Niełatwo być następcą Wojtyły

Bóg obdarzył kardynała Macharskiego przenikliwą inteligencją oraz znakomitym, autoironicznym poczuciem humoru. Kraków go pokochał.

07.08.2016

Czyta się kilka minut

Przed oknem papieskim, Kraków, 2 kwietnia 2005 r. / Fot. Piotr Polak / PAP
Przed oknem papieskim, Kraków, 2 kwietnia 2005 r. / Fot. Piotr Polak / PAP

Mówiło się w mieście, że kardynał Wojtyła przygotowuje księdza Franciszka Macharskiego na swego następcę. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiem. Wszyscy jednak wiemy, że następcą na krakowskiej stolicy arcybiskupiej go mianował. Następca nie miał łatwo. Mankamentem nowego arcybiskupa było to, że… nie był Wojtyłą. On sam musiał być pod dużą presją psychiczną, bo początkowo nawet w sposobie mówienia (podświadomie) naśladował wielkiego poprzednika.

Nie próbował jednak być Wojtyłą. Był sobą. Krakowianinem z dziada, pradziada (jego przodek, Czech Hawełka, osiadł w Krakowie w 1876 r.; dziad i ojciec kardynała zasłynęli jako właściciele znakomitej restauracji w Rynku Głównym oraz jako kolekcjonerzy i mecenasi sztuki – do rodziny Macharskich należał pałac Krzysztofory).

Doskonale znał Kraków i różne mikrokosmosy tego miasta. Wiedział, kto tu jest kim, i pilnie tę wiedzę uzupełniał. To było jego miasto. Lubił, także jako kardynał, chodzić po Krakowie incognito (choć często rozpoznawany przez przechodniów), bez insygniów arcybiskupich, w ciemnej kurtce i nieco staroświeckim berecie. Wspierał wtedy różnych biedaków, zawsze starszego pana siedzącego na chodniku u wylotu Sławkowskiej przy Rynku i grającego na ustnej harmonijce. Mówił: „ten przynajmniej coś robi”.

Poczucie humoru

Bóg obdarzył Franciszka przenikliwą inteligencją oraz znakomitym, autoironicznym poczuciem humoru.

Kiedyś mi się zwierzył z kłopotów, jakie sprawiali mu uprawiający politykę na ambonie księża, zwykle ci duszpastersko i teologicznie słabi. Konkluzja była taka: „gdybym miał suspendować bredzących na ambonie, musiałbym suspendować wszystkich, a na końcu siebie”. Taki żart, bo w gruncie rzeczy wcale nie uważał, że wszyscy bredzą. Umiał doceniać ludzi wartościowych, lecz nie było mowy, żeby się dał nabrać na pozory. Nieprzeciętna inteligencja nie zawsze mu ułatwiała życie: gdy miał podjąć ważną decyzję, natychmiast widział wszystkie możliwe jej negatywne skutki. Czasem ta przenikliwość musiała działać paraliżująco.

Mówił mądre kazania, dzielił się tym, czym sam żył. Niekiedy wygłaszał je tak cicho, że fragmentami był ledwo słyszalny. Zdarzało się to także w rozmowie. Zresztą rozmowa z nim wymagała napiętej uwagi, bo często robił aluzje do czegoś, co nie zawsze było dla rozmówcy znane i zrozumiałe. Wtedy zawsze prosiłem o wyjaśnienie. I wyjaśniał.

Należał do ludzi, którzy nie tyle mówią, co myślą, lecz myślą, co mówią. Kiedyś przeprowadzałem z nim wywiad. Najpierw, przy wyłączonym magnetofonie, porozmawialiśmy o materii wywiadu. Ta rozmowa, gdybym ją opublikował, byłaby niemal sensacyjna. Niestety, wywiad, który nagrałem i spisałem z taśmy, był – jak się mówi – wyważony.

Jego listy pasterskie były tak zwięzłe, że proboszczowie nie wiedzieli, czy dołączyć je do ogłoszeń parafialnych, czy – jak listy Episkopatu – odczytywać zamiast homilii. Pisał w nich tylko to, o czym chciał napisać, bez pobożnych ozdób i budujących banałów.

Wstawiennictwo Faustyny

Był człowiekiem wiary i modlitwy. Wierzył – choć rzadko o tym mówił – że uleczenie (w 1992 r.) z nowotworu jelita grubego (odmówił stosowania chemioterapii) zawdzięcza wstawiennictwu św. siostry Faustyny. Może dlatego z taką pasją zaangażował się w budowę bazyliki w Łagiewnikach. Hasłem biskupim Franciszka Macharskiego było „Jezu, ufam Tobie”.

Od dziesięcioleci był wpisany w struktury Kościoła krakowskiego, m.in. jako profesor, a w latach 1970–1978 rektor seminarium, oraz Kościoła w Polsce, m.in. jako wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu i po śmierci prymasa Wyszyńskiego jej przewodniczący. Prowadził rozmowy (spory) z władzami PRL, bronił Solidarności, zaangażował się w pomoc prześladowanym i więzionym.

Był człowiekiem dobrym. Ktoś, kto się znalazł w szpitalu w tym samym czasie, co on, opowiadał mi, jak arcybiskup – pacjent już chodzący – posługiwał innym chorym, jak podawał, kiedy było trzeba, kaczkę albo basen. Dla niego było to oczywiste.

Kraków poznawał go powoli, a kiedy poznał – pokochał. Kiedy? Podbił serca wtedy, gdy po zamachu na Jana Pawła II poprowadził Biały Marsz. Gdy stał wśród modlących się za chorego papieża przed pałacem na Franciszkańskiej, kiedy wysłał do zgromadzonych na Błoniach wiernych SMS-a. Kiedy odchodził na emeryturę (w 2005 r.), był biskupem kochanym przez swój Kościół lokalny.

Odprowadzał na wieczny spoczynek zmarłych ważnych dla kraju, dla Krakowa, zasłużonych (Jerzego Turowicza, Czesława Miłosza) i nieznanych. Nie mógł być na pogrzebie mojej mamy w Warszawie, więc – z własnej inicjatywy – kilka dni później odprawił za nią w Warszawie mszę dla rodziny.

Znał „Tygodnik Powszechny” doskonale. Z Jerzym Turowiczem, Krzysztofem Kozłowskim, może i z innymi, od lat był po imieniu, jednak nie organizował, jak poprzednik, regularnych spotkań z redakcją. Była w tym chyba jakaś nieśmiałość wobec „Tygodnika”. Przykład: na jakieś programowe spotkanie z nami, nie wiadomo po co, doprosił abp. Jerzego Strobę.

W cieniu

Jako emeryt zamieszkał daleko od kurii, na skraju Krakowa, przy małym kościele Ecce Homo u sióstr albertynek. Nie lubił tytułu „arcybiskup senior”.

Mówił, że jest emerytowanym arcybiskupem Krakowa. Czasem, kiedy należało, zjawiał się na kościelnych uroczystościach. Pozostawał w cieniu. Swój Kościół wspierał modlitwą i ofiarą cierpień związanych z chorobami i starością. Stan zdrowia z czasem uniemożliwił mu wędrówki po ulicach miasta. Zawsze można było go na Prądniku odwiedzać. Wtedy chętnie się dzielił swoimi myślami, a nade wszystko pogodnym spokojem starego człowieka spoglądającego w niebo, żyjącego wiarą.

Z Janem Pawłem II łączyła go głęboka przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Podczas kardynalskiego ingresu w wawelskiej katedrze wymieniając nowe, wynikające z kardynalatu obowiązki, powiedział, że jednego z nich nie chciałby dożyć: wyboru następcy Jana Pawła II.
Dożył, wybierał Benedykta XVI. W konklawe w 2013 r. już nie uczestniczył. W minionym tygodniu, w dniach, kiedy Kraków kipiał radosną obecnością młodych, kardynał Franciszek, otoczony szpitalną ciszą, umierał. Papież Franciszek o nim pamiętał, odwiedził go i mówił o nim. Dzięki papieżowi nasz odchodzący Arcybiskup Emeryt był intensywnie obecny. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2016