Nieśmiali rewolucjoniści. Grupa Ride wraca na scenę

Na koncertach patrzyli w podłogi, w studiu nagrań niepewni swoich głosów ukrywali je za potężnymi dźwiękami gitar. Ciężko pracowali na wizerunek niechcianych introwertyków. Wracają!

01.08.2022

Czyta się kilka minut

Grupa Ride – materiał z filmu dokumentującego 30-lecie debiutanckiego albumu „Nowhere”. Studio Moment House, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE
Grupa Ride – materiał z filmu dokumentującego 30-lecie debiutanckiego albumu „Nowhere”. Studio Moment House, 2020 r. / MATERIAŁY PRASOWE

Pierwszym takim zespołem, jaki usłyszałem, był Slowdive. W sklepie trafiłem na składankę „Catch the Breeze”, która dawała wgląd w niezwykłą historię grupy. Wydawnictwo było warte swojej ceny nie tylko dlatego, że z miejsca poszerzyło moje muzyczne horyzonty. Okazało się, że znacznie poszerzyło też przestrzeń mojego rodzinnego M3. Zanim jeszcze muzyka Brytyjczyków uwiodła mnie pięknymi melodiami, ujęła brzmieniem i zafascynowała eksperymentatorskim zacięciem, obezwładniła mnie przestrzeń, w jakiej się rozgrywała. Nałożone na siebie ścieżki gitar, pnące się bez końca pogłosy i echa, którymi powracał śpiew Rachel Goswell i Neila Halsteada, zdawały się pompować wypełnioną tlenem przestrzeń do mojego pokoju.

Za każdym razem, gdy włączałem „Catch the Breeze”, moje kilka metrów kwadratowych w bloku rozrastało się do wymiarów gotyckiej katedry.

Obelga

Muzyka Slowdive czerpała z wielu źródeł. Miała rytmiczny nerw, eteryczne partie wokalne, mroczną gotycką aurę i gitarowy trans – znane z najciekawszych nurtów wyspiarskiej sceny lat 80. Shoegaze nie był jednak tylko ich prostą syntezą. Tak, czerpał z wielu innych źródeł; po drugie – sam odkrywał nowe lądy. Można się o tym przekonać, uczestnicząc w OFF Festivalu, który niemal co roku ściąga do Katowic największe gwiazdy tej sceny. Cieszą się sympatią dyrektora artystycznego festiwalu Artura Rojka, ale spotykają się też z bardzo ciepłym przyjęciem ze strony publiczności. Występowali tu już Slowdive, My Bloody Valentine, Lush i The Jesus and Mary Chain. W piątek, 5 sierpnia, grupa Ride przypomni na festiwalu „Nowhere” – swój kultowy debiutancki album z 1990 r.

Aż trudno uwierzyć, że definiujący tę scenę termin „shoegaze” został wymyślony jako zniewaga.

– Przedstawiciele branży muzycznej mieli wtedy to do siebie, że lubili się naśmiewać z grup, które nie przypadły im do gustu – wspomina Miki Berenyi, wokalistka i gitarzystka zespołu Lush. – Na koncercie grupy Moose dyrektor Food Records, Andy Ross, krzyknął nagle, że to jest okropna muzyka studenciaków, którzy stoją jak kołki i gapią się na swoje buty. Wśród publiczności było kilku dziennikarzy i jeden z nich to podłapał. Przez długie lata traktowaliśmy ten termin jako obelgę.

Simon Scott, perkusista grupy Slowdive, przyznaje, że niezależnie od intencji Rossa termin „shoegaze” nieźle oddaje sceniczną prezencję zespołów posługujących się masą poukładanych gitarowych efektów: – Mam wrażenie, że te negatywne skojarzenia pojawiły się później. Początkowo prasa była przychylna. Krytycy entuzjazmowali się debiutem Lush, a nasze pierwsze trzy single były piosenkami tygodnia według magazynów „NME” i „Melody Maker”. Ale fakt, to ciepłe przyjęcie nie trwało długo.

Wokalista grupy Chapterhouse, Andrew Sherriff, jest bardziej lapidarny: – Brytyjskie media najpierw nas kochały, a potem nienawidziły. Przecież nigdy nie bawiły się w półśrodki.

Chowanie głosu

Za pierwszy shoegaze’owy album uznaje się z reguły „Psychocandy” – debiut szkockiej grupy The Jesus and Mary Chain. Grupa braci Reidów grała krótkie, obłędnie głośne i prowokujące rozróby koncerty, ale w studiu przesterowane ściany gitarowego łomotu kontrowała rozmarzonymi i zaskakująco przyjemnymi melodiami. Wydane w 1985 r. „Psychocandy” stało się drogowskazem dla grup, które dziennikarze będą określać shoe- gaze’owymi.

Grupy łączyło balansowanie pomiędzy punkrockowym zgiełkiem a popową zwiewnością. Do tego dochodziła masa gitarowych efektów oraz tendencja, by partie wokalne chować głęboko.

– Zarówno ja, jak i Emma Anderson nie byłyśmy pewne swoich głosów – wspomina Berenyi. – Nie chciałyśmy zanadto ich eksponować, więc w Lush wszystko inne było podkręcone na maksa. Rozmywaliśmy nasze wokale, nakładaliśmy na nie kolejne ścieżki, a ja nalegałam, by jeszcze trochę zagłuszyć mnie gitarą. Obłęd, nie? Bardzo możliwe, że gdybym była lepszą wokalistką, brzmiałoby to zupełnie inaczej.

Slowdive traktowali głos jak instrument z identycznych pobudek. Inna sprawa, że pozostali przy takim rozwiązaniu nawet wówczas, gdy Goswell i Halstead poczuli się pewniej w swoich rolach: – Podobało nam się, jak space- rockowe zespoły nakładały na głos różne efekty, by ten lepiej wklejał się w transowy hałas. Dzięki temu słuchacz mógł pełniej zanurzyć się w muzyce. Do tego dochodziła jeszcze pociągająca niejasność, nieokreśloność. Kiedy słuchasz My Bloody Valentine, masz trudność nie tylko z odszyfrowaniem tekstów śpiewanych przez Kevina i Bilindę, ale nawet z ustaleniem, którego z nich słuchasz.

Takie podejście wpisywało się w medialny wizerunek shoegaze’u jako twórczości zakłopotanych introwertyków, ale miało też inny, bardziej namacalny wpływ na charakter tej muzyki. Podczas gdy piosenki większości rockowych zespołów wypełniały przede wszystkim wokale i bębny, ich dźwiękowy pejzaż miał zupełnie inne proporcje. Muzycy chętnie wykorzystywali te możliwości, eksperymentując w studiu. Producentem, który miał największy wpływ na brzmienie tej sceny, był niewątpliwie Robin Guthrie z ukochanego w Polsce zespołu Cocteau Twins.

– Nagrywanie z nim to była dobra zabawa, ale też spory stres – wspomina Sherriff. – W końcu śpiewałem przed człowiekiem, który przywykł do pracy z Elizabeth Fraser.

Z jednej strony przemawia przez niego charakterystyczna dla tej sceny skromność, z drugiej ma rację – nikt przecież nie śpiewa jak Elizabeth Fraser.

Wizjonerzy i egoiści

O scenie shoegaze pisano, że celebruje sama siebie. Co mogło być nawiązaniem do koncertowego wizerunku tych zespołów. Znaczyło to jednak również, że ich środowisko nie oglądało się na innych. Wiele zespołów działało spontanicznie, podejmując artystyczne decyzje bez żadnych kalkulacji.

– Grałam na dwunastostrunowej gitarze nie dlatego, że zespół uznał, że takiej właśnie potrzebujemy – wspomina Berenyi. – Grałam na niej, bo pomyślałam, że taka gitara to fajna sprawa.

Inne grupy świadomie nagrywały płyty w kontrze do oczekiwań wytwórni. Ryzykując swój status, a nierzadko i kontrakt.

– Nigdy nie interesowało nas to, czego oczekuje od nas wydawca – przyznaje Scott. – I może to nie jest najlepsza metoda, by zaistnieć na rynku, ale nas to po prostu nie interesowało. Nie wiem, czy to świadczy o naiwności czy raczej egoizmie.

Symbolem parcia pod prąd stała się druga płyta grupy My Bloody Valentine. Nagrywając „Loveless”, lider zespołu Kevin Shields zapędził się w rejony eksplorowane wcześniej chyba jedynie przez genialnego lidera The Beach Boys – Briana Wilsona. Tak jak on, potrafił nagrywać pojedynczy utwór latami, zatrudniając przy tym kolejnych dźwiękowców i wynajmując dziewiętnaście różnych studiów nagraniowych. Szukający nowych dróg dla muzyki gitarowej, zafiksowany na detalach i nieprzejednany w swoich wizjach, Shields stworzył dzieło, które wstrząsnęło nie tylko budżetem wytwórni Creation, ale także muzyką rockową. W swoich wspomnieniach lider punkrockowej grupy Hüsker Dü, Bob Mould, nazwał pierwszy seans z „Loveless” religijnym doświadczeniem. A sam album – dziełem, o którym myślał, że nigdy nie powstanie.

Choć efekty poszukiwań innych shoe- gaze’owych zespołów nie były aż tak spektakularne, to one również chętnie wyprawiały się w nieznane. Jej echa słychać w twórczości producentów muzyki elektronicznej, zespołów blackmetalowych, a nawet hiphopowych składów. Utwory Shieldsa oraz The Jesus and Mary Chain budowały nastrój filmu „Między słowami” Sofii Coppoli. Co mogłoby stanowić ukoronowanie tej sceny, gdyby nie fakt, że w 2003 r. (premiera filmu) dawno już jej nie było.

Biali, głośni mężczyźni powracają

– W 1992 r. nasz album „Spooky” radził sobie świetnie zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w USA, ale kilka lat później taka liczba sprzedanych egzemplarzy nie robiłaby już na nikim wrażenia – wspomina Berenyi. – Eksplodował grunge. Pojawili się Oasis i Stone Roses. Skala zupełnie się zmieniła.

Nie chodziło tylko o liczby, ale także o wizerunek rockowego zespołu, który przeszedł potężną metamorfozę. Introwertyczni studenci i nieśmiałe wokalistki stali na antypodach mody, która miała przynieść rynkowi muzycznemu wielkie bogactwo.

– Kiedy w 1992 r. wszyscy oszaleli na punkcie Nirvany, uwaga mediów przekierowała się w stronę grunge’u – wspomina Scott. – Nagle młode brytyjskie zespoły zaczęły pielgrzymować do Stanów i zapuszczać włosy. W krótkim czasie ­rynek zupełnie stracił zainteresowanie tym, co mieliśmy do zaoferowania.

Problemem nie była muzyka, ale siła, z jaką dokonał się ten zwrot. Wyglądało to tak, jakby muzyka rockowa cofnęła się nagle do lat 70. Do czasów, gdy pięciu facetów na scenie odkurza pozy ze starego rockowego podręcznika.

Scott: – Ta scena stała się nagle nie tyle bardzo męska, ale wręcz maczystowska. Współczułam wielu chłopakom z shoegaze’owych zespołów, o których nagle zaczęto pisać, że są zniewieściali. Że to są przegrywy, bo wzorem męskości w muzycznych mediach stał się chuligan, najlepiej w koszulce drużyny ­footballowej. Nagle wszystko musiało być mięsne i męskie, białe i głośne. Nie mam nic przeciwko, ale zostawcie nam trochę miejsca, dobra?

Nie zostawili. A przynajmniej nie szybko.

Shoegaze i Gen Z

W rezultacie zmian na rynku muzycznym w połowie lat 90. shoegaze po prostu wyparował. Doświadczenie zaawansowanej pracy studyjnej przydało się wielu jego twórcom, którzy odnaleźli się jako realizatorzy nagrań, autorzy miksów i masteringów. Takiej pracy podjęli się Scott, Sherriff czy wokalista Ride – Mark Gardener. Część muzyków zasiliła składy zespołów reprezentujących inne gatunki muzyczne. Pozostałym przydały się wytykane im w mediach studia.

Sytuacja wokół shoegaze’u zaczęła się zmieniać dopiero na początku XXI wieku za sprawą młodych zespołów próbujących wskrzeszać to brzmienie. Większość grup z fali nazwanej z czasem nugaze nie miało do zaoferowania wiele ponad czołobitną wtórność. Zdarzały się jednak i takie, które wykorzystywały echa, pogłosy i inne znajome zabiegi kompozytorskie w innym brzmieniowo kontekście.

Naprawdę głośno o shoegaze’ie stało się jednak dopiero wraz z pojawieniem się pogłosek o powrocie My Bloody Valentine, do którego doszło ostatecznie w 2008 r. Pięć lat później ukazał się wyczekiwany następca „Loveless”, album „m b v”. Shields dał sygnał pozostałym zespołom. W 2014 r. na scenę powrócili Ride i Slowdive, rok później z koncertami ruszył Lush.

– Mieliśmy w planach zagrać dwa koncerty na rozgrzewkę, po czym wystąpić na festiwalach w Porto i Barcelonie. I tyle. Nie mieliśmy większych oczekiwań. Okazało się, że w Hiszpanii słuchało nas 25 tysięcy osób. Ludzie przylecieli z Japonii i Argentyny. Posypały się kolejne zaproszenia. Na fali tego wszystkiego postanowiliśmy napisać kilka piosenek. Zainwestowaliśmy pieniądze zarobione na tych kilku koncertach i nagraliśmy album „Slowdive”. Ruszyliśmy z nim w trasę i okazało się, że nie tylko sprzedaliśmy bilety, ale kupili je ludzie, którzy mogliby być naszymi dziećmi.

Berenyi przyznaje, że sensacyjny powrót Slowdive był jednym z powodów, dla których zdecydowali się reaktywować Lush: – Nie miałam kont w mediach społecznościowych, ale pewnego dnia zadzwoniła do mnie Emma i powiedziała: „Wiesz, to zabawne, wygląda na to, że jest całkiem sporo osób, które wciąż lubią nasz zespół”. Myślałam, że ze mną pogrywa.

Po serii koncertów Berenyi zwróciła uwagę na bardziej przychylne nastawienie mediów i wysoki odsetek młodzieży na ich koncertach: – Być może dla pokolenia mówiącego o płynnej seksualności i kwestionującego tradycyjne role płciowe niedookreślony, antymaczystowski shoegaze okazuje się pociągający?

W czasie pandemii w sieci pojawiały się kolejne artykuły na temat rosnącej popularności shoegaze’u, jego zaskakującej obecności w nagraniach publikowanych przez młodych tiktokerów.

Scott: – Po koncertach chętnie rozmawiamy z tymi dzieciakami i okazuje się, że nasze piosenki do nich przemawiają. Dlatego nagrywamy dalej. Jeszcze tego lata skończymy prace nad kolejnym albumem. Jak się nad tym zastanowić, to wszystko zakrawa na jakiś cud. Skąd oni nas wytrzasnęli?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Nieśmiali rewolucjoniści