić. Owszem, w ostatnich latach próbowano w Korei Północnej eksperymentować z wolnym rynkiem; Kim objeżdżał nawet chińskie fabryki i laboratoria. Jednak trwałych efektów w północnokoreańskiej gospodarce to nie przyniosło, a w zeszłym roku wrócono do centralnej dystrybucji żywności, co spowoduje zapewne kolejną falę głodu.

Sytuację pogarsza przywiązanie do idei samowystarczalności (kor. juche), co ma źródło w historii Półwyspu Koreańskiego, który przez stulecia był pod kontrolą sąsiednich krajów. Propaganda Phenianu gardzi Południem jako "amerykańską marionetką", hołubiąc swą niezależność. Przemilcza jednak fakt, że przez cały okres "zimnej wojny" Phenian korzystał z pomocy Chin i ZSRR, nierzadko rozgrywając oba kraje przeciw sobie. A dziś "kroplówka" zza chińskiej granicy dostarcza nawet 70 proc. żywności i energii.

Kim jest jednak przede wszystkim dyktatorem, który ma pod sobą milionową armię (w 23-milionowym kraju). Musi o nią dbać i dostarczać jej zajęcia. W sytuacji Korei Północnej sprowadza się to do kolejnych prowokacji i wywoływania kryzysów w polityce międzynarodowej. Taka jest istota dyplomacji Kima. Utrzymywanie narodu w ciągłym poczuciu zagrożenia jest podstawą jego legitymizacji, a w kontaktach ze światem broń jest jego jedyną kartą przetargową, której nie może się do końca pozbyć.

Scott Synder tak pisze w książce "Negotiating on the Edge" o sposobie negocjowania Korei Północnej: "Kim uważa swój kraj za »państwo partyzanckie«, a swoją rolę w świecie jako bojownika partyzantki, który nie ma nic do stracenia, a jednocześnie może stracić wszystko. Dlatego w dyplomacji generuje atmosferę ciągłego kryzysu i chodzenia po krawędziach, szukając cały czas podziałów wśród partnerów po drugiej stronie stołu, ciągle domagając się ustępstw, aż jest pewien, że nic się już nie da wycisnąć".

Jeśli powyższy wywód jest słuszny, układanie się z Kimem to tylko strata czasu. Fakt, że ma bombę atomową, niewiele tu zmienia. Jednak odmawianie negocjacji i dalsze izolowanie reżimu sprawia, iż jego prowokacje będą częstsze i groźniejsze. Już dziś Kim mówi, że ostre sankcje ONZ potraktuje jak wypowiedzenie wojny, a ociąganie się Waszyngtonu przed dwustronnymi negocjacjami skończy się wystrzeleniem rakiety z pociskiem atomowym (Bush nie chce rozmów w cztery oczy, uważając Koreę Północną za problem regionalny, i boi się wikłać w negocjacje z nieobliczalnym despotą).

Scenariusze i przepowiednie

Zatem, co dalej? Teraz Rada Bezpieczeństwa szykuje się do nałożenia sankcji, które okażą się zapewne kompromisem między żądaniami ostrych działań ze strony USA i Japonii a tradycyjnie łagodniejszym stanowiskiem Chin i Rosji. Jednocześnie trwać będą naciski na Phenian, głównie ze strony Chin, by wrócił do negocjacji rozbrojeniowych.

Co się wydarzy później? Pojawia się ostatnio dużo przepowiedni, większość bez happy endu. Wiceminister obrony Korei Południowej stwierdził, że Japonia potraktuje test atomowy Phenianu jako pretekst, by zaopatrzyć się w broń atomową. Wobec tego, mówią inni, Seul odpowie tym samym. A kto wie, może i Tajwan, który też żyje w poczuciu zagrożenia. Wtedy Chiny, a potem USA i inne kraje wrócą do testów nuklearnych, i rozpocznie się nowy atomowy wyścig zbrojeń. Daleki Wschód pogrąży się w chaosie.

Co więcej, Kim Dzong Il nie będzie mieć skrupułów, by kupczyć technologią nuklearną, i sprzeda ją zapewne każdemu, kto dobrze zapłaci: Syrii, może Al-Kaidzie, a może jakimś islamskim separatystom w Chinach.

Do tego scenariusza jeszcze daleko, ale szans na rozwiązanie kryzysu nie widać. Pole manewru jak było, tak jest ograniczone. Chiny, Rosja i Korea Południowa długo jeszcze nie zgodzą się na "precyzyjny atak" na instalacje atomowe Phenianu. Zresztą Amerykanie też nie mają na to ochoty: są już uwikłani gdzie indziej, a poza tym Kim pochował instalacje i paliwo nuklearne w różnych miejscach, które są Amerykanom nieznane.

Chińczycy prędzej pogodzą się chyba z bombą atomową Korei Północnej, niż zdecydują na całkowitą blokadę handlową tego kraju. Oznaczałoby to bowiem miliony wygłodzonych uchodźców przedzierających się do Chin, a może także upadek reżimu, zjednoczenie obu Korei, a więc i wojska amerykańskie u chińskich granic.

Trudno też wykluczyć, że Kim, przyparty do ściany, nie zechce wysłać narodu (jak Japonia w czasie II wojny światowej) na zbiorowe samobójstwo. 10-milionowy Seul leży w zasięgu artylerii Północy.

Jest więc aż tak źle? Nadzieja we współpracy wszystkich krajów regionu. Pierwsza decyzja Rady Bezpieczeństwa - szybka, stanowcza i potępiająca Phenian - pokazuje, że jest na to szansa. Chodzi o to, by odebranie bomby Kim Dzong Ilowi stało się najważniejszym interesem tych krajów i aby zrobiły to wspólnie, przy pomocy wszelkich możliwych środków. Takie zwarcie szeregów wobec wspólnego zagrożenia mogłoby w przyszłości wprowadzić dyplomację w tej części świata na nowe tory. Bo na razie pod tym względem bliżej jest Azji do wieku XIX niż XXI.

Na wiadomość o teście nuklearnym Phenianu japoński premier Shinzo Abe, który przebywał akurat w Seulu, oznajmił początek nowej ery w Azji. Abe miał na myśli coś zupełnie innego, ale chciałoby się kiedyś powiedzieć, że - mimo wszystko - zaczęła się wtedy era dla Azji lepsza. Na razie jednak pytanie, co zrobić z Koreą Północną, pozostaje niewyjaśnione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2006