Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Publikowane niedawno rankingi uczelni wyższych na całym świecie pokazują, że taką politykę edukacyjną przyjęto w Stanach Zjednoczonych i innych krajach anglosaskich, natomiast fatalna pozycja uniwersytetów europejskich (kontynentalnych), nie mówiąc już nic o nieobecności polskich wśród pierwszych pięciuset, wynika między innymi z polityki równania w dół.
Jeżeli taką politykę edukacyjną uznamy za słuszną w czasach, w których wiedza odgrywa podstawową rolę, zaś umiejętność korzystania z wiedzy zebranej przez ludzkość potraktujemy jako warunek osiągania przez dane społeczeństwo nie tylko dobrych wyników gospodarczych, ale i rozwoju cywilizacyjnego, to trzeba po prostu uznać, że nierówność w edukacji jest nie tylko nieunikniona, ale wręcz pożądana.
Rodzi to jednak dwa pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi. Pierwsze dotyczy tego, czy także w polityce zdolności i stosowne wykształcenie są niezbędne lub co najmniej przydatne, a jeżeli tak, to jak to się ma do demokracji, a w szczególności do wyborów powszechnych. Drugie pytanie dotyczy tego, czy podziały społeczne wynikające ze zdolności i z lepszego wykształcenia powinny powodować odpowiednie podziały finansowe. W zasadzie na oba pytania - obserwując istniejący stan rzeczy na całym świecie - musimy odpowiedzieć negatywnie. Jednak, jak się zdaje, nieunikniona jest tendencja zarówno do mnożenia elitarnych szkół i wyższych uczelni, jak i do odpowiedniego wykorzystywania i wynagradzania ich absolwentów. W tym zakresie możemy się spodziewać tylko wzrostu nierówności.
W Polsce w praktyce istnieje nieco szkół średnich nastawionych na kształcenie najzdolniejszych, jednak na pewno jest ich za mało. Natomiast skandalem jest całkowite lekceważenie tej sprawy przez władze edukacyjne (czyli ministerstwo) na poziomie szkolnictwa wyższego. Zaś kto wątpi w to lekceważenie, niech zda sobie sprawę z sytuacji doktorantów na polskich uczelniach, bo przecież doktoranci to elita studentów. Otóż na jednego doktoranta ministerstwo przydziela mniej niż 300 złotych miesięcznie, a stypendium doktoranckie powinno - według przepisów - wynosić 1000 złotych. Ponieważ uniwersytety nie mają pieniędzy na pokrycie tego braku, więc zostawiają wolną rękę poszczególnym wydziałom, które mogą pokryć tę różnicę z tak zwanych środków pozabudżetowych, co się kończy często tym, że doktoranci w ogóle nie dostają stypendiów. Ponadto nie są ubezpieczeni i lata pisania doktoratu nie liczą się im do emerytury, co jest zwyczajnym skandalem. Łatwo sobie wyobrazić, jak w takich warunkach są pisane doktoraty przez ludzi w wieku 24--30 lat, którzy muszą równocześnie zarabiać na swoje życie, a często i na dzieci.
Głupota wszystkich polskich władz od 1989 roku w zakresie polityki edukacyjnej i naukowej, zwłaszcza na poziomie szkolnictwa wyższego, jest doprawdy zadziwiająca. Wszystkie władze obiecywały zwiększanie nakładów, które stale spadają. Jeżeli więc ktokolwiek w Polsce chciałby rozważać problem nierówności w polityce edukacyjnej i kształcenia najzdolniejszych, to natychmiast dojdzie do wniosku, że w naszym kraju została przyjęta milcząco polityka równania w dół.